Po II wojnie światowej Polacy ponownie planowali zajęcie Zaolzia. W lipcu 1945 r. powstała w tym celu tajna komórka wojskowa, podlegająca władzom w Warszawie.
Wczesną jesienią 1945 r. Stanisław Mrowczyk wydrukował gazetkę – jej zaletą był niewielki format, co ułatwiało kolportaż. Nosiła tytuł „Głos Zaolziański”, na pierwszej stronie widniało godło Polski, zaś w artykułach słowo „Polska” przewijało się kilkakrotnie w każdym niemal zdaniu.
Oprócz haseł „Żądamy przyłączenia Zaolzia do Polski” oraz fragmentów „Roty” zawierała głównie wypowiedzi polskich polityków. Chętnie cytowano premiera Edwarda Osóbkę-Morawskiego: „Problem Zaolzia musi być uregulowany zgodnie z zasadami samostanowienia narodów (…) Na zasadach demokratycznych oparte rozwiązanie, słuszne tak z punktu widzenia etnicznego, jak i historycznego, jakim jest przyłączenie do terenu Śląska Zaolzia, zamieszkałego przez większość polską”.
Autorzy gazetki podpisali się jako „Polscy patrioci na Zaolziu”, adres wskazywał, że została wydrukowana w czechosłowackich Boguminie oraz Brnie, co miało wskazywać na akcję lokalną. W rzeczywistości „Głos Zaolziański” drukowany był w Częstochowie, a gazetkę przygotowali członkowie tajnej komórki polskiej armii, noszącej nazwę Sztabu Zaolziańskiego.
Celem jej powołania było przygotowanie gruntu pod przejęcie tego regionu przez Polskę. W porozumieniu z Józefem Stalinem i najprawdopodobniej z jego inspiracji – miał to być nacisk na Czechosłowację, której sytuacja ustrojowa nie była jeszcze w tym momencie do końca jasna.

Swoiste stosunki zaufania

Stanisław Mrowczyk miał wówczas 26 lat, urodził się na Zaolziu. Pochodził z ewangelickiej rodziny, posiadającej m.in. tartak, piekarnię, gospodę i mnóstwo nieruchomości. Ukończył gimnazjum w Cieszynie, a w 1937 r. podjął studia na Akademii Górniczej w Krakowie. Ani jego rodzina, ani on sam nie byli komunistami, choć większość mieszkających na Zaolziu Polaków oddawała głos na Komunistyczną Partię Czechosłowacji. Wynikało to jednak bardziej z oporu przeciw antypolskiej polityce praskiego rządu niż przekonań ideowych.
„Wojna przyniosła mi nieudaną ucieczkę na wschód, powrót, odbudowywanie mostu na Olzie, zniszczonego – jak głosił napis – przez polskich bandytów, próbę kontynuowania studiów, uchylenie się od robót przymusowych w Brunszwiku, wyjazd do Wiednia w nadziei przedostania się na Węgry i do Francji – do polskiej armii, pracę w fabryce pomp, stwierdzenie przez tamtejsze, fabryczne Gestapo uchylenia się od robót przymusowych i wezwanie na policję. Potem zostałem wcielony do Wehrmachtu mimo posiadanych jednoznacznych dokumentów, tzw. palcówki, w której stwierdziłem swoją narodowość, swój język jednoznacznie polski” – opowiadał (jego wspomnienia ukazały się w „Przeglądzie historycznym”). W niemieckiej armii nie powalczył długo. Wysłany na front wschodni zdezerterował, siedział w obozach „po jednej i drugiej stronie Uralu”, wreszcie wstąpił do formującej się w Sielcach I Armii Polskiej Zygmunta Berlinga. Dalszą część wojennej tułaczki odbył w jej szeregach, w grupie operacyjnej „Śląsk”.
Jeszcze w Sielcach poznał postać, która zaważyła i na jego życiu, i na działalności przyszłego Sztabu Zaolziańskiego – por. Stanisława Mazurka, przedwojennego komunistę, ale butnego i nieustannie skonfliktowanego z partyjnymi władzami. „Dostał się do armii Andersa, lecz za komunistyczną propagandę został osądzony przez sąd wojenny, a że gen. Anders nie posiadał swoich aresztów – karę za komunistyczną propagandę odsiadywał – jakby to nie było dziwne – w sowieckim więzieniu. Już w PRL (…) został z partii wyrzucony i nawet pomimo swej przeszłości nie otrzymywał emerytury przyznawanej byłym członkom partii” – opowiadał Mrowczyk, który wraz z Mazurkiem dotarł z początkiem lipca 1945 r. do Katowic.
Po kilku tygodniach do ich kwatery przybył płk Konrad Świetlik. Wówczas oficer polityczny, szef Głównego Zarządu Polityczno-Wychowawczego WP, ale już wkrótce, w randze generała, wiceminister bezpieczeństwa publicznego. Rozmowy, którą Świetlik odbył wtedy z Mazurkiem, Mrowczyk nie słyszał. „Jako bezpartyjny, zarówno w służbie generała, jak i w korpusie oficerów polityczno-wychowawczych, odczuwałem różnicę, jaka istniała między wtajemniczonymi, tj. partyjnymi, i resztą” – mówił.
W rozmowie nie uczestniczył, ale bezpośrednio po niej otrzymał rozkaz dołączenia do Sztabu Zaolziańskiego. Nie ukrywał, że się z niego bardzo ucieszył.

Marszałek straszy wkroczeniem

Nieco wcześniej, nie czekając na ostateczne uregulowanie spraw granicznych, Mrowczyk wybrał się odwiedzić rodzinne strony. „Zaolzie było polskie, samorzutnie utworzone władze, w tym milicja, były polskie. Brałem nawet udział w kilku zebraniach tworzonych ad hoc władz” – przyznawał.
W rzeczywistości sprawa była znacznie bardziej złożona. Tereny te, choć zamieszkałe w większości przez Polaków, przez stulecia nie były ani polskie, ani czeskie, lecz jako Księstwo Cieszyńskie należały do dynastii niemieckich, zaś kwestia świadomości etnicznej – tak Polaków, jak i Czechów – była sprawą świeżą, bo rozwijającą się dopiero od połowy XIX w. Mało tego: obie nacje żyły przyjaźnie, dopóki miały wspólnego wroga, czyli inwazyjnie narzucaną kulturę niemiecką. Spór o polskość czy czeskość tych ziem pojawił się w zasadzie z końcem I wojny światowej.
Kiedy w 1945 r. Mrowczyk odwiedzał Cieszyn, obie strony sporu miały już w tej kwestii sporo na sumieniu. Polska, bo w 1938 r., po konferencji monachijskiej, zajęła te tereny, narażając się – nie bez podstaw – na zarzut współdziałania z III Rzeszą, która zajęła resztę Czech, ze Słowacji robiąc oficjalnie niepodległą, w rzeczywistości całkowicie podporządkowaną Hitlerowi, republikę. Ale i Czesi nie byli w tej sprawie bez winy. W 1919 r., kiedy trwała wojna polsko-bolszewicka, zaanektowali sporne tereny, stawiając Polskę przed faktem dokonanym. Żadna z tych akcji nie przyniosła ostatecznego rozwiązania problemu, a obie strony podsycały lokalne nacjonalizmy i zaostrzały wzajemne relacje.
W 1945 r. nic się nie zmieniło. Także to, że rodzące się spontanicznie komórki polskiej władzy dość szybko były zlikwidowane przez oddziały czeskie idące w szeregach Armii Czerwonej. „Powojenna sytuacja na Zaolziu pozostawała napięta, a ostatnia z kolejnych not w sprawie ustanowienia komisji polsko-czechosłowackiej, na które na razie nie otrzymano odpowiedzi, zawierała ultimatum mówiące, że nieutworzenie takiej komisji w ciągu 48 godzin spowoduje zajęcie Zaolzia siłą” – pisze Mrowczyk. Istotnie – po 16 czerwca 1945 r. marszałek Michał Rola-Żymierski wydał rozkaz wkroczenia polskich wojsk na Śląsk Cieszyński i zagroził dalszym posuwaniem się ich na południe. „Sprawa Zaolzia nabiera znaczenia europejskiego. Nie przyznajemy Czechom prawa do Zaolzia, próbujemy tę sprawę rozstrzygnąć na drodze rozmów. O ile nie będzie zrozumienia u sąsiada – wyjście znajdziemy” – marszałek straszył w wydanej wówczas odezwie.
Do walk nie doszło na skutek interwencji Stalina, u którego – w Moskwie – trwały polsko-czechosłowackie rokowania. Utrzymywanie napięcia było gensekowi na rękę. W tamtym momencie władza komunistów w Polsce i Czechosłowacji była wciąż daleka od ugruntowania i kwestią Zaolzia mogły do pewnego stopnia szachować obie strony. Co ciekawe, stanowisko Warszawy było bardzo twarde. Polskie władze nakazały negocjatorom bronić każdego kilometra spornego terenu. I w takiej właśnie atmosferze, w połowie lipca, rozpoczął działalność Sztab Zaolziański.
Mrowczyk wyliczał, że do zadań komórki należało nadzorowanie sytuacji na granicy, przeciwdziałanie antypolskiej propagandzie Czechów, przygotowanie „bezawaryjnego” przejęcia przemysłu, a także zorganizowanie zalążka polskich władz. Organizacyjnie sztab podlegał Ministerstwu Spraw Zagranicznych – tam słano raporty i stamtąd otrzymywano fundusze. Zdaniem Mrowczyka kluczową rolę w akcji odgrywali Osóbka-Morawski i Jakub Berman, wówczas członek Komisji Biura Politycznego KC PZPR ds. Bezpieczeństwa Publicznego, angażował się także Rola-Żymierski. Wszystko było tajne i podlegało wierchuszce komunistycznej władzy.
O tym, że do tajności całej operacji przykładano dużą wagę, świadczy i to, że rozgrywała się ona bez wiedzy lokalnych komunistów. „Rzeczą znamienną jest, że pomimo prowadzenia skomplikowanej działalności, nie nawiązaliśmy żadnej łączności czy kontaktu z miejscową bezpieką, uważając, iż nasza misja jest wyższej rangi, chociaż instytucja ta, jak się później okazało, często komplikowała naszym współpracownikom – dziś nazwalibyśmy ich agentami – działanie, a nawet wsadzała ich do paki i było trzeba ich stamtąd wyciągać” – wspominał Mrowczyk. Podobno nawet to wyciąganie odbywało się za pośrednictwem Warszawy.
Oficerowie przyjęli nowe nazwiska. Mazurek podczas akcji nazywał się Kwiatkowski, Mrowczyk – Łyżbicki, choć w jego przypadku było to nieco komiczne, gdyż – jak przyznawał – „w Cieszynie kończyłem gimnazjum i byłem rozpoznawany”. Podobno komicznie również wyglądali w nowych, „nieużywanych dotąd, skombinowanych ad hoc ubraniach” – Mrowczyk nie precyzuje jednak we wspomnieniach, dlaczego.

Nieco kryminalne awantury

Nie mamy w tej kwestii pewnych informacji, ale wiele wskazuje na to, że Czesi również posiadali analogiczną komórkę. Mrowczyk opowiadał, że zapalne tereny, które obejmowały polsko-czeskie pogranicze Beskidów, aż po granicę z Niemcami, a także rejon Raciborza i Kłodzka, były nieustannie penetrowane przez czeskich agitatorów. W przebraniach zakonników krążyli od domu do domu i zbierali podpisy pod petycją w sprawie przyłączenia Zaolzia do Czechosłowacji. Polacy – oprócz zagrożenia działaniami własnej bezpieki – musieli się więc liczyć z konfrontacją ze służbami czeskimi.
„Nasze działania opieraliśmy na młodzieży, która uciekła z Czechosłowacji do Polski. Mieliśmy kontakt z organizatorami pobytu uciekinierów, co dawało nam możność doboru naszym zdaniem najodpowiedniejszych młodych, inteligentnych ludzi do prowadzenia kontrakcji w stosunku do działań Czechów na pograniczu. Nasi wybrańcy biegle znali język czeski i podając się za czeskich agitatorów, uzyskiwali informacje o działaniach konkretnych ludzi z tamtej strony. Efektem tej działalności były areszty agitatorów. Pamiętam, że w więzieniu w Cieszynie w pewnym okresie było ich ok. 20. Major Mazurek, a ja w jego towarzystwie, prowadziliśmy przesłuchania aresztowanych, których zresztą po kilku dniach wypuszczano. Nasze przesłuchania miały mieć profilaktyczny skutek i zastraszać wysłanników, którym zapowiadano, że następnym razem zostaną przykładnie ukarani” – tłumaczył Mrowczyk, dodając, że młodymi uciekinierami posługiwali się również do innego rodzaju akcji, jak sam to ujmował, „nieco kryminalnej natury”.
Do takich z pewnością należała próba porwania Józefa Kożdonia – w czasie wojny volksdeutscha i przywódcy organizacji „Ślązakowców”, czyli Śląskiej Partii Ludowej, stawiającej sobie za cel uzyskanie autonomii regionu. W tym celu wybrano dwóch młodych ludzi, którzy udając funkcjonariuszy czeskiej Straży Granicznej, wyciągnęliby Kożdonia z domu, podprowadzili nad Olzę, skąd przeprowadzono by go na stronę polską. Już nad rzeką Kożdoń stał się podejrzliwy i odmówił dalszego marszu. „Zdenerwowani młodzieńcy, wyczuwając beznadziejność swej sytuacji, rzucili się na Kożdonia, usiłując obezwładnić go tamponem z chloroformem. Kożdoniowi udało się wyrwać i zaczął krzyczeć, co w godzinach nocnych i nad granicą spowodowało reakcję straży czeskiej, która biegła w kierunku hałasu. Nasi nie mieli wyjścia i salwowali się ucieczką przez Olzę” – wspominał Mrowczyk.
Inną, niemal równie karkołomną akcję przeprowadził osobiście, w towarzystwie Mazurka. „W początkach sierpnia, nocą, uzbrojeni w broń krótką, przekroczyliśmy granice w okolicy Lesznej. Nasza wyprawa była bardzo ryzykowana – nie mogliśmy pozwolić sobie na wpadkę i byliśmy zdecydowani na użycie broni i ucieczkę, gdyby sytuacja się skomplikowała” – tłumaczy. Ich celem było spotkanie z przedstawicielami Huty „Trzyniec” w celu zorganizowania przejęcia jej w odpowiednim momencie przez polskich robotników. Tym razem wyprawa zakończyła się sukcesem. Z robotnikami rozmawiano prawie godzinę, uzyskano odpowiednie zapewnienia i oficerowie bezpiecznie wrócili do Polski. Mrowczyk przyznaje, że później nie podejmowali aż takiego ryzyka. Ich misja była tak zakonspirowana, że w razie wpadki nikt nie mógłby im pomóc. „Była to nasza akcja na granicy awanturnictwa. Dodaję od siebie, że miałem dopiero dwadzieścia kilka lat”.
Mazurek i Mrowczyk wypełnili także dalsze punkty swojej misji. Wydali gazetkę, którą z powodzeniem kolportowali za granicę zwerbowani przez nich młodzi uciekinierzy. „Wiem, że tylko jedna akcja się nie udała i nasi wysłannicy zostali złapani z materiałami przez straż graniczną i dotkliwie pobici” – przyznaje, podkreślając jednak, że kolportaż tak gazetki, jak i licznych ulotek zasadniczo odbywał się bez poważniejszych przeszkód. Podobnie jak rzecz jeszcze ważniejsza – utworzenie Zaolziańskiej Rady Narodowej. Nie była ona ciałem oficjalnym, zaznaczyła jednak swoje istnienie, śląc liczne petycje i protesty na ministerialne biurka i do redakcji gazet. W razie przejęcia tych terenów przez Polskę istotnie mogłaby stanowić zrąb lokalnej administracji.

Pół wieku milczenia

Akcje Sztabu Zaolziańskiego trwały prawie trzy lata, ale stopniowo traciły impet. Polskie władze wciąż finansowały jego działalność, lecz brak działań dyplomatycznych na rzecz zajęcia Zaolzia powodował, że Mrowczyk i Mazurek tracili w oczach współpracowników, a także obywateli, wiarygodność. Mroczek nie ma wątpliwości, że wszystko to było uzależnione od rozmów moskiewskich, ugruntowania komunistycznych rządów w obu krajach oraz decyzji Stalina. „Nasza działalność wymierała stopniowo i przejęcie władzy w Czechach przez komunistów zadało jej ostateczny cios. W końcu marca 1948 r. otrzymaliśmy odgórne polecenie natychmiastowego przerwania działań oraz rozkaz zniszczenia wszelkiej dokumentacji związanej z naszą pracą” – wspominał.
Obaj zostali też zobowiązani do zachowania ścisłej tajemnicy. Dochowali jej. Mrowczyk uznał, że obowiązuje ona 25 lat i był gotów ujawnić ją już w latach 70. Mazurek jednak odmówił, przez co fakty dotyczące działalności Sztabu Zaolziańskiego pozostawały nieznane przez ponad pół wieku. Po raz pierwszy wspomniał o tym prof. Andrzej Garlicki w czerwcu 2001 r. na łamach „Polityki” – nie miał wówczas żadnych pewnych informacji. „O pomysłach włączenia Zaolzia do Polski w pierwszych latach po II wojnie światowej miałem wiedzę pozaźródłową. Wiedziałem więc, że w najwyższych kręgach władzy w Polsce Ludowej przygotowywano zajęcie Zaolzia, które znalazło się w granicach Czechosłowacji. Te przygotowania odbywały się oczywiście za wiedzą Stalina, który je tolerował, jako możliwość nacisku na Benesza, przede wszystkim w sprawie zaakceptowania włączenia do ZSRR Rusi Zakarpackiej. Ani jednak w literaturze, ani w źródłach nie natknąłem się na nic, co potwierdzałoby tę wiedzę pozaźródłową” – pisał profesor.
Dopiero po tej publikacji z Garlickim skontaktował się Mrowczyk i namówiony przez profesora, spisał wspomnienia. Rzecz ciekawa – mimo że zostały one opublikowane w „Przeglądzie Historycznym” (Tom XCIII, z. 2) w 2002 r., temat wciąż nie przedostał się do powszechnej świadomości. A Mrowczyk? Bywał radcą handlowym w Indiach i Pradze, co najmniej jednak jeszcze raz miał odegrać podobną rolę jak w Sztabie Zaolziańskim. Było to w roku 1968.
Jak wspominał: „Przed moim wyjazdem na placówkę w New Delhi zostałem wezwany do wszechwładnego sekretarza Grudnia (Zdzisława, sekretarza wojewódzkiego PZPR w Katowicach – red.), na którym spotkaniu zakomunikowano mi, że zostałem włączony do trójki, która miała zająć się prowadzeniem propagandy na terenie Zaolzia przed spodziewanym wkroczeniem wojsk paktu warszawskiego (…) Po fiasku poprzedniej akcji taką nominację przyjąłem z obawą i niechęcią, była wbrew moim poglądom na to, co się przygotowywało. Wkrótce otrzymałem telefoniczną wiadomość, że o ile chcę zobaczyć swą matkę, mogę to uczynić jedynie natychmiast. Skorzystałem z tej wskazówki i pojechałem samochodem do domu rodzinnego, a wracając około godziny 23, zdołałem przekroczyć granicę, nad którą czekały już polskie czołgi” – opowiadał.
Co ciekawe, w tym momencie zaledwie od 10 lat istniała oficjalna granica polsko-czechosłowacka. Układ w tej sprawie podpisano dopiero w czerwcu 1958 r.