Europejczycy przez stulecia uczyli się, jak radzić sobie z nowymi chorobami. Dzięki tym doświadczeniom potrafili stawiać czoło nawet najbardziej zaskakującym plagom.
ikona lupy />
Magazyn DGP 28 lutego 2020 / Dziennik Gazeta Prawna
O nowym rodzaju koronawirusa nadal wiadomo niewiele. Choroba opatrzona kodem COVID-19 na pewno jest bardziej zakaźna, niż początkowo sądzili naukowcy. Statystycznie częściej przegrywają z nią walkę mężczyźni. Dlaczego – jeszcze nie wiadomo. Wciąż brak jest też odpowiedzi na wiele innych kluczowych pytań, w tym – kiedy uda się stworzyć skuteczne lekarstwo i szczepionkę zabezpieczającą przed wirusem. W sytuacji, gdy każde nowe ognisko epidemii podsyca stan paniki, najskuteczniejszym orężem w walce z zagrożeniem okazują się metody, jakie mieszkańcy Zachodu dopracowywali przez wieki. Europejczycy wielokrotnie byli zaskakiwani przez patogeny pochodzące z innych kontynentów, zazwyczaj dużo niebezpieczniejsze niż COVID-19.

Zabójca z Chin

Odcięcie we wczesnym średniowieczu Europy od Azji przez Arabów, a następnie Turków sprawiło, że przez kilkaset lat nie odnotowywano tu wielkich epidemii. Po przywleczonej z Chin dżumie, która w 541 r. zdziesiątkowała ludność Cesarstwa Bizantyjskiego, a potem równie mocno dotknęła resztę Starego Kontynentu, na kilka stuleci zapanował spokój. Błogą izolację przełamał w październiku 1347 r. kupiecki statek, który zawinął do portu w Messynie. Na pokładzie, poza towarami z leżącej na Krymie Kaffy, przywiózł zapchlone szczury zakażone bakteriami dżumy. Zaowocowało to katastrofą, która kosztowała życie – wedle różnych szacunków – od 30 do nawet 50 proc. mieszkańców kontynentu. Uderzenie było tak szybkie i zaskakujące, że przerażonym ludziom pozostały jedynie modlitwa i panika. „Jednym z najlepiej widocznych skutków zbliżającej się zarazy była migracja ludności z zagrożonego miasta lub okolicy. Uznanie ucieczki za najskuteczniejszą formę uchronienia się przed morem posiadało bardzo starą metrykę. Polecał ją już słynny grecki medyk Hipokrates” – opisuje Andrzej Karpiński w książce „W walce z niewidzialnym wrogiem”.
Hiszpański medyk i astronom Juan Almenar zalecał parom obmywanie po stosunku narządów płciowych białym winem. Gdy zaś na członku pojawiały się pierwsze symptomy choroby, sugerował posypywanie go mieszanką złota i glejty (tlenku ołowiu)
Jednak masowe ucieczki oznaczały roznoszenie epidemii do kolejnych ośrodków. Dlatego wraz z nawrotami dżumy, które regularnie dotykały Europę aż do XVIII w., nauczono się chronić przed uciekinierami. Władze miast wydawały nakazy zamykania bram, surowo zabraniając wpuszczania obcych. Gdy epidemia dżumy w okolicy długo nie wygasała, robiono wyjątki, choćby po to, by umożliwić uzupełnienie zapasów żywności. Medycy otrzymali prawo wydawania ludziom, którzy musieli przemieszczać się po kraju, świadectw zdrowia, nazywanych „paszportami”. „Wszystkich podejrzanych i pragnących wjechać do miasta bez stosownego zezwolenia, z wyłączeniem Żydów, których z zasady nie wpuszczano, oddelegowywano do specjalnie przygotowanych miejsc, gdzie odbywali kwarantannę” – opisuje Liliana Górska w opracowaniu „Dżuma – epidemia duszy i ciała? Sposoby zwalczania dżumy w nowożytnym Gdańsku”.
Władze miast starały się też nakłonić obywateli, by do czasu zniknięcia „morowego powietrza” zmienili tryb życia. „Zalecano okadzania ziołami i przyprawami, specjalnymi świecami, tabaką, prochem strzelniczym lub siarką, a także umiarkowanie w jedzeniu i piciu oraz unikanie niektórych potraw, jak wieprzowiny i wołowiny, gęsiny, ryb, śledzi, jajek gotowanych na twardo, produktów mlecznych, ogórków i sałaty, potraw tłustych i pieczystego. W zamian za to polecano najczęściej wina wytrawne, piwo, ocet, owoce cytrusowe, rozmaryn, czarny bez i szafran” – wylicza Liliana Górska. „Odradzano przemęczanie się i pobudzanie krążenia krwi poprzez dodatkowe ćwiczenia czy ciężką pracę, zalecano natomiast nieograniczone oczyszczanie organizmu z potu, uryny czy śliny oraz wytrwanie w cierpliwości, spokoju, tj. unikanie gniewu, strachu i przerażenia, które ułatwiały wnikanie zarazy do organizmu” – dodaje autorka.
Pomimo braku skutecznych lekarstw oraz niewiedzy, że bakterie mogą przenosić pchły i wszy (zwykle pasożytujące na szczurach), podejmowane środki zaradcze przynosiły efekty. Szczelne kordony sanitarne, kwarantanny, grzebanie ciał zamarłych w dołach z wapnem pozwalały zapanować nad epidemią i stopniowo ją zdusić. Hekatomba z połowy XIV w. już nigdy się nie powtórzyła. Poza wypracowanymi wówczas procedurami bezpieczeństwa wielkie znaczenie miał fakt, że osoby, których organizmy zwalczyły dżumę, przekazywały swe cechy dziedziczne kolejnym pokoleniom. Dzięki temu Europejczycy stawali się coraz odporniejsi na patogen z Azji.
Ubocznym skutkiem zwycięskiej walki z dżumą było nabawienie się na kilka stuleci wstrętu do… mycia. Winni temu byli średniowieczni medycy, którzy próbowali odkryć, jak chorzy złapali infekcję. Zauważyli bowiem, że ludzka skóra posiada małe szczeliny. Dlatego, jak odnotowuje Georges Vigarello w książce „Czystość i brud”, „kąpiele i łaźnie są niebezpieczne, ponieważ powodują otwarcie ciała na powietrze (morowe – red.)”. Przekonanie to utrzymywało się bardzo długo. Maximilien de Sully, minister skarbu króla Francji Henryka IV, opisał w pamiętniku, jak to słudzy królewscy donieśli władcy, że przyłapali go w kąpieli. Monarcha natychmiast wysłał posłańca, który przekazał ministrowi: „król nakazuje, abyś dokończył kąpieli, i zabrania dziś wychodzić, gdyż pan Du Laurens (królewski lekarz – red.) zapewnia go, iż mogłoby to zaszkodzić pańskiemu zdrowiu”. Co więcej, król przez kilka dni nie chciał się spotykać z ministrem, po czym na pierwszą wizytę polecił mu okryć ciało nocną odzieżą, założyć sznurowane buty, a na głowę wciągnąć szlafmycę, aby zbyt dokładnie wymyty de Sully nie zakaził go dżumą.

Amerykańska niespodzianka

„Podobało się boskiej sprawiedliwości zesłać na nas dolegliwości niespotykane, nigdy nie widziane ani znane” – napisał w dziele „Oviedo de la natural hystoria” Diaz de Isla, medyk prowadzący praktykę w Barcelonie. Lekarz udzielał pomocy marynarzom Krzysztofa Kolumba wracającym w 1493 r. z drugiej wyprawy do Ameryki. Pierwsze objawy zupełnie nieznanej choroby prezentowały się dość niegroźnie. Pacjenci skarżyli się na ból cewki moczowej. Do tego doszła jednak rosnąca opuchlizna i ropna wydzielina. Z czasem ciało zakażonych marynarzy pokryły gnijące wrzody. Nawet najsilniejsi umierali w męczarniach po kilku miesiącach.
Diaz de Isla początkowo uznał to za dziwną przypadłość przywleczoną z nieznanego kraju, bo nie odnotował nowych przypadków choroby. Niepokoiło go jedynie to, że wszyscy zainfekowani po kolei zmarli. Medyk z Barcelony nigdy się nie dowiedział, jak egzotyczna bakteria przebyła kilkaset kilometrów, by dwa lata później pojawić się w Neapolu. Krętek blady poczekał tam na idealny moment do wzniecenia wielkiej epidemii. Nadszedł on 22 lutego 1495 r., gdy armia króla Francji Karola VIII wkroczyła do kapitulującego Neapolu. Pod sztandarami zdobywcy służyli nie tylko Francuzi, lecz również Szwajcarzy, Włosi, Hiszpanie i Flamandowie. Przez trzy miesiące zajmowali się głównie rabunkami i gwałceniem mieszkanek okupowanego miasta. Bakteria przenoszona drogą płciową błyskawicznie znajdowała więc nowe ofiary. Gdy na początku lata 1495 r. weneckie wojska odbiły Neapol, nic już nie mogło zapobiec epidemii. Pracujący dla zwycięzców medyk Marcellus Cumane z niepokojem odnotował to, co zobaczył 5 lipca 1495 r. na zwłokach podkomendnych króla Karola VIII, poległych w bitwie pod Fornoue: „Mieli krosty na twarzy i na całym ciele. Podobne do ziarna prosa pojawiały się zazwyczaj na napletku, na jego wewnętrznej powierzchni, albo na żołędziu”.
Zarazę, nazwaną we Francji „niemocą z Neapolu”, a we Włoszech „niemocą francuską”, roznieśli do ojczystych krajów najemnicy, którzy przeżyli bitwę. Pod koniec 1495 r. cesarz Maksymilian I Habsburg wydał dekret przeciw „złej kile”, uznając ją za karę bożą dla bluźnierców. Wkrótce przekonano się, że to błędna diagnoza, bo choć przerażeni niespotykaną wcześniej przypadłością ludzie stawali się ostentacyjnie religijni, liczba zakażonych rosła. Epidemia wywołała w Europie panikę porównywalną do tej, jaką wcześniej budziła dżuma. Poszczególne miasta we Włoszech, Francji, Szwajcarii i Niemczech starały się usuwać chorych poza obręby murów. W odległej Szkocji 22 września 1497 r. król Jakub IV wydał proklamację dla Edynburga, nakazującą, by chorzy „stawili się o godzinie dziesiątej przed południem na wybrzeżu Leith, gdzie znajdą przygotowane w porcie barki, (...) aby ich przewiozły na Inche (wyspa u wybrzeży – red.), gdzie powinni pozostać dotąd, aż Bóg zatroszczy się o ich zdrowie”. Osoby ignorujące dekret „będą naznaczone na policzku rozpalonym żelazem, ażeby mogły być rozpoznane w przyszłości i następnie będą wypędzone bez pardonu” – nakazywał Jakub IV.
Metody walki z epidemią wypracowane podczas zmagań z dżumą okazywały się jednak nieskuteczne. Przywleczona z dopiero co odkrytej Ameryki zaraza błyskawicznie rozprzestrzeniła się po świecie. O tym, jak się przemieszczała, świadczą nadawane jej nazwy. W Polsce określono ją „chorobą francuską”, w Turcji „chrześcijańską”. W Japonii traktat medyczny z 1512 r. wspominał o „wrzodzie chińskim”. Najwyraźniej cnotliwe życie nie było mocną stroną ówczesnych ludzi. Dość szybko lekarze doszli do przekonania, że zakażenie kiłą następuje podczas kontaktu płciowego. Gorzej prezentowała się kwestia znalezienia środków zaradczych. Hiszpański medyk i astronom Juan Almenar zalecał parom obmywanie po stosunku narządów płciowych białym winem. Gdy zaś na członku pojawiały się pierwsze symptomy choroby, sugerował posypywanie go mieszanką złota i glejty (tlenku ołowiu). Natomiast lekarz z Walencji Gaspar Torella pisał: „Weź kurczaka albo gołębia i przetnij je przez środek i włóż pokryty wrzodami członek do ciepłego mięsa, trzymając tak długo, aż mięso zacznie wywierać swoje ogrzewające działanie”. Po takiej kuracji chorzy odzyskiwali trochę werwy i mogli znów zająć przyjemnościami, takimi jak seks. Ale nic dziwnego, że epidemia nie wygasała. To z kolei powodowało radykalizację metod leczenia. Pacjentów nacierano kilka razy dziennie maścią zawierającą rtęć, po czym zamykano w łaźni parowej. Po 20 dniach kuracji chorym wypadały zęby, a owrzodzenie pojawiało się w jamie ustnej i gardle, zalewając je ropą. Taką terapię przeżywał jeden pacjent na stu.

Nauka z obserwacji

„Przymiot obecny jest o wiele mniej okrutny i łatwiejszy do wyleczenia niż był w przeszłości w okresie swoich początków, bowiem łagodnieje z dnia na dzień” – notował swoje obserwacje na temat kiły w 1564 r. Ambroise Paré. Uczony się mylił. To nie krętek blady łagodniał, lecz kolejne pokolenia Europejczyków nabywały coraz większej odporności, choć nie oznaczało to zdolności do pozbycia się patogenu z organizmu. W połowie XVIII w. Antonio Sanchez udowodnił, że syfilis może być przenoszony z pokolenia na pokolenie. Wrodzony powodował zaś rozliczne schorzenia: rozstępy podniebienia, zniekształcenie kości nosowej, upośledzenie wzroku i słuchu, upośledzenie układu pokarmowego i krwionośnego, opóźnienia w rozwoju umysłowym i bezpłodność. Noworodkom z kiłą wrodzoną zaczęto wówczas podawać mleko zmieszane z rtęcią. Statystyka z 1780 r., sporządzona w przytułku w Vaugirard, dowodziła, że dzięki temu ich śmiertelność spadła z 90 do ok. 60 proc. Mimo że rtęć sama w sobie była niebezpieczną trucizną.
Wraz z rozwojem nowoczesnej nauki zaobserwowano, że chorobą weneryczną można się zakazić nie tylko podczas samego kontaktu płciowego, lecz także poprzez dotknięcie skaleczoną skórą skażonego przedmiotu – u fryzjera, w restauracji, toalecie, łaźni publicznej itp. Tymczasem nosiciele kiły byli dosłownie wszędzie. Łatwo dawało się ich rozpoznać po charakterystycznie oszpeconych przez bakterię twarzach, a szczególnie nosach. Świadomość tego spowodowała coraz większą dbałość o czystość. Akceptację społeczną straciły też zachowania, których idealnym wcieleniem był Giacomo Girolamo Casanova. W swoich pamiętnikach sławny bawidamek opisał ok. 20 przeżytych ataków sekretnej choroby. „Niemoc, którą nazywamy francuską, nie skraca życia, jeżeli umiemy się wyleczyć, pozostawia tylko blizny, ale (człowiek – red.) natychmiast się pociesza, kiedy pomyśli, ile zyskał rozkoszy, podobnie jak żołnierze, którzy szczycą się śladami swoich ran, dowodów ich męstwa” – podkreślał Casanova.
O ile za życia cieszył się uwielbieniem, o tyle następne pokolenie uznało takich ludzi jak on za niebezpiecznych dla społeczeństwa roznosicieli chorób. Pozytywne efekty egzekwowania zasad higieny pojawiły się na początku XIX w., dając Europie nadzieję, że wielkie epidemie definitywnie odejdą do przeszłości. Na dodatek ówczesna medycyna mogła się po raz pierwszy pochwalić nieznanym wcześniej sukcesem. Jeszcze w 1796 r. angielski lekarz Edward Jenner odkrył, jak poprzez zakażanie ludzi wirusem ospy krowianki uodpornić ich na śmiertelnie niebezpieczny patogen ospy prawdziwej. Dzięki pierwszej szczepionce Stary Kontynent ustrzegł się plagi podobnej do tej, która zabiła miliony Hindusów i Chińczyków. Jednak szczęśliwe czasy nie potrwały długo.

Zemsta Indii

Wielka epidemia cholery, która rozpoczęła się w Indiach w 1817 r., zabiła ok. 40 mln ludzi, zanim dotarła w 1831 r. do Europy. Na Stary Kontynent przywlekli ją rosyjscy żołnierze tłumiący powstanie listopadowe. Pojawienie się bakterii przecinkowca cholery pokazało, jak wiele zmieniło się w Europie od czasów przybycia dżumy i kiły. Uczonym szybko udało się ustalić, że źródłem choroby jest skażona wody i żywność. Pozwoliło to opracować nowe metody przeciwdziałania zagrożeniu. Poza kordonami sanitarnymi i izolowaniem zakażonych równie istotne stało się budowanie w miastach kanałów ściekowych oraz doprowadzenie do domów wodociągów z czystą wodę. Po raz pierwszy na masową skalę zaczęto używać w szpitalach środków dezynfekujących. Nieco przypadkiem odkryto, że dzięki temu szybko spada liczba ludzi cierpiących także na inne, mniej groźne choroby.
Sukces w walce z atakiem cholery przywrócił wiarę w to, że wielkie epidemie już nie grożą Staremu Kontynentowi. Znowu okazała się ona złudna. Nadal szerzyła się kiła, a co gorsza, dołączyła do niej gruźlica. Wprawdzie prątek gruźlicy zabijał człowieka na raty i agonia mogła trwać latami, ale mimo to zbierał krwawe żniwo. W drugiej połowie XIX stulecia to on odpowiadał za ok. 20 proc. wszystkich zgonów w Europie. Z powodu nietypowego przebiegu choroby naukowcy długo wierzyli, że wywołuje ją niedożywienie i złe warunki życia. W robotniczych dzielnicach wielkich miast panowała bowiem bieda, a całe rodziny tłoczyły się w ciasnych, wilgotnych pomieszczeniach. Ten fakt długo zwodził lekarzy. A skoro przegapiali nową chorobę, to także nie szukali sposobów zapobiegania epidemii. Gdy na gruźlicę zapadał ktoś bogaty, zalecano mu wyjazd do ciepłego kraju z bardzo suchym klimatem.
Przełom nastąpił w 1882 r., kiedy niemiecki uczony Robert Koch wyizolował niewidzialne dla oka organizmy, odpowiadające za najgroźniejszą z ówczesnych plag. Ustalił on, że prątki gruźlicy potrafią zaatakować dowolny organ, a w swej ludzkiej odmianie najczęściej dewastowały płuca chorego. W tym samym czasie istnienie małych organizmów, nazwanych bakteriami, potwierdził mikrobiolog Ludwik Pasteur. Odkrycie to dawało nadzieję, że uda się opracować kolejne szczepionki, równie skuteczne jak ta przeciwko ospie prawdziwej, oraz udoskonalić znane już metody walki. Szkocki lekarz Robert Philip, który założył w Edynburgu pierwszy w świecie szpital pneumologiczny, uznał, że medyk musi być niczym policyjny detektyw. Gdy zjawiał się u niego nowy pacjent, szybko badał także jego całą rodzinę, a następnie śledził i odnotowywał kontakty z innymi ludźmi. W ten sposób tworzył listę potencjalnie zakażonych osób, po czym występował do władz o skierowanie wszystkich na przymusową kwarantannę. Te działania przynosiły widoczne efekty, bo liczba nowych zachorowań na gruźlicę w Szkocji systematycznie malała. W efekcie metodę Roberta Philipa zaczęto naśladować w całej Europie, także w odniesieniu do innych chorób. Ze Szkotem konkurował francuski lekarz Jean Alfred Fournier, który po odkryciach Kocha i Pasteura zajął się szczegółowym analizowaniem przypadków kiły, z jakimi się zetknął w swojej praktyce. Jak odnotował, spośród 887 zakażonych nią pacjentek 366 parało się prostytucją, ale aż 164 było statecznymi żonami. To rodziło podejrzenie, że chorobę przekazali tym ostatnim niewierni mężowie, bywalcy domów publicznych. Po wyciągnięciu takich wniosków Fournier opublikował w prasie serię artykułów, w których wzywał francuski rząd do wprowadzenia obowiązkowego nadzoru medycznego nad grupami najwyższego ryzyka. Pod naciskiem opinii publicznej okresowymi, przymusowymi badaniami objęto we Francji nie tylko panie lekkich obyczajów, lecz także żołnierzy i marynarzy. Następnie władze poszły dalej, przyznając sobie prawo do przymusowego hospitalizowania chorych, by nie zakazili osób zdrowych. Surowe metody dawały widoczne efekty. Wprawdzie nie natychmiastowe, ale stopniowo pozwalały na redukowanie zasięgu plagi, a w końcu nastąpiło jej wygaśnięcie. Tak doczekano też cudownej chwili, gdy w 1928 r. Alexander Fleming odkrył, że pleśń z gatunku Penicillium notatum ma silne właściwości bakteriobójcze. Pojawienie się penicyliny odnowiło nadzieję na nadejście kresu epoki epidemii. Ale szybko przypomniano sobie, że są jeszcze zupełnie nieczułe na leki wirusy. ©℗