Jak to zwykle bywa z książkami Davida Graebera, polska premiera „Pracy bez sensu” przeszła bez większego echa. Ale – paradoksalnie – może to świadczyć o istotności tematu, który został w niej poruszony.
/>
Nie jest to oczywiście wina ani autora, ani wydawnictwa. Z Graeberem tak to już po prostu jest. Ten amerykański antropolog związany z London School of Economics ma od lat niemały zestaw psychofanów (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) – także nad Wisłą. Czytają najświeższe pozycje w oryginale, gdy się tylko ukażą, po czym szybko swoimi kanałami puszczają wieść o „nowym Greberze” dalej. A jeśli dodać do tego fakt, że autor zazwyczaj, zanim puści rzecz drukiem, pisze krótsze wprawki, to mamy wrażenie: „Zaraz, zaraz, to nie wyszło już bardzo dawno temu?”.
Dokładnie tak jest i tym razem. Graeberowskie pojęcie „bullshit jobs” żyje już swoim własnym życiem od dłuższej chwili. Od końca ubiegłego roku można już wywód o „gównopracy” przeczytać i prześledzić po polsku.
David Graeber, „Praca bez sensu”, tłum. Mikołaj Denderski, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2019
Chyba niewielu ma wątpliwości, że David Graeber jest postacią nietuzinkową. W zasadzie każda jego kolejna praca jest ważna, a przy tym także trochę odmienna. Badacz czesze rzeczywistość pod włos. Nie daje swoim czytelnikom zawsze tego, co chcą usłyszeć. To droga ryzykowna. Owszem, czasem trafia i jest milutko. Jak z „Długiem”, którym antropolog świetnie wpisał się w rosnącą potrzebę demitologizacji zadłużenia. Żeby nie powtarzać już do końca świata wygodnej dla silnych opowieści o długu jako przejawie słabości, a nawet grzechu, za który dłużnik musi odpokutować. Ale już z „Utopią regulaminów” Graeber przestrzelił. Stworzył pierwszą od dawna lewicową krytykę rozrostu administracji i jego czytelnicy przeszli obok tej pracy, wzruszając tylko ramionami. Nie był przekonujący. Lewica (przynajmniej ta zachodnia) wybrała drogę prymusa dbającego o instytucje i porządek.
Z „Pracą bez sensu” znowu mu się chyba uda. Postulat „pracujmy mniej, bo i tak sporo tego, co robimy („my” jako przedstawiciele współczesnej późnokapitalistycznej cywilizacji), jest bez sensu”. Praca oderwała się od jakiegokolwiek znaczenia. Jedni robią rzeczy bezsensowne i zarabiają krocie. Inni, robiąc rzeczy równie pozbawione głębszego wymiaru, wegetują. Praca nie bardzo nadaje się już na fundament etyczny współczesnych społeczeństw. Trzeba wymyślić coś innego. Podejść do sprawy od nowej strony. Ludzie to wyczuwają, choć wielu jeszcze boi się do tego przyznać. Ale coraz więcej z nas się emancypuje. Mówi coraz donośniej, że król jest nagi. Ta rewolta nie zacznie się pewnie w Polsce. Warto przypomnieć, że gdy rok temu Partia Razem próbowała zebrać podpisy pod obywatelskim projektem skracającym pracę, to poniosła sromotną klęskę, którą nawet nie wypadało się chwalić. Polska debata na ten temat chodzi ciągle trochę innym szlakiem niż ta na Zachodzie. Co nie znaczy, że David Graeber nie ma u nas czego szukać. Jest u nas dla niego miejsce. Jest nam potrzebny.