Im szybciej Europa traciła złudzenia na nadejście lepszych czasów, tym mocnej Ameryka śniła sen o dobrobycie. Aż się przebudziła, przesądzając o przyszłości Starego Kontynentu.
Wedle wieści, jakie zaraz po sylwestrze obiegły media, weszliśmy właśnie w lata dwudzieste. Wprawdzie informowano o tym nieco przedwcześnie, bo stanie się to za rok, ale data 2020 ma swoją wagę.
To przed stu laty ostatecznie umarł w Europie stary, konserwatywny porządek, który apogeum świetności osiągnął zaledwie dwie dekady wcześniej. Narodził się natomiast koszmarny dla ludzkości XX wiek.

Przed ostatnią wigilią

Gdyby szukać momentu, w którym stara Europa zaczęła odchodzić w niebyt, należałoby wskazać Boże Narodzenie w 1914 r. „Żołnierzy po obu stronach ogarnął prawdziwie świąteczny nastrój i jednomyślnie zaprzestali walki, spojrzeli na życie inaczej i jaśniej. Zapanował taki spokój, jak wśród was w starej dobrej Anglii” – pisał w liście do żony G.A. Farmer, żołnierz 2. Królewskiego Pułku Strzelców Westminsterskich. O tym samym donosili rodzinom Niemcy, Francuzi, Anglicy i przedstawiciele innych nacji z obu stron frontu, ciągnącego się od brzegów kanału La Manche po granice Szwajcarii. „Niezwykła cisza na całym froncie omal wytrąca z równowagi” – odnotowano w księdze raportów niemieckiego pułku stacjonującego niedaleko Sommy.
W Boże Narodzenie żołnierze wrogich armii samowolnie zaprzestali walk, wyszli z okopów i wspólnie celebrowali jedno z najradośniejszych dla chrześcijan świąt. Choć przez wcześniejsze pół roku zabijali się nawzajem, nadal uznawali, że wiara i tradycja są ważniejsze od rozkazów dowódców, karności, a nawet nienawiści do wroga. Tamtego Bożego Narodzenia potrafili wspólnie śpiewać kolędy i wymieniać się podarunkami. Kapral Packer z jednostki stacjonującej we Flandrii w zamian za tytoń dostał od Niemców czekoladę, skarpety, papierosy, herbatniki, a nawet zegarek na łańcuszku. „Mogłem przez kilka godzin bezpiecznie pospacerować” – pisał z zachwytem do żony.
Po raz ostatni triumfował świat wynoszący ponad wszystko honor i zasady. Taki gatunek człowieka kształtowano w Europie przez XIX w., za sprawą niezwykłego splotu okoliczności. Jednym z jego fundamentów było to, że od czasu kongresu wiedeńskiego w 1815 r. kontynentem nie wstrząsnęła wojna powszechna. Zaś po krótkim starciu Prus z Francją w 1870 r. zapanował w Europie na cztery dekady pokój (jeśli nie liczyć konfliktów na jej obrzeżach). W tym czasie istniejący porządek starało się trzymać w ryzach pięć wielkich mocarstw, wzajemnie równoważących swoje siły.
Udawało się to, choć zachodziły przemiany niedające się porównać z niczym znanym wcześniej. Za sprawą rewolucji technicznej powstał przemysł, a rozwój nowych technologii oraz medycyny ograniczył liczbę ofiar klęsk głodu i chorób. W 1800 r. Europę zamieszkiwało 150 mln ludzi, sto lat później ponad 400 mln. Tej eksplozji demograficznej towarzyszyła migracja do miast i formowanie się nowych grup społecznych: robotników i burżuazji. Początkowo ubóstwo tych pierwszych i bogactwo drugich rodziło konflikty grożące rewolucją. Obiecywał ją zresztą ruch socjalistyczny, a potem też komunistyczny.
Jednak elity, po tym jak policyjne represje nie odnosiły pożądanych skutków, dostrzegły konieczność głębokich reform. „Niezbędne jest znalezienie recepty na poważną poprawę sytuacji klas pracujących. Sprawą największego znaczenia jest ochrona tych robotników, którzy są niezdolni do zarabiania na życie” – ogłosił w 1881 r. kanclerz Niemiec Otto von Bismarck, stając się prekursorem zmian, które w Europie Zachodniej stopniowo rozładowały napięcia społeczne. Nowoczesne państwa zapewniły ludziom pracy pakiety zabezpieczeń socjalnych w postaci emerytur, zasiłków i ubezpieczeń zdrowotnych. Przejęły tak sporą część postulatów socjalistów.
Najważniejsza jednak okazała się powszechna edukacja.

Świadomy nacjonalista

Po raz pierwszy państwa na zachód od Wisły zaczęły wymagać, żeby wszyscy młodzi obywatele kończyli szkoły podstawowe. Jednocześnie rosła liczba tych, którzy mogli pochwalić się ukończeniem uczelni. To zaowocowało tworzeniem się społeczeństwa obywatelskiego.
Rosnąca liczba świadomych swoich praw jednostek sprawiała, że ludzie coraz powszechniej pragnęli uczestniczyć w życiu politycznym ojczyzn. Podobnie jak z reformami socjalnymi, po początkowym oporze rządzących elit musiały one w końcu przystać na to, żeby pełnoletni mężczyźni otrzymali prawa wyborcze. Na początku XX w. stało się to już normą i o prawo wyborcze zaczęły się upominać także kobiety.
Jednocześnie za sprawą powszechnej edukacji rozkwitł w Europie nacjonalizm. Mimo to Stary Kontynent zachował otwartość. Od 1875 r. nikt nie pytał podróżnych o paszporty w Niemczech, Holandii, Norwegii, Szwecji, Szwajcarii, Francji oraz w Austro-Węgrach – trzeba je było okazywać dopiero, wjeżdżając do Rosji. Ludzie przemieszczali się, podejmowali pracę w sąsiednich krajach, poznawali inne kultury i obyczaje. To przynosiło poczucie bycia większą wspólnotą.
W XIX w., po rewolucji francuskiej i krwawych wojnach napoleońskich, Kościół katolicki oraz wyznania protestanckie przeżyły odrodzenie, co zaowocowało zaostrzeniem norm obyczajowych. Kolejnym fundamentem konserwatyzmu była mocarstwowa duma, połączona z poczuciem wyższości nad wszelkimi nacjami zamieszkującymi pozostałe kontynenty. Ten stan umysłu umacniała świadomość, iż na początku XX w. ponad 80 proc. powierzchni wszystkich lądów poza Europą (nie licząc Antarktydy) anektowało lub sprowadziło do roli kolonii któreś z europejskich mocarstw.
Kraje Starego Kontynentu kipiały energią i bogactwem, będąc gotowe walczyć z każdym, kogo uznały za zagrożenie. Pacyfizm traktowano jako defekt umysłowy i gotowość do zdrady. „Wojna jest elementem ładu Bożego. Bez wojny świat popadłby w stagnację i zaprzepaściłby się w materializmie. W wojnie realizują się najszlachetniejsze cnoty – odwaga i samozaparcie, posłuszeństwo wobec głosu obowiązku, gotowość do poświęceń, do rzucenia na szalę nawet własnego życia” – twierdził pogromca Francuzów z 1870 r. feldmarszałek Helmuth von Moltke.
Potęga i wszystkie atuty mocarstw Europy, które dały im władzę nad niemal całym światem, okazały się znakomitym wstępem do zbiorowego samobójstwa. Po tym, jak wychowano najbardziej honorowe i oddane ojczyznom pokolenie, kazano mu wyrżnąć się na polach bitew.

Wyzwolenie chaosu

„Żołnierze, którzy dołączyli do nas później, nie chcieli wierzyć, gdy opowiadaliśmy im o tym incydencie, i nic dziwnego, gdyż w miarę upływu miesięcy nawet my, którzy tam naprawdę byliśmy, sami prawie już nie wierzyliśmy, choć każdy najdrobniejszy nawet szczegół był tak wyraźny w naszej pamięci” – wspominał po wojnie pamiętne Boże Narodzenie 1914 r. jego uczestnik, żołnierz 1. Pułku Bedfordshire.
Jego pokolenie, podobnie jak pokolenie rodziców, nie doświadczyło krwawych konfliktów – a do końca Wielkiej Wojny życie straciło łącznie 10 mln żołnierzy, ok. 20 mln odniosło rany. Z mężczyzn, którzy założyli mundury na początku wojny, bez trwałych okaleczeń wróciła do domów garstka. Gdy oni walczyli, przemysł oparł swoje funkcjonowanie na pracy kobiet. Wkrótce stały się też niezbędne na zapleczu frontu. Bez nich zapewnienie opieki rannym byłoby niemożliwe. Co ciekawe, pierwszą organizatorką kobiecych służb medycznych i pomocniczych była ikona ruchu sufrażystek Emmeline Pankhurst.
Udział kobiet w wojnie złamał opór wobec przyznania im praw wyborczych. W czerwcu 1917 r. brytyjska Izba Gmin pierwsza uczyniła wyłom, uchwalając The Representation of the People Act, który dawał prawo głosu kobietom posiadającym nieruchomości i mającym powyżej 30 lat. Niemcy przyznały powszechne prawo wyborcze kobietom w 1919 r., Stany Zjednoczone rok później. W odzyskującej niepodległość Polsce uznano to za oczywistość w 1918 r.
Ta zmiana zapowiadała triumfalny pochód demokracji i powrót Starego Kontynentu na drogę ewolucyjnych przemian, tak charakterystycznych dla XIX w. Tymczasem wszystko, co mogło pójść źle, tak właśnie poszło. Wielka wojna podkopała fundamenty Europy w każdym obszarze, poczynając od moralności, na ekonomii kończąc. Wymagało to pilnego przywrócenia ładu, który byłby akceptowalny dla większości państw i społeczeństw. Doradca brytyjskiego premiera Lloyda George’a, delegat na konferencję w Wersalu, John Maynard Keynes, nakreślił plan: alianckie mocarstwa miały zrezygnować ze ściągania od Niemiec reparacji, zaś Stany Zjednoczone, korzystając z własnych wielkich zapasów zboża i gotówki, zasilić nimi europejską gospodarkę.
Tymczasem w Wersalu uczyniono dokładnie coś odwrotnego. Ściągane od przegranych Niemiec reparacje miały ułatwić Francji i Wielkiej Brytanii spłatę długów zaciągniętych podczas wojny w USA. Keynes opuścił Paryż pod koniec maja 1919 r., a w liście wysłanym do Lloyda George’a oznajmił z oburzeniem: „Jak może pan oczekiwać, bym dalej asystował w tej tragicznej farsie”.
Gdy wrócił do Cambridge, napisał rozprawę „Ekonomiczne konsekwencje pokoju”. Traktat wersalski nazwał w niej „pokojem kartagińskim”, wskazując analogie z traktatem, jaki Rzymianie narzucili Kartaginie po pierwszej wojnie punickiej. Choć surowy, nie zapobiegł odrodzeniu się Kartaginy, jednocześnie swymi zapisami prowokował nadejście mściciela. Hannibal musiał się pojawić.
Opinię Keynesa podzielało niewiele osób. Jedną z nich był stary marszałek Ferdinand Foch, który po zmuszeniu niemieckiej delegacji do przyjęcia ustaleń mocarstw, skomentował je krótko: „To nie jest traktat pokojowy, to zawieszenie broni na 20 lat”.

Płonne nadzieje

System wersalski zaczął się sypać już pierwszego dnia. Ciężko chory prezydent USA Woodrow Wilson nie zdołał przekonać Amerykanów do swoich koncepcji i Kongres odmówił ratyfikacji warunków pokoju oraz wejścia USA do Ligi Narodów. W organizacji, mającej stać na straży światowego pokoju, zabrakło kluczowego państwa, które posiadało wystarczającą potęgę, by móc przymusić inne kraje do dotrzymywania umów. Traktat wersalski odpowiadał jedynie Polsce i kilku krajom Europy Środkowej. Francuzi uznawali go za zbyt łagodny, Brytyjczycy za zbyt surowy, Włosi twierdzili, że dostali zbyt mało, więc podważali całą treść porozumienia.
Tymczasem upokorzone oraz okrojone terytorialnie Niemcy doświadczały na początku lat 20. ciągu bolesnych zdarzeń. Gdy ich gospodarka pogrążyła się w kryzysie, zaś obywateli zaczęła nękać inflacja, alianci żądali od Berlina 126 mld marek w złocie oraz dostaw 2 mln ton darmowego węgla. We Francji, która musiała spłacać ogromne długi zaciągnięte w Ameryce, najbardziej chwytliwe hasło rządu Georges’a Clemenceau brzmiało: „Szwab zapłaci”.
Gdy Republika Weimarska spłaciła ok. 25 mld marek w złocie, jej gospodarka bliska była krachu. Berlin wstrzymał wtedy wypłaty kolejnych transz. W odpowiedzi w styczniu 1923 r. wojska francuskie oraz belgijskie wkroczyły do Zagłębia Ruhry, by bezpośrednio windykować należności z kluczowego dla Niemiec okręgu przemysłowego. Miejscowa ludność stawiła opór, a związki zawodowe i partie ogłosiły strajk generalny. Na co Francuzi odpowiedzieli przemocą. Ponad 180 tys. mieszkańców Zagłębia Ruhry zostało wysiedlonych, setki trafiło do więzień. Podczas pacyfikacji strajków żołnierze zastrzelili 132 robotników. O francuskim i belgijskim okrucieństwie szeroko rozpisywała się prasa na całym świecie. Od tego momentu opinia publiczna na Zachodzie uznała Niemców za ofiary traktatu wersalskiego. Nawet we Francji zaczęło powoli przebijać się stanowisko, iż Republika Weimarska ma prawo domagać się zmiany jego postanowień.
Okupacja Nadrenii zdestabilizowała Republikę Weimarską – popularność zaczęli zdobywać ekstremiści. Początkowo zdawało się, że frustracja wyniesie w górę komunistów. Jednak 9 listopada 1923 r. pucz wzniecił w Monachium przywódca lokalnej faszystowskiej partii NSDAP Adolf Hitler. Wprawdzie rebelię z łatwością stłumiono, a sąd skazał Hitlera na pięć lat więzienia, lecz dzięki temu stał się on postacią powszechnie rozpoznawalną. Po roku wyszedł na wolność i było o nim jeszcze głośniej za sprawą spisanego za kratami politycznego manifestu „Mein Kampf”. Hitler obiecywał w nim „walkę z wersalskim dyktatem” i podważał cały porządek powojennego świata. Jednocześnie oferował Niemcom powetowanie strat poniesionych z powodu decyzji alianckich mocarstw.
„My, narodowi socjaliści, powstrzymujemy germański potok skierowany na południe i na zachód Europy i zwracamy nasze oczy w kierunku wschodnim. Skończyliśmy z przedwojenną polityką kolonii i handlu i przechodzimy do polityki terytorialnej przyszłości” – obiecywał.

Amerykański sen

Gdy Europa nie mogła poradzić sobie z powojennym chaosem i biedą, Ameryka konsumowała owoce zwycięstwa. „Za prezydentury Hardinga, a bardziej jeszcze za czasów Coolidge’a Stany Zjednoczone cieszyły się powszechnym dobrobytem, nieznanym w historii Ameryki ani innego społeczeństwa” – pisze w „Historii świata XX wieku” Paul Johnson. „Postęp nie wyrażał się jedynie w wydatkach i kredytach. Po raz pierwszy wiele milionów ludzi pracy opłaciło ubezpieczenia (suma ubezpieczeń na życie i od wypadków przekroczyła 100 mln dol.), dorobiło się oszczędności, które w ciągu dziesięciolecia wzrosły czterokrotnie, oraz udziałów w przemyśle” – dodaje.
Wysłany w 1924 r. przez gazetę „Nation” na amerykańską prowincję reporter opisywał, jak się ubierają robotnice w małym miasteczku. „Dobrze skrojone spódnice, jedwabne pończochy, buty, jakich nie kupisz nigdzie w Europie, spokojne bluzki, z krótkimi ostrzyżonymi włosami, w uroczych słomkowych kapeluszach” – relacjonował.
Amerykanie dzięki koniunkturze gospodarczej w błyskawicznym tempie się bogacili. Stać ich było na kupno radia i coraz częściej samochodu, masowo chodzili do kina. To filmy wraz z audycjami radiowymi określały kierunki, w jakich zmieniała się kultura i mentalność społeczeństwa. Wkrótce Hollywood zaczęło kształtować młodzież również w Europie. Przy czym nikomu nie chciało się wracać do XIX-wiecznej konserwatywnej przeszłości. Za sprawą Wielkiej Wojny została ona definitywnie przekreślona. „Nowe pokolenie osiągnęło wiek dojrzały i zastało wszystkie bóstwa nieżywe, wszystkie wojny rozegrane, całą ludzką wiarę zachwianą; jedyne, co widzieli, to to, że Ameryka szaleje jak nigdy” – zapisał Scott Fitzgerald. „W 1929 r. Stany Zjednoczone osiągnęły taką przewagę w światowej produkcji, jakiej jeszcze nigdy nie miało żadne państwo w żadnym okresie największej koniunktury, dały bowiem łącznie 34,4 proc. produkcji światowej, dla porównania: Wielka Brytania – 10,4, Niemcy – 10,3, Rosja – 9,9, Francja – 5” – zauważa Paul Johnson.
Nieustanny wzrost powodował, że Amerykanie lokowali oszczędności nie w bankach, lecz w akcjach, których kurs nieustannie zwyżkował na Wall Street. Łatwy zysk sprawił, iż biznesmeni przestali praktycznie inwestować w Europie, wybierając giełdę w Nowym Jorku. Stary Kontynent coraz mocniej odczuwał brak amerykańskiego kapitału oraz odpływ rodzimego. Przyszłość światowej gospodarki zaczęła więc zależeć od dalszego rozwoju Stanów Zjednoczonych. Działo się to w momencie, kiedy w kolejnych, cierpiących niedostatek, europejskich państwach upadały demokratyczne rządy, zastępowane przez autorytarne dyktatury. „Porażka demokracji przyniosła konsekwencję dla ludności tych krajów, czasami także dla najbliższych sąsiadów. Nie mogła jednak zagrozić pokojowi w Europie. Takie ryzyko mogłoby pojawić się tylko wtedy, gdyby zagrożona została demokracja w jednym lub kilku wielkich mocarstwach” – twierdzi Ian Kershaw w „Do piekła i z powrotem: Europa 1914–1949”.
W Wielkiej Brytanii i Francji demokracja była tak mocno ugruntowanym ustrojem politycznym, że nawet ekonomiczna zapaść po wojnie światowej nie naruszyła jej fundamentów. Jednak w Republice Weimarskiej zbyt wielu ludziom kojarzyła się z przegraną i upokarzającym traktem wersalskim. Gdy obywatele ubożeli i czuli się sfrustrowani, zaczynała wisieć na włosku. Splot okoliczności sprawił, iż jej trwałość zależała od tego, czy Ameryka pociągnie wreszcie za sobą w górę także Europę. Tymczasem za Atlantykiem pod koniec lat 20. zbliżało się nieuchronnie wielkie przesilenie z powodu przegrzania koniunktury oraz olbrzymiej, giełdowej bańki spekulacyjnej. Wielki Kryzys zaczął się pod koniec dekady jesienią 1929 r., boleśnie budząc Amerykę z cudownego snu o bezpiecznej i zamożnej codzienności. Przy okazji wkrótce sprawił, że proroctwa Keynesa i Focha zaczęły się spełniać.