- Choć bilety były drogie, to spektakle często się nie zwracały, bo teatry tak rywalizowały o gwiazdy, że je przepłacały – Hance Ordonównie oferowano po 300 zł za przedstawienie, co w tamtych czasach było ogromną kwotą - mówi w rozmowie z DGP Grzegorz Kalinowski dziennikarz, komentator finałów piłkarskiej Ligi Mistrzów. Od kilku lat pisarz, w listopadzie ukazał się jego najnowszy kryminał „Śmierć z ogłoszenia”, którego tłem jest świat polskiego przedwojennego show-biznesu.
magazyn okładka 3 stycznia 2020 / Dziennik Gazeta Prawna
Kto w przedwojennej Polsce cieszył się statusem gwiazdy?
Sławę gwarantowały kino, radio i teatrzyki…
Teatrzyki to coś innego niż teatry?
Grzegorz Kalinowski, „Śmierć z ogłoszenia”, Muza, 2018 / DGP
Nazwa teatrzyk wskazywała na lekkość muzy, nie na wielkość sali, bo np. „Qui Pro Quo” grał dla 300 widzów. Teatry, nawet mniejsze, dawały repertuar dramatyczny, teatrzyki zaś rewiowy.
Kino było wówczas uważane za sztukę?
Raczej rozrywkę dla mas. Nie stało zresztą na zbyt wysokim poziomie artystycznym. Eugeniusz Bodo, który podjął próbę zrobienia kina bardziej ambitnego, poniósł klapę finansową. Jego „Głos pustyni” był dopracowaną produkcją, ale okazało się, że widzowie nie byli tak wyrafinowani, żeby to docenić. A może po prostu nie uniósł tego polski rynek?
Kina były dla szerokiej publiczności, a teatry dla tej bardziej wysublimowanej?
Teatry były dla majętnych, bo bilety były bardzo drogie – kosztowały zazwyczaj kilka złotych. A za miejsca w pierwszych rzędach trzeba było zapłacić 15 zł. A za tyle to można było zjeść obiad w słynnej restauracji „Simona i Steckiego” przy Krakowskim Przedmieściu – i jeszcze zamówić do posiłku pół butelki wina. Tak, u „Simona i Steckiego” było bardzo drogo, bo „tylko” w drogim Europejskim można było za złotówkę zjeść sznycel z sałatą. Oczywiście należy pamiętać, że teatry bywały bardzo różne. Funkcjonowały drugorzędne rewie, teatrzyki, małe sceny i byli giganci tacy, jak „Qui Pro Quo” czy później „Banda”. Co ciekawe, te popularne, choć cieszące się uznaniem sceny, bankrutowały.
Dlaczego?
Choć bilety były drogie, to spektakle często się nie zwracały, bo teatry tak rywalizowały o gwiazdy, że je przepłacały – Hance Ordonównie płacono po 300 zł za przedstawienie, co w tamtych czasach było ogromną kwotą. W książce piszę też o Stefanie Jaraczu, który ze swoim teatrem „Ateneum” nie ma się gdzie podziać, szuka dużej sali i w końcu podnajmuje ją od kabaretu „Banda”. Jaracza na to nie stać, więc musi się sprzedać i zostaje gwiazdą programu tego kabaretu, który nazywa się „Banda Jaracza”, a spektakl kończy się monologiem samego dyrektora. Z kolei „Qui Pro Quo” zostawiło po sobie niemal milionowy dług, choć w niektóre dni dawało nawet po dwa spektakle.
A ile kosztował bilet do kina?
Były to sprawy groszowe. Jednak wydanie 40 gr przez służącą, która miesięcznie zarabiała 25–30 zł czy robotnika kontraktowego, który „wyciągał” ok. 100 zł, było poważnym wydatkiem.
Czyli nawet najtańsze kino nie było dla każdego?
Oczywiście. Właściwie cały rynek filmowy koncentrował się w stolicy.
Kino w ogóle nie docierało na prowincję?
Docierało, bo tak jak były teatry objazdowe, tak były i objazdowe kina. Okazje, by mieszkańcy prowincji mogli zobaczyć jakiś film, zdarzały się jednak bardzo rzadko.
Na czym zarabiało przedwojenne kino?
Przede wszystkim na biletach. Przy czym kina bardzo różniły się od siebie. Dziś są wystandaryzowane i multipleks w Warszawie nie różni się zbytnio od tego w mniejszej miejscowości. Przed wojną funkcjonowały kina bardzo eleganckie, z wygodnymi fotelami, dobrze urządzonymi salami. Były tak zwane zero ekrany, tu wchodziły filmowe premiery. Pozostałe kina oferowały to, co schodziło z tych lepszych ekranów. Często były to kina podłe, gdzie pękała taśma, nie pachniało zbyt ładnie, a fotele były niewygodne. Jedno z takich kin, znajdujące się na Starówce, opisuje w biografii Papcio Chmiel.
Czy w Warszawie zachowały się jakieś stare kina?
Funkcjonujące do dziś kino „Atlantic”, które zostało wybudowane na początku lat 30. Inne kina znajdowały się zazwyczaj w budynkach adaptowanych na takie potrzeby, „Atlantic” zaś od początku został wybudowany jako kino, z jedną dużą salą. Szkoda, że został zamieniony na multipleks.
Jakie nazwiska można zaliczyć do panteonu przedwojennych gwiazd?
Eugeniusz Bodo, Hanka Ordonówna, Adolf Dymsza. Bodo był najbardziej uniwersalny, bo jako jedyny podjął wyzwanie produkcji filmowej. Nie dość, że ją finansował, to był współscenarzystą i to nie z byle kim, bo z Ferdynandem Ossendowskim, który uchodził w tamtych czasach za jednego z najpopularniejszych pisarzy. Dymsza zaś ma bardzo ciekawą biografię, bo przeszedł drogę od absolutnego aktorskiego zera, kuglarza, latami walczącego o swoją pozycję, do jednej z najpopularniejszych i najbardziej kasowych postaci. Potem nastąpił zwrot akcji i gorszące występy w okupacyjnych, koncesjonowanych przez Niemców teatrzykach.
I faktycznie był takim żartownisiem, jakim przedstawia go pan w swojej książce?
Tak. Uwielbiał imitować dźwięki i był w tym świetny. Specjalizował się również w dowcipach robionych kolegom. Jednym z nich było przemalowywanie garderoby. Każdy miał bowiem własną garderobę o innym kolorze ścian. Ktoś wchodził więc do swojej i mówił „O przepraszam, pomyłka”. Wchodził do garderoby obok, a tam koledzy pokładają się ze śmiechu.
Czy życie prywatne gwiazd budziło przed wojną takie zainteresowanie, jak obecnie?
Tak. Na przykład orientacja seksualna Eugeniusza Bodo była przedmiotem niezliczonych plotek, bo aktor był starym kawalerem, mieszkającym z mamą i psem. A jak już wiązał się z kobietami, to były to bardzo głośne i widowiskowe romanse, zupełnie jakby grane pod publikę.
To znaczy, że ówczesne gwiazdy świadomie zarządzały swoim wizerunkiem?
Jak najbardziej – właśnie Bodo jest tego najlepszym przykładem. Jak zapuszczał brodę do roli szejka w „Głosie pustyni”, to było to wydarzenie śledzone przez prasę. O tym, że życie gwiazd budziło zainteresowanie świadczy także fakt, że ukazujące się wówczas pisma były poświęcone właśnie takiej lekkiej tematyce. Nie było tam recenzji czy artykułów na temat kina, a raczej pozowane zdjęcia gwiazd i plotki z ich życia prywatnego. Nie były to jednak czasy, w których przekroczono bariery prywatności tak, jak to się dzieje obecnie.
Ówczesne gwiazdy były idolami mas?
Jak najbardziej. Budziły sensację i podziw. Zwłaszcza, że było je trudniej zobaczyć niż dzisiaj. Były tylko na scenie i dużym ekranie, w rozpisanych rolach, nie było wywiadów w TV i paparazzich. Dziś mamy je na wyciągnięcie ręki w telewizji i internecie, więc dystans znacznie się skrócił.
Wspomniał pan, że branża filmowa ograniczała się głównie do Warszawy. Czy były takie miejsca w stolicy, w których bywały gwiazdy?
Były kawiarnie, w których można się było natknąć na aktorów. To „Ziemiańska”, ta najważniejsza, bo było ich kilka, znajdowała się przy Mazowieckiej. Do tego, cukiernie Lourse’a, Lardellego i Bliklego oraz nocne lokale „Oaza” i „Adria”. Te miejsca gwarantowały najwyższą jakość.
Przedwojenni aktorzy prowadzili gwiazdorskie życie?
Ci najbardziej popularni – tak. Reszta prowadziła dość ciężki żywot artystów łapiących każdą okazję, żeby wystąpić na scenie czy w filmie. Film był czymś takim, jak obecnie serial, czyli źródłem zarobku i sławy.
O sławę zabiegano na różne sposoby, również za pomocą klakierów
Instytucja klakiera była traktowana wówczas jak dziś autoreklama czy PR. Co ciekawe, klakierów opłacali sami artyści. Można więc podejrzewać, że sami fundowali też sobie kosze kwiatów i inne oznaki uznania publiczności.
Klakierem był na przykład Mieczysław Fogiel, zanim stał się międzynarodowej sławy artystą Mieczysławem Foggiem.
Czy polscy aktorzy mieli wówczas ambicje podobijania zagranicy?
Była Miss Polonia Zofia Batycka, która była też aktorką, chciała zawojować Hollywood. W Polsce zagrała w kilku filmach, podpisała kontrakt z amerykańską wytwórnią, pojechała do USA i został korespondentką, która pisała o kinie i gwiazdach. Udało się reżyserowi Ryszardowi Bolesławskiemu, który zanim przedwcześnie zmarł, nakręcił dwadzieścia dwa filmy, mające w obsadzie Clarka Gable’a, Gary’ego Coopera, Gregory’ego Pecka, Gretę Garbo, Charlesa Laughtona i Marlenę Dietrich. Hollywood, jak mówi legenda, miał podbić także Bodo, ale przeszkodziła mu wojna. Pytanie, czy faktycznie miał takie plany, pozostanie już bez odpowiedzi.
Gwiazdy prowadziły hulaszczy tryb życia?
Tak, artyści nie wylewali za kołnierz. Na tym tle wyróżniał się Bodo, który nie pił, ale miał ku temu powody. Jako niedoświadczony kierowca prowadził auto pod wpływem alkoholu i spowodował wypadek, w wyniku którego jeden ze współpasażerów poniósł śmierć. Bodo nie trafił za to do więzienia, ale musiało to w nim mocno siedzieć, bo został abstynentem. Reszta jednak nie stroniła od napojów wyskokowych. Opisany przeze mnie przypadek aktora Abrahama Gotfryda, który lubił się upijać, narkotyzować i kazał się podduszać prostytutkom, jest autentyczny. Znaleziono go martwego w plenerowej melinie na Marymoncie.
Przedwojenne kino miało tylko bawić, czy też wychowywać?
Pojawiały się ambitniejsze projekty, które miały nieść jakieś głębsze przesłanie. Na przykład „Legion ulicy”. Obraz Aleksandra Forda opowiadał o gazeciarzach, to tacy „Złodzieje rowerów”, jeszcze przed Vittorio De Sicą. Był też film „Droga hańby”, grała w nim Batycka, o handlu kobietami. Film ten miał być przestrogą, bo proceder ten w tamtym czasie bardzo się nasilił. Warto też wymienić inny film Forda „Przebudzenie”, „Mocnego człowieka” Henryka Szaro, „Dziewczęta z Nowolipek” Józefa Lejtesa. „Gwiaździstą eskadrę” i „Białego Murzyna” Leonarda Buczkowskiego oraz „Nad Niemnem” Wandy Jakubowskiej. Były też komedie, które stały na dobrym poziomie. Produkowano też proste, niezbyt wysokich lotów przeróbki wielkich dzieł literatury, np. „Pana Tadeusza” czy „Potop”. Często wychodziły z tego groteskowe rzeczy. Przede wszystkim jednak kino miało bawić.
Przedwojenna Warszawa była polsko-żydowska. Czy to widać było w kinie?
Polska była potentatem filmów w jidysz, bo w Warszawie żyła największa społeczność żydowska w Europie. 300 tys. mieszkańców posługujących się tym językiem i będących odbiorcą pewnego kodu kulturowego. Dla porównania – tylu Żydów mieszkało w całej Francji. Kinematografia polska była w dużej mierze robiona przez Żydów, choć nie obywało się to bez incydentów. Słynna była sprawa filmu „Pod Twoją obronę się uciekamy”. Kiczowata produkcja, której finalna scena odbywa się na Jasnej Górze. Episkopat i paulini wyrazili zgodę na to, żeby po raz pierwszy w historii na taśmie filmowej pokazać odsłonięcie świętego obrazu. Z tego powodu finalnie ukryto faktycznego reżysera Józefa Lejtesa, ponieważ był Żydem. Ktoś uznał bowiem, że to nie przystoi, żeby przy filmie kręconym w takim miejscu, pojawiło się nazwisko żydowskiego reżysera.
W pana książce można znaleźć nawiązania do współczesnej akcji #metoo. Czy sugeruje pan w ten sposób, że również wówczas w branży filmowej powszechne były przypadki molestowania seksualnego?
Patrząc na to, jak traktowane były na przykład pomoce domowe, jak powszechne było znieważanie i wykorzystywanie kobiet, naiwnym byłoby sądzić, że w świecie filmu takie zjawiska nie miały wówczas miejsca. Z drugiej strony, ludzie dla sławy od zawsze byli gotowi na wiele, więc możemy być niemal pewni, że również w tamtym okresie był to powszechny problem.