Wulgaryzmy potrafią brutalnie wykluczać, niemniej jednak mają również walor emancypacyjny i równościowy.
/>
UWAGA! TEKST ZAWIERA SŁOWA UZNAWANE ZA WULGARNE
Czy przekleństwa i wulgaryzmy są złe? Czy mogą z e p s u ć człowieka, który ich – nawet mimowolnie – słucha (i, nie daj Boże, sam zaczyna używać)? Czy mogą z e p s u ć całą kulturę, ściągnąć ją na dno i wytarzać w czymś plugawym? Czy świadczą o prymitywizmie i braku wykształcenia tych, którzy klną? To nie są pytania bezzasadne, choć w innym sensie, niżby się mogło wydawać: są to bowiem pytania piętnujące i zadawane w ramach moralnej paniki. Kiedy czytam o tym, że „w naszych czasach” wulgaryzmy zanieczyszczają i niszczą język, zapala mi się w głowie socjologiczna lampka z napisem: „Sprawdzić, kto narzeka”. Zapewne ktoś, kto uważa się za właściciela języka – a jego krytyka jest narzędziem kontroli.
W rolę strażników moralności chętnie, z przyczyn zawodowych, wchodzą duchowni, ale to nie oni są strażnikami języka. Jak zauważa Geoffrey Hughes, autor monumentalnej „Encyclopedia of Swearing” („Encyklopedia przekleństw”, M.E. Sharpe 2006), „sfery tabu często ujawniają istnienie podziałów w społeczeństwie, z uwagi na różne konwencje komunikacyjne w zależności od klasy społecznej, pozycji w hierarchii, płci czy wieku. (...) Relacja między klasą społeczną a przeklinaniem jest w Anglii fascynująco złożona.
/>
Mówiąc ogólnie, przeklinanie kwitło i kwitnie przede wszystkim na obu końcach drabiny społecznej – w klasach najwyższych i najniższych, ale nie wśród burżuazji czy klasy średniej. Donoszono, że królowa Elżbieta I «bluzgała jak mężczyzna»”. Hughes pisze o Anglii, ale ta zasada sprawdza się także u nas: aspirujący członkowie klasy średniej, a także lekko zdeklasowani postszlacheccy inteligenci używają języka w sposób hiperpoprawny – ta hiperpoprawność jest jednym z narzędzi społecznego awansu bądź legitymizacji swojej pozycji na skali prestiżu. Innymi słowy, „niepoprawne” użycie języka jest z tej perspektywy druzgocącym złamaniem tabu i decorum. Językiem można się odgrodzić od napierającej tłuszczy. Język można pielęgnować jak francuski ogród. Przekleństwa byłyby tu chwastami i szkodnikami, które należy wyplenić. Ojczyźnie strażników języka zagraża „chamstwo” – przerażające widmo rewolucji. Ciekawe, że barwy polityczne mają w tym wypadku znaczenie drugorzędne: nadciągające „chamstwo” może być zarówno lewackie, jak i prawackie.
Przypomnijcie sobie utyskiwania rozmaitych celebrytów na temat ludzkiego szlamu, który z 500 plus w kieszeni zalewa nadmorskie wydmy, żeby się tam gzić i wypróżniać, a także by tam chlać i bełkotać, używając tylko czterech słów („chuj”, „kurwa”, „pierdolić” i „jebać” – wymienne na „srać” – plus wszelkie derywaty; spróbujcie, to wcale nie jest takie łatwe).
Albo przypomnijcie sobie aferę podsłuchową z ośmiorniczkami – polityczny sukces ujawnienia w 2014 r. nagrań rozmów ludzi ówczesnego obozu władzy mógł w dużej mierze polegać na umiejętnym określeniu adresatów tego przekazu: nieważne, że nie znaleziono tam żadnej godnej uwagi afery, ważne, że na taśmach potężnie bluzgano – co sprawiło, być może, że wielu zdegustowanych członków klasy średniej zostało w domach w dzień wyborów.
Lingwistyczne nieposłuszeństwo
Jakby na to nie patrzeć, przyznane sobie prawo do kontroli przekleństw jest emanacją władzy, a zatem przekleństwa stają się niejednokrotnie arsenałem społecznego buntu, transgresji i resentymentu – butelkami z benzyną wymierzonymi w instytucje religijne, w „kulturę wysoką”, do której dostępu strzegą surowi arbitrzy smaku, w głównonurtowe media, w patriarchalizm, w oświatę, w elitę, w eleganckie centra miast, w wyższe piętra korporacyjnych mrowisk. Innymi słowy: właśnie we władzę.
Pamiętam, jak mając 18 lat, zaczytywałem się świeżo wydanym wówczas „Słownikiem gwary uczniowskiej” Katarzyny Czarneckiej i Haliny Zgółkowej (SAWW 1991), jednym z pierwszych nowoczesnych kompendiów uchylających zasłonę leksykograficznej pruderii i ujawniających prawdziwe oblicze potocznej polszczyzny. Była to książka o języku, który znałem i którego używałem – a i tak odsłaniała potężne obszary lingwistycznego nieposłuszeństwa (nie zdawałem sobie wtedy sprawy na przykład z tego, w jak wielkim stopniu gwara uczniowska przełomu lat 80. i 90. czerpała z więziennej grypsery).
Leksykografowie zresztą do dziś zmagają się z hiperkorekcją i dla świętego spokoju przykrawają swoje słowniki, żeby uniknąć ataku wzburzonych tropicieli wulgaryzmów. „Wulgaryzmy stanowią dla autora nowo tworzonego słownika problem nie tylko (a może nawet nie przede wszystkim) ze względu na trudność opisu, ale na tę całą otoczkę, jaka im towarzyszy w związku z ich funkcjonowaniem w języku, w słowniku i w opinii użytkowników” – pisze Piotr Żmigrodzki, naczelny redaktor naukowy Wielkiego Słownika Języka Polskiego (wsjp.pl – to bardzo cenna, wyczerpująca publikacja, włącznie z potężną reprezentacją wulgaryzmów, choć nie ma w niej np. słowa „fajfus”). Jest tak dlatego, że „użytkownicy są skłonni traktować słownik jako wzorzec języka, a wszystkie zawarte w nim leksemy uzyskują legitymację do używania – bez względu na szczegóły opisu”. Słownik zatem jest zawsze czytany przez pryzmat norm oraz ich ewentualnych przekroczeń.
A wy, czy nie zaczynacie lektury każdego słownika od sprawdzenia, czy uwzględniono w nim hasło „dupa”?
Wykluczać czy emancypować?
Tak czy owak, schodząc z poziomu rozważań słownikowych, pozwolę sobie zauważyć, że tym, co decyduje o sile rażenia przekleństw i wulgaryzmów, jest przede wszystkim kontekst ich użycia, czyli to, co się z nimi właściwie robi. „Najpotężniejszymi słowami – tymi, które bezpośrednio łączą się z emocjami – są przekleństwa. To one w niezwykły sposób pozwalają nam wyrażać cierpienie lub zadawać je innym. To one nie mają sobie równych w werbalizowaniu frustracji, gniewu czy patosu. (...) Chodzi mi o wyrazy takie jak «skurwysyn». Albo «pierdolić». Albo «cipa». To one wzbudzają najgwałtowniejszą reakcję fizjologiczną: najbardziej przyspieszają puls, najsilniej spłycają oddech, sprawiają, że pocą nam się dłonie. Są szalenie uniwersalne: pomyśl o jakimś uczuciu, a znajdzie się wulgaryzm, który je wywoła” – pisze amerykański językoznawca kognitywny Benjamin K. Bergen w niedawno wydanej w polskim przekładzie książce „What the F. Co przeklinanie mówi o naszym języku, umyśle i nas samych”. „– (...) Wykorzystane właściwie, przekleństwa mogą stać się źródłem zachwytu – niezliczone szeregi komików budują swoją karierę na powabie nieprzyzwoitości. Z drugiej strony, kiedy przestrzelimy, użycie dokładnie tych samych słów zrobi z nas ordynarnych, nieokrzesanych prymitywów. W swoim najmroczniejszym wcieleniu wulgaryzmy mogą stać się narzędziem przemocy słownej, werbalnego poniżenia i umniejszania wartości, a nawet klątwy”.
Mówiąc inaczej: za pomocą słów – zresztą nie tylko wulgarnych – można krzywdzić innych, ale można też posługiwać się wulgaryzmami w dziele wzmacniania więzi międzyludzkich i budowania zaufania. Wulgaryzmy potrafią brutalnie wykluczać, niemniej jednak mają również walor emancypacyjny i równościowy. Jeśli jesteś zjebanym fiutem posługującym się mową nienawiści, wulgaryzmy w formie wyzwisk staną, niestety, po twojej stronie. Ale równie dobrze możesz przechwytywać te pociski i czynić z nich własną tożsamościową broń. Tak zrobili przed 40 laty przedstawiciele ruchu punkowego – nazywano ich ludzkimi śmieciami, więc w ten sposób właśnie sami się nazwali („punk” to w angielszczyźnie przedpunkowej „odpadek”, „śmieć”, ale też „żul”). Podobnie postąpili Afroamerykanie ze słynnym „N-word”, „słowem na N”, czyli rasistowską obelgą „Nigger”, uważaną dziś za najbardziej ubliżające amerykańskie wyzwisko. W zmienionej graficznie postaci „Nigga” słowo to stało się opiekuńczą ekspresją dumy czarnych ludzi. Dziewczyny z kolei nazywają się wzajemnie – i pieszczotliwie – „sukami” i „zdzirami”, walcząc w ten sposób z odium oceniającego męskiego spojrzenia.
Przecież pan jest sam!
Przekleństwa są stare, bardzo stare, sięgają zapewne samych początków myślenia symbolicznego. Przez tysiąclecia traktowano je nader serio jako część porządku duchowego, niezbywalny element dyskursu, jaki człowiek – w miarę swoich skromnych możliwości – prowadzi z bogami. Przekleństwa tak rozumiane nie są pustymi metaforami, lecz aktami mowy z realną siłą sprawczą. Jeśli podpadłeś bogom, jeśli ktoś rzucił na ciebie urok, jeśli wiązką straszliwych klątw wygnano cię ze wspólnoty – umierasz. Jeśli na polu bitwy nie sypniesz mięsem na wroga – przegrasz. Ślady tego dawnego sposobu użytkowania przekleństw zostały oczywiście w językach do dziś: „Niech go szlag trafi” – mówimy. – „Niech ją pokręci”, „Oby ich pojebało, oby zdechli”.
To jednak sam czubek góry lodowej. Bergen, zdając sobie z tego sprawę, wprowadza następującą, szeroką definicję: „Przekleństwa to te słowa, które niektórzy przedstawiciele danej kultury uważają w pewnych okolicznościach za niedopuszczalne – przy czym zakaz społeczny dotyczy samych tych słów, niekoniecznie zaś tego, do czego się odnoszą”. I dodaje: „Wyraz «gówno» jest wulgarny sam w sobie, niezależnie od tego, czy użyje się go do opisu kału, czy wyrażenia frustracji”.
Niedopuszczalność wiąże się z naruszeniem jakiejś sfery tabu – są to delikatne sprawy: sfery tabu znacząco się różnią w zależności od kontekstu kulturowego. Kpił sobie z tego niegdyś Stanisław Lem, pisząc w „Podróży XIV” Ijona Tichego z „Dzienników gwiazdowych” o przygodach Ziemianina z „sepulkami” i „sepuleniem” na planecie Enteropii: „Gdyśmy wracali do stolika, zatrzymałem w przejściu mego znajomego i spytałem go na ucho o sepulki. – Co proszę? – nie dosłyszał mnie. Powtórzyłem pytanie, dodając, że chciałbym nabyć sepulkę. Mówiłem widać zbyt głośno – wiszący najbliżej odwracali się, patrząc na mnie ze zmętniałymi twarzami, a znajomy Ardryta złożył przylgi ze strachu: – Na miłość Drumy, panie Tichy, przecież pan jest sam! – No to co z tego – wypaliłem już nieco poirytowany – czy dlatego nie mogę zobaczyć sepulki? – Słowa te padły w powstałą nagle ciszę. Żona znajomego spadła zemdlona na podłogę, on rzucił się ku niej, a najbliżsi Ardryci pofalowali ku mnie, zdradzając zabarwieniem wrogie zamiary; w tym momencie pojawiło się trzech kelnerów, którzy wzięli mnie za kark i wyrzucili na ulicę”.
Przestrzeń tabu rozciąga się od profanacji świętości („Historyczna religijność jest jednym z najbardziej niezawodnych zwiastunów bogactwa systemu wulgaryzmów danego języka” – pisze Bergen) przez słownictwo związane z seksem (zarówno samą czynnością, jak i organami, które mogą w niej brać udział, tudzież wydzielinami, jakie przy okazji powstają), z wydalaniem (włącznie z wymiotami), aż po uwłaczające obelgi. Bergen, poruszając się w obrębie języka angielskiego, postuluje ujęcie funkcjonowania wulgaryzmów w tych kategoriach w jedno ogólne prawo: „Proponuję nazwać je prawem «Rany boskie, jebany, zasrany, pedał»” (w oryginale: “Holy, Fucking, Shit, Nigger”). Czy jest to wzorzec uniwersalny, cztery filary wulgarnej mowy? Niekoniecznie – raczej kontinuum, w którym mieści się większość języków i kultur globu, choć wiele z nich nie wykorzystuje, by tak rzec, całego wywrotowego potencjału.
Bluzg, któremu ufasz
Nim zajmiemy się kulturową mapą przekleństw, przyjrzyjmy się ich psychologii (tyleż poznawczej, ile społecznej), a nawet fizjologii. Klnąc – a także słysząc przekleństwa – przechodzimy w stan wyższej gotowości emocjonalnej. Badania, które opisuje szczegółowo Emma Byrne w książce „Bluzgaj zdrowo. O pożytkach z przeklinania” (Buchmann 2018, przeł. Marcin Wróbel), wskazują na to, że głośno wypowiadane wulgarne przekleństwa znacząco zwiększają naszą odporność na ból. Z kolei w półformalnych sytuacjach społecznych, np. wówczas, gdy pracujemy w niewielkim zespole ludzi, bluzganie – włącznie z tym najbardziej plugawym – może mieć działanie wzmacniające team spirit: kiedy przebywamy w kręgu ludzi, z którymi spędzamy wiele czasu, ale łączą nas tzw. słabe, jednokanałowe więzi (ang. „weak ties”), przekleństwa, nawet obelgi, stwarzają przestrzeń wzajemnego zaufania. Jeśli możesz na przywitanie rzucić w openspejsie pogodne „Cześć, chuje! Cześć, pizdeczki!” i nie zostać pozwaną bądź pozwanym do sądu o molestowanie, to znaczy, że twój przekaz został rozkodowany pozytywnie w pokojowej atmosferze. Uwaga! Rzecz nie dotyczy kadry zarządzającej! Wulgarna komunikacja w miejscu pracy przebiega po sieciach poziomych – gdyby w openspejsie zjawił się menedżer wyższego szczebla i rzucił wspomniane wyżej powitanie, byłaby to jednoznacznie agresywna demonstracja siły i pogardy.
Byrne z dużym wyczuciem pisze też o kobiecym przeklinaniu. „Jedną z rzeczy, których dowiedziałam się jako kobieta w zdominowanej przez mężczyzn profesji (Byrne to z zawodu inżynierka specjalizująca się robotyce – red.), jest to, że wyluzowane podejście do wulgaryzmów może przynieść wiele korzyści. (...) Jednak mimo że przeklinanie przyspiesza moją aklimatyzację w laboratorium, w prawdziwym świecie częściej pomaga moim kolegom niż koleżankom”. Kobiety wciąż mają pozostawać „niewinne”, „czyste”, „uprzejme”, dysponujące ubogim wachlarzem emocji – bo tak się podoba hipokrytycznym facetom. Przeklinająca kobieta łatwo może zostać uznana za seksualnie rozwiązłą, niemoralną, prostacką; następuje to dużo szybciej i z mniejszymi oporami niż w wypadku mężczyzn. Częścią przewrotu feministycznego było właśnie wywalczenie sobie prawa do mówienia brzydko i przejmowania kontroli nad sytuacją za pomocą przekleństw. Byrne cytuje wypowiedź socjolingwistki Karyn Stapleton z północnoirlandzkiego Uniwersytetu Ulster: „Niektóre z moich rozmówczyń bez wątpienia używały wulgaryzmów w proteście przeciw narzuconym im rolom płciowym. (...) Jednak to nie wszystko. Kobiety przeklinają z tych samych powodów co mężczyźni: aby wyrazić lub zamaskować uczucia, dla żartu, aby wywrzeć wrażenie, a nawet z uprzejmości, choć ryzykują przy tym większe potępienie niż mężczyźni, jeśli żartobliwe wyzwisko nikogo nie rozśmieszy. (...) Różnice w przekleństwach między kobietami i mężczyznami zależą w głównej mierze od kontekstu. Przekleństwa w ustach kobiet są wyrazem zaufania. Jeśli potrafisz się przy kimś odprężyć na tyle, żeby przekląć, to znaczy, że mu ufasz”.
Zaimkiem w twarz
Wróćmy w tym miejscu do „prawa Bergena” („Rany boskie, jebany, zasrany, pedał”): nie ma lepszego papierka lakmusowego niż przekleństwa, gdy chcemy się czegoś dowiedzieć o konkretnych kulturowych tabu – a ściślej, o ich kulturowej historii, bo przekleństwa są często tyleż produktem teraźniejszej sytuacji językowej, ile odbiciem długich dziejów języka i kultury. Każdemu z elementów składowych „prawa Bergena” można przyporządkować jakieś osobliwe, wulgarne obsesje rozmaitych narodów. Zacznijmy może od Japończyków – mówi się o nich bowiem, że w ogóle nie mają wulgaryzmów w swoim repertuarze. I chyba rzeczywiście tak jest: brak w japońszczyźnie oddzielnej grupy słów, które byłyby obłożone ewidentnym obyczajowym tabu jako „złe” czy „obrzydliwe”. To jednak nie znaczy, że Japończycy nie mają sposobów na to, by się nawzajem obrażać – robi się to po prostu subtelniej, wystarczy sięgnąć po właściwe językom południowo-wschodniej Azji piętrowe konstrukcje gramatyczne związane z okazywaniem szacunku bądź pogardy. Kiedy Japończyk chce drugiemu Japończykowi powiedzieć, że ma go głęboko i centralnie w dupie, zwraca się do niego za pomocą „prostackiego” zaimka osobowego, starannie wybranego spośród wielu innych zaimków, odbierając swemu rozmówcy twarz.
Benjamin K. Bergen, „What the F. Co przeklinanie mówi o naszym języku, umyśle i nas samych”, przeł. Zuzanna Lamża, Copernicus Center Press 2019
Jeśli chodzi o „rany boskie”, w kanadyjskiej – nigdy do końca niezlaicyzowanej – francuszczyźnie najwulgarniejsze bluzgi obejmują tabernakulum („tabernac”), kielich mszalny („câlice”), cyborium („ciboire”), hostię („osti”), sakrament („sacrament”) i krzyż („criss”). Można je zbijać w okrutne wiązanki w rodzaju: „Osti de tabernac de sacrament de câlice de ciboire de criss de merde!” – po czymś takim następuje już tylko Apokalipsa ze skutkiem natychmiastowym. Znane jest upodobanie narodów południa Europy do łączenia sfer sacrum i profanum (weźmy Hiszpanów z ich „Me cago en la puta madre de Jesús, en su padre, y en toda su jodida corte celestial”), ciekawe jednak, że zeświecczone, protestanckie ludy europejskiej północy, Skandynawowie, również zachowali w języku „święte” obelgi i uchodzą tam one za największy kaliber bluzgów. „Niektórzy żartują, że przeklinanie po szwedzku brzmi raczej jak recytowanie wyrwanych z kontekstu fragmentów «Biblii»” – żartuje autor bloga szwecjoblog.blogspot.com, pisząc o tamtejszych sacro-wulgaryzmach w rodzaju „Satan!” (raczej nie trzeba tłumaczyć), „jävlar!” („diabły”), „helvete!” („piekło”). Z kolei moim ulubionym przekleństwem pochodzenia religijnego jest austriacko-bawarskie „Himmelherrgottsackramentkreuzkruzifixalleluja!”. Ciekawe, że Polacy w swoim repertuarze bluzgów – inaczej niż Włosi czy Hiszpanie – starannie unikają łączenia sfery sacrum i profanum. Można lecieć swobodnie „Jezusem Marią” i „ranami boskimi” (nawet „ojej” i „ojejku” to eufemizmy wzywania imienia Chrystusa), ale nikt raczej nie powie, jak to się zdarza w Danii: „Krzyż ci w dupsko”.
Polska leży na rozstaju dróg także w kwestii kulturowej dystrybucji przekleństw – choć najbliżej naszemu repertuarowi chyba do rosyjskiego „matu”, skupionego na seksie i w mniejszym stopniu na wydalnictwie (ale my nie robimy metaforycznej krzywdy cudzym mamom, jak to mają w zwyczaju Rosjanie z ich „Job twoju mat’”). Na zachód od nas – i trochę na południe, bo Czesi też się łapią na ten podział – rozciąga się niemiecka strefa czystych majtek, których nie można zabrudzić, i dlatego, jak pisze w posłowiu do książki Floriana Wernera „Ciemna materia. Historia gówna” (Czarne 2014) jej tłumaczka Elżbieta Kalinowska, „«Scheiße» (czyli gówniane) może być niemal wszystko: «Scheißwetter», «Scheißarbeit», «Scheißatmosphere», a więc pogoda, praca, atmosfera. (...) Po niemiecku wszystko nie tyle może, ile musi być «Scheiße»”.
Najosobliwszym chyba rejonem Europy, jeśli mowa o przekleństwach, są wszelako Bałkany. Bałkańskie bluzgi mają w sobie coś hieratycznego, dostojnego, archaicznego, może nawet: pierwotnego – a jednocześnie są wręcz dziko wulgarne, seksistowskie i, niestety, momentami dość zabawne (inna jest też, choćby w Serbii, norma językowa: przeklinanie w sytuacjach publicznych nie budzi takiego oburzenia jak w Polsce). Po tym, jak lotnictwo NATO zbombardowało w 1999 r. Belgrad, na demonstracji w tym mieście pojawił się między innymi obywatel z transparentem, na którym widniał napis: „Chirac, wetknę ci Wieżę Eiffela w dupę!”. Nie ma tu miejsca na szczegółowe wyliczenia – chętni znajdą multum egzemplów w sieci – przywołam więc parę zwrotów wartych wzmianki. Rumuńskie: „Pierdolę bogów twojej matki”. Bułgarskie: „Twoja matka obciąga niedźwiedziom w lesie”. Wreszcie serbskie: „Jebię pierwszy rządek gości na twoim pogrzebie”. ©℗