Mit wiążący polski nacjonalizm z katolicyzmem stworzono na potrzeby polityczne w połowie lat 20. XX w..
W 1927 r. Roman Dmowski miał spory problem z Bogiem. 63-letni lider endecji nie przeżywał metafizycznych niepokojów, bo prywatnie sprawy wiary były mu obojętne – nie był człowiekiem wierzącym. Był – jak określił to niedawno jego biograf Krzysztof Kawalec – „chłodny religijnie”. Problem polegał zaś na tym, że między nim a młodszymi rocznikami narodowców pojawiła się bardzo wyraźna przepaść pokoleniowa, której jednym z przejawów był nagły wzrost religijności ludzi, którzy w dorosłość wchodzili już w niepodległej Polsce. Widać to choćby na przykładzie ankiet przeprowadzanych wśród studentów – w 1914 r. ateizm deklarowało 77 proc. z nich, zaś w 1927 r.– 85 proc. określało się już jako ludzie wierzący.
/>
Dmowski musiał na to jakoś zareagować, jeśli endecja miała przetrwać. Partia się starzała – przez młodszych narodowców określana była w najlepszym razie jako „staruszka”. A co gorsze, przeprowadzony kilka miesięcy wcześniej przez Józefa Piłsudskiego zamach majowy realnie zagroził jej politycznemu istnieniu. Aby znaleźć nowe – młodsze – siły, Dmowski postanowił odwołać się do Boga, który do tej pory w endeckich pismach odgrywał rolę marginalną, dekoracyjno-użytkową i usłużną względem narodu. Jeszcze w 1903 r. pisał w „Myślach nowoczesnego Polaka”, że „przykazania dotyczą wyłącznie stosunków pomiędzy ludźmi, jako jednostkami (…) stosunki narodowo-państwowe leżą poza tą sferą”. Dwie dekady później wydał książkę „Kościół, naród i państwo”. „Katolicyzm nie jest dodatkiem do polskości, zabarwieniem jej na pewien sposób, ale tkwi w jej istocie” – przekonywał w niej.
Poganie i panteiści
Polska wchodziła w niepodległość jako kraj mocno zlaicyzowany. Nie tylko zresztą ona. Począwszy od drugiej połowy XVIII w. i przez cały wiek XIX dominowała w Europie filozofia oświeceniowa, podsycana wielkim rozkwitem nauk przyrodniczych, z rewolucyjnym wówczas darwinizmem na czele. Europa przestawała wierzyć w Boga, bo religia nie potrafiła wytłumaczyć świata tak dobrze jak nauka, a skrajnie konserwatywne stanowisko teologów, niepróbujących nawet dostosować swoich postaw do nowych czasów, tylko pogłębiało kryzys chrześcijaństwa.
Niekoniecznie musiał on zresztą oznaczać ateizm. W XIX w. Europejczycy mocno zainteresowali się religiami Wschodu, nastąpił też renesans kultów pogańskich – czasem mieszanych z chrześcijaństwem. Obywatele Imperium Rosyjskiego z kolei, którzy niekoniecznie z własnej woli często odwiedzali Syberię, całkiem otwarcie deklarowali się jako panteiści. „Jak nakazywał pozytywizm, zostałem panteistą” – pisał wówczas z dumą Wacław Sieroszewski, znakomity pisarz, etnograf i zesłaniec do Jakucji.
Niechęć do Kościoła pogłębiała również polityka, bo był on sprzymierzeńcem panujących w ówczesnej Europie monarchii: Romanowów, Habsburgów oraz Hohenzollernów, podczas gdy cały wiek XIX, a zwłaszcza druga jego połowa, to okres nieustających buntów i rewolucji. Trudno oczekiwać, że społeczeństwo polskie będzie się z sympatią odnosiło do Kościoła, który krytykował wszelkie ruchy narodowowyzwoleńcze, oficjalnie potępiał powstania i nakazywał lojalność wobec zaborców.
„W dziejach naszej części świata polityka kościelna często błądziła, usiłując przeciwstawić się prawowitemu państwu i narodowej idei lub sprowadzając je z właściwej drogi dla celów swojej organizacji – pisał Dmowski w «Myślach nowoczesnego Polaka». – Był to błąd, bo kościół, mający za cel moralne podniesienie ludzkości, nie zdawał sobie w tych razach sprawy, że osłabiając ideę narodową i siłę moralną narodowego państwa, podkopywał najsilniejszą podstawę organizacji moralnej. Błąd ten odsłoniły dziś najjaskrawsze fakty. Jeżeli w krajach łacińskich antyreligijny i kosmopolityczny radykalizm największe dziś czyni zdobycze, to dlatego, że tam duchowieństwo, zanadto rzymskie, moralnie zbyt ciążące na zewnątrz narodu, zbyt obojętnym było na sprawy narodowe”.
Od połowy XIX w. polski Kościół zaczął powoli tracić oparcie nawet tam, gdzie zawsze był najsilniejszy – wśród chłopów. Ci co prawda pozostawali mu wierni, ale było ich coraz mniej. Rozpoczął się właśnie ich masowy exodus z wiosek do miast, gdzie natychmiast zasilali szeregi nowej grupy społecznej: robotników. Oderwani od korzeni i pracujący po kilkanaście godzin dziennie za głodowe stawki najzwyczajniej nie mieli sił na chodzenie do kościołów, nie wspominając o tym, że pod wpływem coraz intensywniejszej agitacji socjalistycznej stawali się praktycznie ateistami. W 1923 r. Tadeusz Hołówko – publicysta i polityk związany z PPS – pisząc o ludziach między 30. a 40. rokiem życia zauważał, że „obecne pokolenie inteligencji polskiej jest bezgranicznie obojętne pod względem religijnym”. O robotnikach wspominać nie musiał, bo było to oczywiste.
I to w takiej właśnie atmosferze wychowało się pierwsze pokolenie polskich narodowców, w niej powstały pierwsze nacjonalistyczne partie i ich programy. W jednym z nich, programie Stronnictwa Demokratycznego z 1903 r., Dmowski obiecywał m.in.: „Ustalić kontrolę opinii publicznej nad polityką władz kościelnych i zachowaniem się obywatelskim duchowieństwa, której to kontroli ze strony ogółu podlegać muszą wszystkie instytucje narodowe, a także przeciwdziałać uzależnieniu naszych spraw narodowych od widoków polityki kościelnej, które związku bezpośredniego z powyższym celem nie mają”.
Kościół klaustrofobiczny
Hołówko słusznie pisał o „obojętności”, bo nie było mowy o wojującym ateizmie. „Inteligencja ówczesna ulegała z natury rzeczy nalotowi racjonalizmu. Była przeważnie indyferentna. Praktyki religijne były czymś wstydliwym i ukrywanym. Nie był to jednak indyferentyzm wojujący. Kościół był szanowany. Wynikało to z faktu niewoli, w jakiej żyliśmy. Katolicyzm był atakowany w dwóch zaborach. Przez ataki na katolicyzm chciano nas wynarodowić i utrwalić niewolę. W takich warunkach nawet indyferentni racjonaliści byli gotowi bronić katolicyzmu tam, gdzie był przez zaborców atakowany” – wspominał prof. Feliks Młynarski.
Narodowcy postrzegali sprawę podobnie – doceniali chrześcijaństwo jako element polskiej kultury zrośnięty z nią od kilkuset lat i w czasie zaborów mogącej przetrwać właśnie w kościołach. Tym bardziej, że Rzym był instytucją również polityczną, zupełnie niezależną od państw zaborczych, a w dodatku mogącą mieć na nie pewien wpływ. Papiestwo traktowano więc po prostu jako potencjalnego ambasadora sprawy polskiej.
„Muszą liczyć się z Rzymem nie tylko jako najwyższą władzą duchową katolika, ale jako ważnym dziś jeszcze czynnikiem politycznym w kombinacjach międzynarodowych” – pisał w 1897 r. w „Przeglądzie Wszechpolskim” jeden z teoretyków endecji, Jan Ludwik Popławski, dodając, że z tego właśnie powodu zerwanie z chrześcijaństwem oznaczałoby dla Polski „samobójstwo”. Dalej już otwarcie określał stosunek endecji do katolicyzmu: „Nas Polaków z katolicyzmem – i to koniecznie z katolicyzmem rzymskim, z Rzymem papieskim łączy nie tylko interes religijny, ale przede wszystkim interes polityczny. W warunkach dzisiejszych sprawa polska tylko za pośrednictwem Rzymu utrzymuje swój charakter międzynarodowy, jest w pewnych chwilach sprawą europejską, nie zaś sprawą rosyjską, pruską lub austriacką”.
Prowadziło to do refleksji – skoro nie można z chrześcijaństwa zrezygnować, trzeba je dostosować do własnej wizji świata. Problem jednak w tym, że w tej wizji bytem absolutnie nadrzędnym również w sensie metafizycznym był naród. Kolejna ważna postać endecji, Zygmunt Balicki, podczas Polskiego Kongresu Pedagogicznego we Lwowie w 1909 r. mówił: „W całym systemie wychowawczym, przy nakreśleniu jego kierunku, twórcom powinna przyświecać jedna myśl przewodnia – dobro narodu, gdyż naród jest naszym najwyższym dobrem na ziemi”. Co prof. Bogumił Grott z Uniwersytetu Jagiellońskiego skomentował: „Naród uznany przez niego za wartość najwyższą na ziemi, z pominięciem religii i wszystkich jej konsekwencji, musiał przybrać funkcję absolutu moralnego”.
Kościół określał nacjonalizm wczesnej endecji jako „antychrześcijański” lub wręcz „pogański”. To przesada, ale trochę prawdy w tym jednak było – był to nacjonalizm, w którym po prostu nie było miejsca na biblijnego Boga, bo jego miejsce zajmował naród. Zresztą przyznawał to otwarcie we wspomnieniach silnie związany wówczas z tym nurtem Jędrzej Giertych. Aby więc nie popełnić „samobójstwa”, endeccy teoretycy stworzyli ideową konstrukcję, która im – kościołowi niekoniecznie – wydała się doskonała, a mianowicie Kościoła jako instytucji narodowej. Balicki zanotował: „Jesteśmy społeczeństwem katolickim, ale nie jesteśmy społeczeństwem kościelnym, tylko społeczeństwem narodowym. Katolicyzm jest tylko jedną z właściwości naszego charakteru narodowego i obrona interesów kościoła katolickiego stanowi zaledwie jedno z zadań polityki narodowej, i to o tyle tylko, o ile kościół ten jest polskim”. A Popławski wtórował mu: „Możemy i mamy nieraz słuszne powody być niezadowolonymi z jego (Kościoła – red.) polityki, powinniśmy jej śmiało i stanowczo przeciwdziałać, jeżeli szkodzi naszym interesom narodowym, jeżeli je poświęca dla interesów katolicyzmu, błędnie lub chociażby nawet trafnie pojmowanych”.
Endecy nie byli tu oryginalni. Dokładnie taką drogą szła ewolucja nacjonalizmu i jego stosunku do chrześcijaństwa w Niemczech, zwłaszcza w landach katolickich. Akceptowano chrześcijaństwo, ale bez jego uniwersalizmu. Miało to być chrześcijaństwo narodowe, zamknięte w granicach państwa i jemu podporządkowane. W Niemczech był to potężny ruch, który zyskał nawet miano „niemieckiego chrystianizmu”, a przy okazji miliony wyznawców. „Chrześcijaństwo coraz bardziej zatraca charakter, jaki miało dotychczas. Staje się powierzchownym i bezmyślnym deizmem” – pisał jeden z ówczesnych niemieckich polityków Hermann Rauschning. I dodawał: „Chrześcijaństwo, kultywowane jeszcze dziś oficjalnie, przeistacza się powoli, lecz nieuchronnie w swoistą wiarę niemiecką”.
I o taki właśnie „polski chrystianizm” – pozbawiony elementu duchowego i całkowicie podporządkowany polityce walczyła endecja do lat 20. XX w. Pod względem religijnym była to całkowita próżnia, a pod względem politycznym, próba stworzenia tego, co na Zachodzie 500 lat wcześniej dokonała Reformacja – podporządkowania religii państwu i uczynienia z niej jeszcze jednego instrumentu władzy. I jeśli spojrzeć na to w ten sposób, to w 1927 r. po raz drugi w dziejach Polski zwyciężyła kontrreformacja. Dmowski i jego rówieśnicy przegrali walkę z Bogiem, a ubóstwiony przez nich naród musiał zająć drugie miejsce w hierarchii ideowej.
„Problem pogodzenia w kwestiach ideowo-politycznych tego co katolickie, uniwersalne, z tym co polskie, partykularne (…) próba pogodzenia tych dwóch aspektów dała efekt dla endeków nie do pogodzenia” – zauważał współczesny historyk Piotr Świercz. Książka „Kościół, naród, państwo” była dla Dmowskiego gorzkim kompromisem.
Cynizm ateisty
W 1927 r. Dmowski już od pewnego czasu stał pod ścianą. Po pierwsze – Polska od niemal dekady była krajem niepodległym, więc mobilizacja obywateli pod hasłami patriotycznymi z natury rzeczy musiała nieco osłabnąć. Po drugie – zamach majowy dał władzę praktycznie dyktatorską jego przeciwnikom politycznym. Po trzecie – był atakowany przez młode pokolenie nacjonalistów, dorastających już w atmosferze wyraźnego wzrostu religijności.
Trudno ustalić, dlaczego konkretnie ten wzrost nastąpił. Religijność tak jak gospodarka – ma swoje cykle i teraz najwyraźniej nastąpiło apogeum, do którego zapewne przyczyniło się to, że katolicyzm był wspierany przez państwo, jako element łączący Polaków ze wszystkich trzech dawnych zaborów. Tak czy inaczej, w połowie lat 20. młodzi ludzie w Polsce byli zazwyczaj ludźmi wierzącymi – także młodzi nacjonaliści, związani z endecką młodzieżówką, Młodzieżą Wszechpolską. I to właśnie pod ich wpływem Dmowski zdecydował się na tak radykalną woltę ideologiczną – odebrał boską cześć narodowi i przyznał ją Bogu.
Jeszcze w 1922 r. młodzi wszechpolacy deklarowali, że „Naród jest najwyższym dobrem, jakie mamy. Wszelkie fakty i zagadnienia z dziedziny etyki i polityki muszą być rozpatrywane i sądzone wyłącznie z punktu narodowego”. Trzy lata później, w kolejnej deklaracji ideowej, pisali już: „Wierzenia i uczucia religijne są ważnym źródłem siły moralnej społeczeństwa oraz rękojmią jego wysokiego poziomu etycznego. Kościół katolicki, jako religia ogromnej większości narodu polskiego, winien zajmować w jego życiu religijnym stanowisko przodujące”.
Dmowski uległ temu nurtowi, bo nie miał innego wyjścia, jeśli chciał zachować jakiekolwiek znaczenie w polityce.
A chciał. Czuł, że się starzeje, że – jak sam pisał – „traci elastyczność”. W rzeczywistości jednak, jak na mężczyznę po sześćdziesiątce, był w doskonałej formie i fizycznej, i psychicznej – znacznie lepszej niż tylko nieco młodszy od niego Piłsudski. Krzysztof Kawalec zauważał, że jedyną poważniejszą zmianą związaną z wiekiem było to, że ogromne dotąd poczucie humoru zaczęło niepostrzeżenie przeradzać się u niego w cynizm. I chyba właśnie tym należy tłumaczyć książkę „Kościół, naród, państwo” – bo z całą pewnością nie jest ona wyrazem osobistych przekonań autora.
Dmowski skonstruował ją jako historiozoficzny wykład, w którym w gruncie rzeczy wyśmiewa sam siebie. O ludziach – jak on – niewierzących – pisał, iż „wszystkich znamionuje wybitne kalectwo moralne, polegające na braku wszelkiego zapału, zdolności do mocnej wiary w cokolwiek, do poświęcenia czegokolwiek ze swego egoizmu”, przy okazji nazywając ich „chodzącymi po ziemi trupami”. Jeszcze kilka lat wcześniej twierdził, że religia jest kwestią indywidualną, a jej zasady mogą regulować wyłącznie relacje między jednostkami. Teraz przekonywał, iż religia „nie jest wyłącznie sprawą jednostki”, ale też „rodziny i narodu”. Wszystko to było podlane patetycznymi teoriami o „bankructwie XIX wieku”, „nowych siłach”, „roli dziejowej” i „posłannictwie” krajów katolickich i służyło budowie mesjanistycznej wizji nowej ery w dziejach świata, w której Polska odegra pierwszoplanową rolę. „Religia w dziejach narodów jest najwyższym dobrem” – zanotował, dodając: „Polityka narodu katolickiego musi być szczerze katolicką, to znaczy, że nie można jej użyć za środek do innych celów, nic wspólnego z nią nie mających”.
I w ten właśnie sposób, używając religii jako środka politycznego, Dmowski osiągnął cel nic wspólnego z nią niemający. Endecja – najpierw jako Obóz Wielkiej Polski, później Stronnictwo Narodowe – pozostała istotną siłą polityczną nawet pod rządami sanacyjnymi, on sam jej bezdyskusyjnym przywódcą, nawet po wymianie pokoleniowej dokonanej w 1935 r. Zmarł na początku 1939 r., ale wykreowany przez niego w 1927 r. model Polaka-katolika „niosącego wysoko sztandar swojej wiary”, ma się do dziś jak najlepiej.
Roman Dmowski był – jak określił to jego biograf Krzysztof Kawalec – „chłodny religijnie”. Problem polegał na tym, że po 1927 r. między nim a młodszymi rocznikami narodowców pojawiła się wyraźna przepaść pokoleniowa, której jednym z przejawów był nagły wzrost religijności ludzi, którzy w dorosłość wchodzili już w niepodległej Polsce