W ciągu doby Rodzina Charlesa Mansona ukręciła łeb kontrkulturze lat 60. – kosztem ośmiu ludzkich istnień
Magazyn DGP z 14 sierpnia 2019 r. / Dziennik Gazeta Prawna
Koincydencje same z siebie nic nie znaczą, ale nabierają sensu po latach – rankiem 8 sierpnia 1969 r. członkowie grupy The Beatles wzięli udział w sesji zdjęciowej: fotograf Ian MacMillan na przejściu dla pieszych szukał kadru na okładkę ich nowego albumu „Abbey Road”. Na ranczu Spahna w pobliżu Los Angeles było o osiem godzin wcześniej, wieczór przechodził w noc – następny dzień miał się okazać najważniejszym w krótkiej historii hipisowskiej „poligamicznej komuny” Charlesa Mansona, zwanej Rodziną.
Po upływie doby, pod osłoną nocy, czworo członków Rodziny, uważających Mansona za nowe wcielenie Jezusa Chrystusa, udało się pożyczoną furgonetką na wzgórza Beverly Hills. Dostali się na teren posesji przy Cielo Drive 10500. Tam – za pomocą rewolweru, noży i sznura – zamordowali pięć osób. Ofiary zostały zaszlachtowane. Ich nazwiska: Abigail Folger, Wojtek Frykowski, Jay Sebring, Steven Parent, Sharon Tate. Tate, żona Romana Polańskiego, była w ósmym miesiącu ciąży.
DGP
Znamy też nazwiska tych, którzy, dokonawszy egzekucji, zostawili na drzwiach wykonany krwią napis PIGS („Świnie”). Jeden młody mężczyzna – Charles „Tex” Watson. Trzy młode kobiety – Susan Atkins, Patricia Krenwinkel, Linda Kasabian. Działali na polecenie Mansona, sądząc, że rozpętują światową rewolucję przeciw elitom. Niemal w tym samym składzie (dojdą Leslie Van Houten i Steve Grogan, sam Manson towarzyszył ekipie, by ją dokładnie poinstruować przed akcją) zrobią to jeszcze raz kolejnego wieczoru, mordując stateczne małżeństwo LaBianca. Tu także zostawią krwawe napisy: RISE („Powstanie”), DEATH TO PIGS („Śmierć świniom”) i HEALTER SKELTER (tytuł, z błędem ortograficznym, piosenki Beatlesów z wydanego 1968 r. albumu „The Beatles”, zwanego też „Białym albumem”).
DGP
Charles Manson miał obsesję na punkcie Beatlesów, a w szczególności na punkcie „Białego albumu” – uważał, że w utworach z tego dwupłytowego wydawnictwa zakodowane jest wezwanie do rebelii. Sam Manson pragnął być buntowniczą gwiazdą pop, bardem rewolucji – pisał i śpiewał piosenki, lecz nie spotkały się z uznaniem muzyków i producentów z Zachodniego Wybrzeża. Narastał w nim gniew. A może inaczej: gniew, który zbierał w sobie przez całe życie, spędzone w sporej części w zakładach poprawczych i więzieniach, znalazł wreszcie ujście.
W ciągu, z grubsza licząc, 24 godzin, od wieczora 8 sierpnia do wieczora 9 sierpnia 1969 r., Rodzina ukręciła łeb kontrkulturze lat 60. – kosztem siedmiu, a w zasadzie ośmiu, zważywszy na zaawansowaną ciążę Tate, ludzkich istnień (późniejsze dochodzenie wykazało zresztą, że ofiar drapieżnych dzieci kwiatów było więcej).
Vincent Bugliosi, Curt Gentry, „Helter Skelter. Prawdziwa historia morderstw, które wstrząsnęły Hollywood”, przeł. Mirosław P. Jabłoński, Zysk i S-ka 2019 / DGP

Wersja kanoniczna

Najbardziej znaną relacją z tych wydarzeń i skomplikowanego, wielowątkowego procesu, jaki stan Kalifornia wytoczył mordercom, jest „Helter Skelter” Vincenta Bugliosiego i Curta Gentry’ego. 600-stronicowe, naszpikowane faktami tomisko ukazało się w 1974 r., trzy lata po zakończeniu procesu, w wyniku którego zaangażowani w morderstwa członkowie Rodziny (z wyjątkiem Lindy Kasabian – przysługiwał jej immunitet głównego świadka oskarżenia) zostali skazani na karę śmierci, zamienioną – w wyniku zawieszenia jej stosowania w Kalifornii – na wyrok dożywotniego więzienia. „Helter Skelter” doczekał się wielu wydań, blisko 10 mln sprzedanych egzemplarzy i miana najsłynniejszej, obok „Z zimną krwią” Trumana Capotego, książki non-fiction opowiadającej o zbrodni.
„Helter Skelter” to zarazem rzecz specyficzna, bo firmowana nazwiskiem prokuratora, który ów proces skutecznie przeprowadził przez sąd i wygrał – Vincent Bugliosi jest w swojej pierwszoosobowej narracji motorem zdarzeń, człowiekiem, który naprawia błędy policji, poskramia chaos śledztwa i zbierania dowodów, a potem niemal w pojedynkę decyduje o strategii oskarżenia. W „Helter Skelter” to gość, o którego uwagę zabiega sam Manson, „najbardziej egocentryczny facet na świecie”. Bugliosi trzyma w ręku wszystkie karty, pedantycznie dbając o to, żeby jego opowieść nie miała luk. Siłą rzeczy jest to więc historia pisana przez zwycięzcę i zgodna z jego interpretacją zbrodni Rodziny, do której udało mu się przekonać przysięgłych.
Proces był poszlakowy, a koncepcja Bugliosiego musiała uwzględniać zarówno sprawstwo Mansona – w samym zabijaniu nie brał przecież udziału, jak i bezpośrednią odpowiedzialność jego akolitek i akolitów. Innymi słowy, trzeba było udowodnić, że Manson wyhodował marionetki gotowe spełnić każde jego życzenie (nawet jeśli musiałyby przy tym poświęcić cudze bądź własne życie), ale jednocześnie do udowodnienia winy wszystkim oskarżonym konieczne okazało się twierdzenie przeciwne: że owe marionetki działały z własnej woli i w pełni świadomie, czyli były przepełnione wewnętrznym złem. A zatem „krwiożercze maszyny” czy zbrodniarze wiedzeni immanentnym pragnieniem zabijania? Sędziowie przysięgli uznali, że jedno i drugie to prawda.
Nikki Meredith, „Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła”, przeł. Maciej Kositorny, Czarne 2019
W poszukiwaniu motywu Bugliosi na bazie zeznań świadków wzniósł konstrukcję, być może jedną z najosobliwszych w dziejach amerykańskiego sądownictwa. – Dowody wykażą, że jednym z głównych motywów, które pchnęły Mansona do popełnienia tych siedmiu okrutnych zabójstw, było wywołanie Helter Skelter, czyli czarno-białej rewolucji – mówił do przysięgłych. – Charles Manson uznał, iż upozorowanie, że to Murzyni zamordowali tych siedmioro białych, spowoduje zwrócenie się białej społeczności przeciwko czarnej i doprowadzi do wojny domowej pomiędzy czarnymi i białymi. Manson przepowiedział swoim wyznawcom, że ulice w każdym amerykańskim mieście spłyną krwią, a wojnę wygra czarny człowiek. Manson wyobrażał sobie, że gdy Murzyni zniszczą już całą białą rasę, nie będą w stanie, z powodu braku doświadczenia w tej materii, kierować zdobytym światem. W związku z tym oddadzą władzę tym białym, którzy ocaleją z pogromu Helter Skelter – to jest Charlesowi Mansonowi i jego Rodzinie. Manson wierzył, że jego Rodzina, a szczególnie on sam, wyniesie korzyści z wojny domowej. W związku z tą filozofią Mansona zamierzamy przedstawić zeznanie nie jednego, ale wielu świadków. Dowody wykażą, że jest to bardzo dziwaczna teoria. Gdybyście usłyszeli o niej z ust tylko jednej osoby, prawdopodobnie nie uwierzylibyście w jej istnienie.
Manson i jego ludzie budzili grozę właśnie dlatego, że nie sprawiali początkowo makabrycznego wrażenia. Mansonowi, szczupłemu i niskiemu (Bugliosi podaje, że miał 157 cm wzrostu), towarzyszyli chłopcy i – zwłaszcza – dziewczęta jak wyjęci z widowni hipisowskiego koncertu. Ten image nie kojarzył się z przemocą, raczej z ideologią wolnej miłości, pacyfizmu, narkotykowego haju. Manson zaczął gromadzić swój harem w epicentrum antymieszczańskiego buntu i nowej kultury, w dzielnicy Haight-Ashbury w San Francisco, i to podczas Lata Miłości w 1967 r. Nawet głoszone przez niego pseudoreligijne brednie zaprawione chrześcijaństwem, scjentologią, Beatlesami i motywami z „Obcego w obcym kraju”, kultowej powieści SF Roberta Heinleina, wydawały się łagodnie atrakcyjne, zaś patriarchalne pomysły na stado seksualnych służebnic nikogo nie dziwiły („wolna miłość” była przecież z reguły ofertą dla mężczyzn, kontrkulturowy prorok Ken Kesey nie cierpiał feminizmu).
Szok po zbrodniach Rodziny brał się więc nie tylko stąd, że zabito pięknych i nietykalnych przedstawicieli hollywoodzkiego establishmentu, lecz także z poczucia, że wydarzyło się coś zasadniczo niezgodnego z naturą: że oto gołębie zmieniły się z tajemniczych powodów w dzikie bestie. Temu wrażeniu towarzyszył strach: skoro niedomyte nastolatki o miłej aparycji mogły mordować, a potem opowiadać z uśmiechem na ustach, że odbieranie życia sprawiało im orgazmiczną przyjemność, a jedynym celem ich życia jest spełnianie życzeń swego duchowego przywódcy – podobny los może się stać udziałem każdego. To epoka zimnej wojny i lęku przed totalitaryzmem, a Susan Atkins, Patricia Krenwinkel czy Charles Watson przypominali zombie sterowane z piekła.
Objawiona nagle ciemna strona hipisowskiej rewolucji była także narracją o pokoleniu ludzi tak głęboko nieszczęśliwych, skrzywdzonych i odrzuconych – mimo pozorów zwyczajnego życia – że byli gotowi rzucić się w objęcia pierwszego lepszego szarlatana, który ich przytulił i powiedział, że są piękni, seksowni, kochani. A że potem szarlatan okazał się dyktatorem? No cóż, wtedy było już za późno.
Szarlatan zresztą świetnie rozumiał proces społecznej zmiany, na którym żerował. – Nie chodziłem do szkoły, więc nie dorosłem do tego, żeby dobrze czytać i pisać; zostałem więc w więzieniu, zostałem głupi i zostałem dzieckiem, które obserwowało, jak wasz świat dorasta. I oto patrzę na rzeczy, które robicie, i nic nie rozumiem. Jecie mięso i zabijacie zwierzęta, które są lepsze od was, a potem mówicie, że wasze dzieci są złe, że są zabójcami – mówił Manson w trakcie procesu. – To wy uczyniliście wasze dzieci takimi, jakie są… Te dzieci, które przychodzą do was z nożami, to są wasze dzieci. To wy je uczyliście, nie ja. Ja tylko starałem się pomóc im stanąć na własnych nogach. Większość ludzi z rancza, których zwiecie Rodziną, to byli ludzie niechciani, ludzie wyrzuceni poza nawias, których rodzice wykopali z domu, a oni nie chcieli iść do sądu dla nieletnich. Więc zrobiłem wszystko, co mogłem, wziąłem ich do swojego śmietnika wyrzutków i powiedziałem im tak: w miłości nie ma nic złego… Powiedziałem im, że cokolwiek robią dla swoich braci i sióstr, jest dobre, jeśli robią to z dobrą myślą…
Susan Atkins zmarła w 2009 r., Manson – w 2017 r. Pozostali osądzeni nadal, po półwieczu, odsiadują wyroki dożywocia, a ich wnioski o zwolnienie warunkowe są odrzucane przez kolejne komisje. W tle pojawiają się pytania o to, czy człowiek 70-letni jest nadal tą samą osobą co 20-latek, który zabił – i w jaki sposób można to sprawdzić. W kontekście zbrodni Rodziny wypływa także na nowo spór o to, skąd bierze się w nas zło.
Bugliosi w „Helter Skelter” i w trakcie procesu głosił tezę, że można je przypisać do niezbywalnego charakteru konkretnej jednostki. Zwyczajnie, jedni są dobrzy, a inni to „ludzkie potwory”. To koncepcja bliska myśleniu konserwatywnemu, zgodnie z którym dobro i zło istnieją w świecie społecznym tyleż materialnie, ile metafizycznie. Takiemu podejściu lewica przeciwstawia tezę o społecznych korzeniach zła – i twierdzi, że nie sposób zrozumieć najstraszniejszych krwawych przygód ludzkości, w rodzaju wojen religijnych, kolonialnych rzezi, globalnych konfliktów zbrojnych, Zagłady, zdarzeń takich jak morderstwa na Cielo Drive czy choćby zwykłej przemocy domowej, jeśli się założy, że zło po prostu j e s t, że chodzi o udział diabła w dziejach. To fatalne w skutkach zrzucanie odpowiedzialności – mówi lewica.
Tom O’Neill, Dan Piepenbring, „Manson. CIA, narkotyki, mroczne tajemnice Hollywood”, przeł. Radosław Madejski, Akurat/Muza 2019

Wersja empatyczna

„Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła” amerykańskiej dziennikarki i działaczki społecznej Nikki Meredith to książka, która bierze swój początek właśnie w wątpliwościach względem twardej, nieprzemakalnej linii oskarżenia zawartej w „Helter Skelter”. Meredith zainteresowała się losem dwójki skazanych, Patricii Krenwinkel i Leslie Van Houten, przeprowadziła z nimi wiele rozmów i w pewnym sensie zaprzyjaźniła się z byłymi członkiniami Rodziny. Nie ukrywała przed nimi, że powoduje nią ciekawość. „Dręczyło mnie pytanie, które kazało mi wracać do pracy nad tą książką: jeśli obie kobiety nie były psychopatkami czy – używając innych określeń na osoby pozbawione sumienia – socjopatkami, osobowościami narcystycznymi ani osobowościami borderline, to co się stało z ich człowieczeństwem w te dwie sierpniowe noce? (...) Co powstrzymywało je przed zareagowaniem na tak przerażający ból [ofiar]? Dlaczego zajęło im pięć lat, by dopuścić do siebie jakiekolwiek uczucia w stosunku do ofiar?”.
„Ludzkie potwory” – tytuł w tym kontekście ironiczny – są zatem próbą przepracowania kwestii zła, próbą, której oskarżenie w czasie procesu oczywiście nie mogło i nie chciało podjąć. Meredith stara się kruszyć mur moralnej pewności na różne sposoby, wychodząc od intuicji, że okrutne zbrodnie popełniane przez kobiety są oceniane szczególnie surowo, ponieważ zdrowy rozsądek nakazuje nam sądzić, że kobiety – czy to członkinie Rodziny Mansona, czy to terrorystki powiązane z ISIS – nie są stworzone do zabijania.
Sam Manson, nawiasem mówiąc, nie dostaje tu rozgrzeszenia. Jako cyniczny przywódca sekty, seksualny drapieżnik i manipulator używający perfidnych socjotechnik trafił, według Meredith, tam, gdzie było jego miejsce, do dożywotniej celi. Oczywiście Manson także nie wziął się znikąd: jego dzieciństwo i młodość to pasmo koszmarów, agresji (i autoagresji) oraz braku miłości. Ale autorkę bardziej ciekawi posłuszna armia JC (czyli, okazjonalnie, Jezusa Chrystusa).
Pisarka sięga do własnych doświadczeń – w młodości czuła nieodparte pragnienie przynależności do elitarnej korporacji studenckiej; korporacja brutalnie sekowała tych, których uważała za niegodnych członkostwa. Jako Żydówka, Meredith odziedziczyła po pokoleniu swoich rodziców głęboki niepokój związany z Zagładą i antysemityzmem mogącym prowadzić do rzezi. Wdała się w toksyczny związek z mężczyzną, któremu nie umiała powiedzieć „nie” nawet wówczas, gdy zaczął ją regularnie bić. Te w sumie dość banalne przeżycia wskazują, że społeczne uwarunkowania zła są obecne w powszednim życiu – jeśli ktoś znajdzie się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze (albo spotka człowieka w rodzaju Charlesa Mansona), łatwo może przekroczyć granicę, za którą nie ma już odwrotu.
A jak to się robi? Jak się prowadzi adeptów ku tej granicy? W „Ludzkich potworach” dostajemy całkiem wyczerpujący, eseistyczny przegląd koncepcji psychologiczno-społecznych związanych z posłuszeństwem wobec autorytetów, wygaszaniem tożsamości (zabijaniem własnego „ja”) i samoidentyfikacji, patologiami empatii (silna empatia wewnątrz grupy może powodować agresję wobec tych, którym przystawimy na czole pieczątkę „oni”, a zatem nie potrzeba bezdusznych socjopatów, aby dynamika grupowa poprowadziła nas do wojny), desocjalizacją, kulturą narkotykową i wzmacnianą przez psychodeliki podatnością na wpływy. Manson nie był ani pierwszym, ani ostatnim flecistą, który w akcie osobistej zemsty na społeczeństwie wyprowadzał dzieci z Hameln.
Meredith, mimo nasycenia książki terminologią naukową, utrzymuje w „Ludzkich potworach” niemal intymny nastrój – jest to rzecz napisana z prawdziwą empatią i głębokim humanizmem.

Wersja diaboliczna

Zupełnie inną tonację ma „Manson. CIA, narkotyki, mroczne tajemnice Hollywood” Toma O’Neilla i Dana Piepenbringa. Tom O’Neill (Piepenbring to zawodowy ghostwriter, który pomógł mu uporządkować materiał i napisać finalną wersję tekstu) zmagał się z książką przez dwie dekady, od 1999 r., gdy dostał w ramach dziennikarskiego zlecenia propozycję napisania dla magazynu „Premiere” o morderstwach na Cielo Drive. Temat stał się dla O’Neilla osobistą obsesją, zrujnował mu karierę zawodową, wreszcie: zaprowadził w miejsca, w które raczej nie powinno się zaglądać.
Wkraczamy oto w świat przeżarty zgnilizną, skorumpowany, sterowany przez tajne służby, świat, którym rządzą źli faceci bez imion, nazwisk i twarzy. Jest to kraina rodem z czarnego kryminału, a ściślej rodem z bezlitosnej, moralnie dwuznacznej prozy Jamesa Ellroya, w której ze świecą szukać bohaterów pozytywnych; umoczeni są wszyscy, dobro nie istnieje, są tylko lewe interesy, szybkie kariery, zdrady, perwersje i obłęd u władzy.
Książka O’Neilla porusza się wężykiem wśród rozmaitych teorii spiskowych, ale jest przy tym uroczo chaotyczna i niekonkluzywna – co w sumie dodaje jej wiarygodności, ale bywa irytujące w lekturze, gdy co i rusz narrator bezradnie rozkłada ręce, doszedłszy do ściany. Ma natomiast wartość – i tak pewnie należy ją czytać – jako wehikuł czasu, który przenosi nas do Stanów przełomu lat 60. i 70., by osadzić naszą wiedzę o tamtej epoce (w tym o zbrodniach Mansona i Rodziny) w nowych, niespodziewanych, dość paskudnych kontekstach.
O’Neill w pierwszej kolejności dobiera się do linii oskarżenia forsowanej przez Bugliosiego w „Helter Skelter”, doszukując się licznych manipulacji, zatajeń i krzywoprzysięstw. Autor – zapewne słusznie – uważa, że scenariusz zbrodni, jaki Bugliosi opracował na potrzeby procesu i swojej książki, to dęta sprawa i bez prokuratorskiej magii nie utrzymałby się przed sądem. Przy okazji dostajemy barwny, nader ellroyowski portret hollywoodzkiej socjety, zaćpanej, orgiastycznej i niemającej nic przeciwko temu, by korzystać z panienek dostarczanych przez Mansona. Wyłania się z tej historii całkiem inny motyw zbrodni w LA: Manson czuł się zdradzony przez wpływowego producenta Terry’ego Melchera, który był poprzednim lokatorem domu przy Cielo Drive i odmówił świeżo upieczonemu prorokowi nagrania i wydania płyty, chociaż imprezował z nim i jego kobietami przez długie miesiące. Morderstwa mogły być inaczej sformułowaną prośbą do Melchera o ponowne rozpatrzenie sprawy.
Ale O’Neill nie zatrzymuje się w tym miejscu, idzie dalej, przeczuwając, że kariera Mansona była monitorowana – a także chroniona – przez tajne służby, którym fanatyk i rasista mógł się przydać do skompromitowania ruchów kontrkulturowych i uderzenia w radykalizujący się afroamerykański ruch emancypacyjny. Manson, choć przebywał na zwolnieniu warunkowym, bezkarnie i po wielokroć łamał zasady tego zwolnienia, jego ludzie byli uzbrojeni po zęby i grozili policji, ale bezsilni funkcjonariusze ciągle dostawali z góry sygnały, że należy odpuścić.
W kolejnym kroku autor wysuwa przypuszczenie, że Manson mógł być królikiem doświadczalnym w sponsorowanych przez służby badaniach nad formowaniem się sekt i praniem mózgu za pomocą narkotyków, a także w dziele eksperymentowania nad chemicznym stymulowaniem agresji. Nikt się nie spodziewał, że drobny kryminalista tak efektownie wybije się na niepodległość. Przy okazji O’Neill przedstawia niepoślednią galerię typów spod ciemnej gwiazdy, rozmaitych powiązanych z CIA i FBI inżynierów ludzkich dusz, w tym makiawelicznego doktora Jolly’ego Westa, który współtworzył supertajny program MKUltra, dbał – raczej z marnym skutkiem – o zdrowie psychiczne Jacka Ruby’ego (zabójcy Lee Harveya Oswalda, odpowiedzialnego za zamach na Johna F. Kennedy’ego), a także wstrzykiwał LSD słoniom, żeby wywoływać u nich ataki psychotycznego szału.
„Manson” O’Neilla to labirynt, z którego nie ma wyjścia. Ale zarazem książka, którą się dobrze czyta. Jedno jest pewne po lekturze: Vincent Bugliosi wielokrotnie skłamał w „Helter Skelter”.
Czy sam Charles Manson kłamał? Jak najęty. Ale podczas pierwszego wywiadu telewizyjnego, jakiego udzielił (w 1981 r.) po rozpoczęciu odsiadki, powiedział chyba prawdę o sobie: „Śmierć jest łatwa. Przeraża mnie życie”.
Vincent Bugliosi, Curt Gentry, „Helter Skelter. Prawdziwa historia morderstw, które wstrząsnęły Hollywood”, przeł. Mirosław P. Jabłoński, Zysk i S-ka 2019