Na progu wejścia do Unii zarówno liberalne elity, jak i środowiska prawicowe padały ofiarą własnych lęków i fobii, których echa słychać do dziś.
Choć staraniom Polski o wejście do UE od początku towarzyszyły ogromne obawy i pesymistyczne prognozy, to z perspektywy czasu ma się wrażenie, że kolejne przeszkody na drodze do celu pokonywaliśmy instynktownie. Pierwszy krok wykonał rząd Jana Krzysztofa Bieleckiego, tworząc 26 stycznia 1991 r. stanowisko pełnomocnika ds. integracji europejskiej oraz pomocy zagranicznej. Jacek Saryusz-Wolski, który objął tę funkcję, dostał misję wynegocjowania umowy stowarzyszeniowej. Rozmowy przebiegały w ekspresowym tempie i już 16 grudnia 1991 r. Leszek Balcerowicz podpisał w Brukseli układ ze Wspólnotami Europejskimi. Działo się to niedługo po złożeniu dymisji przez Bieleckiego, kiedy koalicyjny gabinet formował już Jan Olszewski.
Choć nowy premier wcześniej wyrażał opinię, że Polska nie powinna wchodzić do WE przed zakończeniem całkowitej konwergencji gospodarczej (co miało zająć według niego 30 lat), to w wygłoszonym 21 grudnia 1991 r. exposé jednoznacznie opowiedział się za integracją: „Wysoka Izbo! Pięć dni temu została podpisana przez rząd Rzeczypospolitej umowa o stowarzyszeniu Polski ze Wspólnotami Europejskimi. Jest to uwieńczenie pierwszego etapu starań o wejście naszego państwa do struktur jednoczącej się Europy, tej Europy, do której duchowo należymy i którą współtworzymy od ponad tysiąca lat”.
Od tamtego momentu polskim elitom przez ponad dekadę przyjdzie się mierzyć z wyzwaniem niemającym precedensu w dziejach RP. Tak bowiem należy postrzegać przystąpienie do związku nowoczesnych państw, które szczycą się stabilnymi systemami politycznymi, bogactwem i wielkim dorobkiem kulturowym. Tymczasem Polska dopiero co odzyskała suwerenność, a na dodatek znajdowała się w fatalnej kondycji gospodarczej. Wkrótce okazało się, że rodzime elity najbardziej bały się nie tyle przyszłości, o którą toczyły między sobą intelektualny spór, czy nawet oponentów, lecz tego, jak zachowają się zwykli Polacy. Akurat w zdrowy rozsadek oraz racjonalność obywateli jakoś nikt nie chciał uwierzyć.

Naród to coś strasznego

W kwietniu 1990 r. wykładowca Istituto Universitario Orientale w Neapolu prof. Krzysztof Gawlikowski opublikował na łamach paryskiej „Kultury” niezwykły tekst programowy pt. „Europejska wspólnota kulturowa a nacjonalizmy”. Naukowiec przebywający na emigracji od wprowadzenia stanu wojennego syntetycznie oddał w nim sposób myślenia liberalno-lewicowych elit o polskim ludzie, a także związane z tym lęki. W artykule prof. Gawlikowski ostrzegał, że w Europie Środkowej po upadku komunizmu powstała pustka ideowa. Nacjonalizm, który zaczął ją wypełniać, reaktywował zaś zamrożone przez pół wieku konflikty oraz wzniecał nowe. „W prasie światowej coraz więcej się pisze o groźbie «bałkanizacji» Europy Środkowej, jako o głównym problemie nadchodzącej przyszłości” – zauważał autor. Jego zdaniem mogło to bardzo utrudnić Polsce starania o wejście do wspólnoty państw demokratycznych, które pragnęły zbliżenia, ale „bez uwikłania w niezrozumiałe dla nikogo z zewnątrz konflikty narodowe”. Zagrożenie nacjonalistyczne należało więc dusić w zarodku. Profesor Gawlikowski widział na to sposób w radykalnym przeformatowaniu pamięci historycznej Polaków. To nie wydawało się łatwe, bo rodzima kultura i historiografia stale nawiązywały do kwestii niepodległościowych, a przez to także do pojęcia narodu oraz interesu narodowego. Autor w imię integracji z Zachodem proponował więc szybkie cięcie. „Należałoby zatem odrzucić teraz tę część naszego XIX-wiecznego dziedzictwa, która absolutyzowała naród i państwo, przeciwstawiając je bliższym i dalszym sąsiadom, ożywić zaś tradycję renesansu, kiedy znaczna część Europy stanowiła jedność kulturową, a poczucia narodowe były w stanie zaczątkowym. Z tym wiązałaby się zmiana typu bohaterów: Czarniecki, czy generał Dąbrowski, uwiecznieni przez polski hymn, szablą wojujący o Ojczyznę, musieliby zostać odsunięci na plan dalszy. A na plan pierwszy wysunąć by się musiał Kopernik” – proponował prof. Gawlikowski.
Pogrzebanie tradycji romantycznej, które marzyło się autorowi, miało być pierwszym krokiem w stronę europeizacji Polski. Kolejnym – zmiana dotychczasowego sposobu myślenia rodaków o własnym państwie. Autor przekonywał, że związane z nim narodowe emocje na Zachodzie ustępują już miejsca poczuciu europejskości, ponadnarodowym strukturom politycznym i gospodarczym oraz rozwojowi tradycji regionalnych. I w takim kierunku sami powinniśmy zmierzać. Jego zdaniem najbardziej zgubne dla Polski byłoby przejęcie władzy przez ugrupowania promujące nacjonalizm. „Powinniśmy tylko z góry wiedzieć, że w takim wypadku nasze połączenie z tą «prawdziwą Europą» po prostu nie dokona się, że pozostaniemy w zacofanym zaścianku, ostrząc szable na sąsiadów i wyniszczając się wzajemnie” – alarmował prof. Gawlikowski. Jednocześnie zaznaczał, że główny ciężar przeciwdziałania szerzeniu się nacjonalizmu spoczywa na elitach intelektualnych i politycznych, bo „to one mogą narzucić wyobraźni zbiorowej nowe ideały, wylansować nowy sposób myślenia”.
Mroczna wizja polskiej tożsamości narodowej nakreślona przez prof. Gawlikowskiego ujawnia charakterystyczny dla ówczesnej liberalnej lewicy dojmujący strach, że z Polakami, takimi, jacy są, do Zachodu dołączyć się nie da. Dwa miesiące wcześniej na łamach „Gazety Wyborczej” Adam Michnik przestrzegał czytelników: „Nacjonalizm, wbrew temu, co mówi sam o sobie, nie jest wcale po prostu troską o własny naród. Nacjonalizm jest pewnym projektem kształtu narodowej wspólnoty oraz pewnym pojmowaniem stosunku między narodami jako wilczej walki o byt i przestrzeń życiową”. Zadaniem redaktora naczelnego dziennika, który szybko wyrastał na najbardziej opiniotwórcze pismo w III RP, „konający totalitaryzm pozostawia w spadku agresywny nacjonalizm i plemienną nienawiść. Zwycięstwo tych tendencji przeobrazić może Europę Centralną i Wschodnią w piekło narodowych waśni i krwawych konfliktów”. Lęk przed polskim nacjonalizmem, ściśle powiązanym z tradycją powstań i romantycznych zrywów, stale towarzyszył w tamtym okresie największym euroentuzjastom. „Naród – kategoria, która posłużyła społeczeństwom wschodnioeuropejskim do emancypacji spod panowania zaborców, okupantów i dominacji radzieckiej, dziś usprawiedliwia łamanie praw człowieka i terror wobec mniejszości” – wyliczała na łamach tygodnika „Polityka” w lutym 1993 r. wybitna historyk idei prof. Anna Wolff-Powęska. „Do bycia Europejczykiem trzeba dorosnąć. Aby przynależeć do narodu nie trzeba żadnego wysiłku, wystarczy urodzić się pod określoną długością i szerokością geograficzną” – dodawała. Euroentuzjaści martwili się, że Polacy nigdy nie dojrzeją do wspólnoty ponadnarodowej.

Przerażająco upartyjnione państwo

Intelektualistom, których aż tak nie przytłaczał polski nacjonalizm, obaw dostarczał za to stan państwa. W kwietniu 1991 r. na łamach miesięcznika „Res Publica” jego redaktor naczelny prof. Marcin Król ostrzegał: „Europejskość Polski w nikłym stopniu będzie w przyszłości zależała od sukcesów naszej gospodarki, bo nikłe to będą sukcesy, europejskiego charakteru polskiej kultury nic nie zdoła obalić, ale nie od tego zależy przyszłość. Prawdziwym testem na naszą europejskość będzie stosowanie rządów prawa i przyjmowanie najlepszych europejskich urządzeń prawnych, państwowych i społecznych wszędzie tam, gdzie to tylko możliwe”. Z tym zaś nie było najlepiej. Co gorsza – jak zauważał wypływowy publicysta (a zarazem doradca Tadeusza Mazowieckiego) – polski parlament pogrążał się w jałowych sporach. „Jeśli będziemy szli do Europy, dyskutując przede wszystkim o aborcji, rozwodach, lekcjach religii w szkole, szerzącej się pornografii, powrocie ziemiaństwa na swoje i politycznym charakterze stacji telewizyjnych, to dojść możemy tylko do kolejnego w historii Polski ślepego zaułka” – ubolewał prof. Król.
Zdaniem publicysty zanarchizowane „państwo teoretyczne”, jakim okazywała się III RP, mogło zaprzepaścić szansę na wejście do UE. Jego lęki podzielał znakomity historyk prof. Krzysztof Pomian. Choć mieszkał wówczas we Francji, to z uwagą śledził życie polityczne w kraju. W wywiadzie opublikowanym w połowie stycznia 1993 r. na łamach „Życia Warszawy” tłumaczył: „Przez długie lata, kiedy słyszałem, że ktoś mówi o anarchistycznych skłonnościach Polaków, miałem ochotę odbezpieczyć pistolet. Niestety, teraz muszę sam powiedzieć, że jednym z największych problemów jest zanarchizowanie polskiego życia politycznego oraz partyjniactwo, czyli nieumiejętność przedstawicieli partii politycznych myślenia kategoriami interesu państwowego. Idzie za tym rozpatrywanie każdej sprawy wyłącznie z punktu widzenia partii czy koterii”. Autor monumentalnego dzieła „Europa i jej narody” bał się, że przywary Polaków i dominująca wśród nich mentalność Kalego nie pozwolą krajowi na zintegrowanie się z Zachodem. Rozwinięte demokracje nie zaryzykują bliższych związków z tak toksycznym państwem.

Zgroza laicyzacji

Gdy zwolennicy akcesji martwili się, że Polacy nie są w stanie wyzbyć się swoich najgorszych kompleksów, eurosceptyków dla kontrastu ogarniał lęk przed radykalnymi zmianami. Dominikanin o. Jacek Salij w maju 1993 r. na łamach tygodnika „Ład” starał się rozstrzygnąć narastający między nimi spór o integrację: „Musimy, jak nam się niesłusznie wydaje, być mamutem Europy albo jej papugą. Mamutem, chroniącym swoją tożsamość poprzez zamknięcie się w partykularnym zaścianku oraz izolowaniu się od wpływów zewnętrznych. Albo papugą, niezdolną nawet do autentycznego uczestnictwa w fundamentalnych wartościach Europy, a cóż dopiero do ich współtworzenia”. Wybór wariantu „mamuta” autor uznawał za nierealny z racji naszego położenia geograficznego oraz upowszechnienia środków masowego przekazu. Z kolei „papuga” oznaczała według niego rezygnację z własnej tożsamości na rzecz bezmyślnego naśladownictwa. „To naprawdę nie przypadek, że wielu współczesnym Polakom europejskość kojarzy się z moralnym permisywizmem, z rozluźnieniem swojej przynależności do Kościoła, z akceptacją aborcji, eutanazji, homoseksualizmu, pornografii i tym podobnych przejawów zagubienia się współczesnego człowieka. Papuga po prostu z natury swojej jest niezdolna do samodzielnych sądów i ocen” – podkreślał o. Salij.
Wybór stawiany przed Polakami kojarzył mu się z „rozdzieleniem duszy od ciała”, co zawsze oznacza śmierć. W tym wypadku – śmierć całego narodu, którzy wyrzeka się własnej tożsamości w imię integracji z Zachodem. „Szatan nie musi uciekać się do podstępu, naród sam biegnie wówczas do własnej śmierci” – ostrzegał o. Salij. Ratunek widział w odwołaniu się do idei „Europy ojczyzn” prezydenta Charlesa de Gaulle’a. Ale inspiracji szukał też u Witolda Gombrowicza, cytując następujące słowa pisarza: „Nie będziemy narodem prawdziwie europejskim, póki nie wyodrębnimy się z Europy – gdyż europejskość nie polega na zlaniu się z Europą, lecz na tym, aby być jej częścią składową – specyficzną i nie dającą się w niczym zastąpić”. Nie zgubne „papugowanie”, lecz zachowanie własnej, oryginalnej tożsamości miało zatem otworzyć Polsce drogę do integracji z Zachodem.
Dużo mniej optymizmu wykazywała prawniczka związana z Porozumiem Centrum, wicemarszałek Senatu Alicja Grześkowiak. W dwuczęściowym eseju opublikowanym na łamach tygodnika katolickiego „Niedziela” w sierpniu 1993 r. opisywała przerażenie, jakie wywoływał w niej współczesny model jednoczenia się Zachodu: „Nie ma to być bowiem integracja wokół wartości chrześcijańskich, ale wokół zupełnie innego widzenia człowieka i świata, co wymaga wprzód zniszczenia chrześcijańskiego fundamentu Europy i zbudowania nowego”. Senator bardzo często powoływała się na refleksje papieża Jana Pawła II, który w ogłoszonej już pod koniec 1980 r. encyklice „Dives in misericordia” alarmował, że na Starym Kontynencie widać upadek „nie tylko chrześcijańskiej, ale po prostu ludzkiej moralności”. Grześkowiak była przekonana, że na Zachodzie toczy się walka o duszę człowieka, a tym samym o duszę Europy, dla której najpoważniejszym zagrożeniem stało się to, co uznawano dotąd za jedno z największych dóbr ludzkości – wolność człowieka rozumiana jako uwolnienie się od wszelkich wartości. Skutkiem tego społeczeństwa zdominował relatywizm moralny.
Sekularyzujący się Zachód jawił się senator Grześkowiak jako miejsce śmiertelnie niebezpieczne dla rodaków: „Europa ofiarowuje człowiekowi taką wolność, która staje się dla Europejczyka zniewoleniem przez narkotyki, terroryzm, korupcję, despotyzm i inne zjawiska uzależniające go i zmuszające do odstępowania od kierowanych rozumem wolnych wyborów modelu życia”. Narastające obawy przed tym, jak może zmienić Polaków bliższy kontakt ze zgniłym Zachodem, prowadziły do marzeń o izolacji. Tarczę ochronną miałby zapewnić katolicyzm. W lutym 1993 r. takie pragnienie wyraził polityk Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego Henryk Goryszewski podczas mszy św. w Rudce koło Briańska: „Nie jest ważne, czy w Polsce będzie kapitalizm, wolność słowa, czy w Polsce będzie dobrobyt – najważniejsze, aby Polska była katolicka”.

Trwoga bytowa

Im bliższa perspektywa wejścia do UE, tym bardziej narastał też niepokój o przyszłość polskiej gospodarki oraz interesy wsi. Eurosceptycy alarmowali, że podobnie jak reformy Balcerowicza integracja pociągnie za sobą falę pauperyzacji ludności, a w efekcie zepchnie Polskę do roli rezerwuaru taniej siły roboczej. Z tych powodów Polskie Stronnictwo Ludowe jako pierwsza duża partia wyłamało się z ogólnego konsensusu na rzecz szybkiego przystąpienia do UE. Latem 1996 r. Naczelny Komitet Wykonawczy PSL w swojej uchwale przyjął, że „w procesie integracji ze strukturami Unii Europejskiej muszą zostać zachowane zasady pełnej suwerenności politycznej, gospodarczej i kulturalnej państwa i społeczeństwa polskiego”.
Z kolei pod koniec sierpnia 1996 r. na łamach prawicowego tygodnika „Myśl Polska” Bolesław Zaremba przestrzegał przed konsekwencjami gruntownej restrukturyzacji gospodarki, którą wymusi UE. „Tym razem mają być «przekształcone» sektory paliwowy, stoczniowy, hutniczy, wydobywczy i energetyczny. Po tym, czego doświadczyliśmy w minionych latach, jest wysoce prawdopodobne, że chodzi o nic innego, jak przejęcie kontroli nad tymi sektorami przez czynniki zewnętrzne bądź wprost neutralizację (czyli likwidację) tych gałęzi” – alarmował publicysta. „Politycy muszą sobie uświadomić, że w ciągu najbliższych lat decydować się będzie los Polski jako kraju niepodległego” – dodawał dramatycznie. Pesymistyczne prognozy co do skutków akcesji nasilały się na prawicy przez następne lata. Jeden z takich głosów należał do prof. Jadwigi Staniszkis. Uważała ona, że z racji „niedokończonej rewolucji kapitalistycznej” Polska na zawsze pozostanie w Unii „wewnętrznymi peryferiami, które mają być kompatybilne, tanie i niekompletne”.
Równie silne obawy ogarnęły część obozu postkomunistycznego. Wprawdzie po demokratycznym przejęciu władzy liderzy SLD – Aleksander Kwaśniewski, Leszek Miller czy Włodzimierz Cimoszewicz – prezentowali się jako wielcy euroentuzjaści, ale ich postawa nie rozwiewała lęków partyjnych dołów. Na łamach „Trybuny”, tuż przed Bożym Narodzeniem 1998 r., marksistowski filozof prof. Adam Schaff pisał, że przystąpienie do UE niesie ze sobą „niebezpieczeństwo wchłonięcia naszych Ziem Zachodnich przez Niemcy, albo w drodze ich wykupu, albo – co byłoby oczywiście jeszcze gorsze – na drodze zwrotu nieprawnie, wedle ich prawa, zagarniętej własności obywateli niemieckich”. Filozof alarmował też, że nieuchronne zniszczenie polskiego rolnictwa może „pociągnąć za sobą katastrofalne skutki, do wybuchu społecznego włącznie”. Dokładnie te same zagrożenia eksponowało w swoich audycjach Radio Maryja, które pod koniec lat 90. zdobyło pozycję najbardziej wpływowego eurosceptycznego ośrodka w branży medialnej. Profesor Kazimierz Krzysztofek w opracowaniu „Integracja Polski z Unią Europejską jako przestrzenią kulturową” wylicza, że stacja pod koniec lat 90. straszyła: erozją katolicyzmu w Polsce, rozpadem państwa po oddaniu suwerenności na rzecz instytucji ponadnarodowych, podważeniem tradycyjnej moralności przez zachodnioeuropejską lewicę i liberałów, wykupieniem polskiej ziemi przez Niemców oraz zdominowaniem przez nich polskiej gospodarki.

Na ostatniej prostej

Wbrew pesymistycznym prognozom negocjowanie warunków wejścia Polski do UE przebiegało bardzo sprawnie, niezależnie od tego, czy rządziło SLD i PSL, czy koalicja AWS i Unii Wolności. Traktat akcesyjny podpisany przez premiera Leszka Millera i ministra spraw zagranicznych Włodzimierza Cimoszewicza 16 kwietnia 2003 r. w Atenach miał bardzo wielu ojców (podobnie zresztą jak wcześniejsza umowa stowarzyszeniowa). Wywodzili się oni niemal ze wszystkich środowisk politycznych.
Nawet parafowanie traktatu nie stłumiło jednak obaw euroentuzjastów. Na przeszkodzie do akcesji mógł jeszcze stanąć rezultat zapowiedzianego w kraju referendum. Jak pisze prof. Antoni Dudek w „Historii politycznej Polski”, niepewność co do jego wyniku zmobilizowała do działania większość proeuropejskich elit politycznych i intelektualnych. „Kampania przed referendum, które wyznaczono na 7‒8 czerwca 2003 r., przebiegała w atmosferze wyraźnej dominacji zwolenników integracji. Obok kilku partii politycznych (z SLD, PO i UW na czele), w przekonywaniu Polaków do głosowania na «tak» zaangażowało się ponad 250 organizacji społecznych i znanych osobistości, a także administracja państwowa” – opisuje Dudek. Kampanię referendalną wsparł nawet papież Jan Paweł II. W kazaniu z 19 maja otwarcie oświadczył wiernym: „Europa potrzebuje Polski. Polska potrzebuje Europy”. Liga Polskich Rodzin, UPR i Radio Maryja, najbardziej zagorzali przeciwnicy integracji, znalazły się w kompletnej defensywie.
Tymczasem okazało się, że najbardziej należało obawiać się nie tyle wyniku referendum, ile zbyt niskiej frekwencji, z powodu której stałoby się ono niewiążące. Dlatego media, politycy, znane postacie z życia publicznego do samego końca namawiali Polaków, żeby udali się do urn. Ostatecznie swój głos oddało skromne 58,85 proc. uprawnionych. Za wejściem do UE opowiedziało się aż 77,45 proc. z nich. Odtrąbiono to jako wielki sukces, choć w tak ważnym momencie okazywało się, że największym zagrożeniem dla przyszłości Polski były nie prawicowe fobie, ale polityczna apatia i bierność obywateli.