Już wiadomo, że prokuratura umorzyła śledztwo w sprawie "rażących nieprawidłowości w Teatrze Łaźnia Nowa". Po dwóch latach oddalono wysuwane wobec Bartosza zarzuty, takie jak m.in. wykorzystywanie służbowego samochodu do celów prywatnych, podpisanie z żoną umowy o pracę na zbyt wysoką kwotę czy korzystanie z teatralnego mieszkania. Skończyła się wojna nerwów?
Bartosz Szydłowski: Dla mnie się ona jeszcze nie skończyła i pewnie jeszcze długo będę przepracowywał tę traumę. Zarzuty w stosunku do mnie w kontekście Teatru Łaźnia Nowa, który stworzyliśmy z Małgosią z takim wysiłkiem, to było wtargnięcie w naszą osobistą przestrzeń z butami. I to z intencją zniszczenia. Były wicedyrektor Łaźni, odchodząc z niej, skopiował dziesiątki dokumentów, dopisał ich interpretację i przekazał je swojemu przyjacielowi, radnemu z PiS. Razem w bardzo przemyślany sposób zbudowali taką narrację, żeby zniszczyć stworzone przez nas miejsce. Rozdmuchali to wszystko, by nas ubłocić.
Małgorzata Szydłowska: Chodziło przede wszystkim o to, by zniszczyć naszą idee, miejsce, które stworzyliśmy. To dotyczyło nie tylko nas indywidualnie, ale wszystkich pracowników, którzy zostali w to wciągnięci. Chciano to osiągnąć przez podważenie zaufania wobec nas. I to okazało się bardzo proste. Wystarczyło jedno słowo powtarzane wiele razy, żeby w nie uwierzono. To był mechanizm kuli śniegowej, który narasta razem z kolejnymi prasowymi artykułami. Zupełnie kafkowska sytuacja.
Które z zarzutów najbardziej was dotknęły?
B.S.: Zarzuty miały charakter tak aberracyjny i populistyczny, że rozmawiając z prokuratorem wielu z nich nie rozumiałem, bo dotyczyły rzeczy oczywistych, będących w kompetencjach każdego dyrektora takiej instytucji. Jednak najbardziej obrzydliwym zarzutem było podważenie roli Małgorzaty w tworzeniu Łaźni, nazywania jej nieustająco moją żoną. Ona nie była współtwórcą tej sceny, oddanym jej tworzeniu od 15 lat, ale tylko żoną Bartosza Szydłowskiego. Nie była artystką z dorobkiem kilkudziesięciu realizacji scenograficznych w całej Polsce, ale zaledwie… żoną Szydłowskiego. To, że jestem frontmanem, mam naturalną energię, która sprawia, że wychodzę na pierwszy plan, wcale nie świadczy o tym, że powstanie Łaźni było możliwe bez wyobraźni i doświadczenia Małgosi. Tego nie mogłem znieść. Przecież ona została zatrudniona nie dlatego, że jest moją żoną i że to jest moje widzi mi się, ale dlatego, że prezydent miasta doskonale znał jej kompetencje i wiedział o tym, iż tworzymy tandem od ponad 20 lat i wyraził pisemną zgodę na jej zatrudnienie na tym stanowisku.
M.S.: Łaźnia, i to zarówno ta pierwsza na Kazimierzu, jak i ta w Nowej Hucie była zawsze naszym życiem. Nie dzieliliśmy go na sferę zawodową i prywatną. O tym, że takie podejście jest złe, dowiedzieliśmy się, kiedy urzędnicy przyszli nas kontrolować. Usłyszeliśmy, że człowiek nie powinien aż tak identyfikować się z miejscem pracy. Dla mnie jednak najgorszym przeżyciem było to, że musiałam przedstawiać prokuratorowi dokumentację moich prac scenograficznych, które powstawały przez 25 lat. Jakby mi nie wierzono, że ja naprawdę robiłam coś przez te lata w teatrze.
B.S.: To było upokorzenie, które pozostanie w nas do końca życia. Jakby przejechał po nas czołg.
M.S.: Tym większe, że weszły w to procedury karne. Bartosz miał odpowiadać nie za jakieś niedopatrzenia formalne, ale za zarzuty postawione mu z kodeksu karnego. Mówiono, że grozi mu osiem lat więzienia. Dlatego długo jeszcze będziemy się z tego otrząsać i to całą rodziną.
Jak wygląda teraz sytuacja Łaźni?
M.S.: Ja nadal jestem wicedyrektorem, tak samo jak Bartek. Dyrektorem naczelnym została Ewa Wolniewicz.
B.S.: Z indywidualnego, egoistycznego punktu widzenia ta sytuacja jest bardzo wygodna. Mamy panią dyrektor, która zajmuje się całą formalną stroną prowadzenia teatru, a mnie interesują jedynie sprawy artystyczne. W ten sposób jednak dynamika wewnętrzna naszej instytucji nabrała innego tempa. Bo ten teatr to nie jest tylko realizacja przedstawień, kolejnych projektów, ale przepływ energii, idei, która zaczyna się od pani sprzątającej, a kończy na dyrekcji, przekładając się na aktorów, a przez nich na widzów. To jest skomplikowany proces, którego nie jestem w stanie wytłumaczyć urzędnikom, bo gdy zaczynam mówić, stukają się w głowę. A ja wiem doskonale, że to jest klucz do sukcesu. Teraz nieskrępowany duch panujący w Łaźni został skrępowany, system urzędniczy wsiadł nam na głowę, a w teatrze co najmniej cztery osoby zajmują się komunikacją z urzędem miasta.
Czy to, co się wydarzyło, ma przełożenie na wasze działania artystyczne?
B.S.: To podtrzymywało i podtrzymuje nas przy życiu. Sytuacja, która miała miejsce, pokazała, w jakim kraju żyjemy, pokazała też, jak deprecjonuje się u nas działania ludzi, którzy chcą coś zrobić. Dlatego powstał "Wałęsa w Kolonos". Rzecz o niezgodzie na polski gen destrukcji, na zacietrzewienie, na klątwę tebańską, którą jest zalewająca nas nienawiść. No i o małostkowości, przez którą tracimy to, co może nas budować, nieść w górę. Wałęsa został kompletnie uprzedmiotowiony przez każdą ze stron sporu politycznego. Zgubiono w tym człowieka, podważono sens jego życia. Nas też coś takiego dotknęło.
Premiera "Wałęsy w Kolonos" odbyła się już jakiś czas temu. A teraz nad czym pracujecie?
B.S.: Nad "Królestwem" Emmanuela Carrere'a.
PAP: Ciekawy tekst o reżyserze, który traci wiarę. Znowu emblematyczny.
B.S.: To opowieść o współczesnym człowieku, który jest tak zagubiony przez ilość bodźców, które odbiera codziennie, socjotechnik, postprawd, którym ulega, że w końcu wypiera swoje podstawowe, duchowe potrzeby. I przez to jest nieszczęśliwy. Próbujemy zrozumieć, czym jest utrata wiary, czym - trochę na oślep - poszukiwanie duchowego spełnienia. W tle naszej pracy obecny jest pejzaż nadchodzącej apokalipsy, ale i perspektywa zmartwychwstania.
Kiedy premiera?
B.S.: Tuż przed Wielkanocą.
Czy będzie ona jednym z elementów obchodów piętnastolecia istnienia Teatru Łaźnia Nowa?
B.S.: Pięknym akcentem 15 lat naszej działalności jest koniec tych parszywych insynuacji, kompromitacja donosicieli i sygnalistów. Ale przygotowaliśmy też imponujący program: wystawę plenerową oraz książkę pokazującą, jak bardzo tych 15 lat jest blisko 70. latom Nowej Huty – jak te dwie idee utopijnego budowania dzielnicy i budowania teatru się przenikają. Marzy mi się też "Odyseja Nowohucka" – wielowymiarowy projekt z udziałem ponad tysiąca mieszkańców dzielnicy, adaptujący mit Odysa w jej przestrzeń i historii. Wyobraźmy sobie pomnik Lenina, który staje się jednookim Polifemem, a brama kombinatu metalurgicznego zamienia się w Scyllę i Charybdę. Jest ten Odys - sprytny, dość inteligentny, ale zawsze obcy - uzależniony od wędrówki po tym świecie. Indywidualność kontra społeczność i historia. To może być największy w Europie projekt partycypacyjny, ogniskujący się wokół artystycznej wizji mieszkańców Nowej Huty, którzy staną się jego gospodarzami.
Miałeś także realizować w Teatrze im. J. Słowackiego "Studium o Hamlecie" Wyspiańskiego - tak obwieszczały zapowiedzi repertuarowe. Ale przedstawienie nie doszło do skutku.
B.S.: Wracam do tego projektu jesienią. Rzeczywiście, miałem ten spektakl robić w ubiegłym roku, ale w związku z kolejną odsłoną afery nie dałem rady emocjonalnie podjąć się tej pracy. Kiedy już niemal kończyłem pisać scenariusz, musiałem zakopać się w tonach papierów, by móc sensownie odpowiadać na pytania prokuratora.
W Teatrze Słowackiego jesteś kuratorem artystycznym. Jak podsumowałbyś dwa i pół roku w instytucji o zupełnie innym charakterze niż Łaźnia Nowa?
B.S.: Od początku najważniejszą kwestią było to, co zrobić z tym teatrem, żeby stał się częścią miasta, wyszedł na zewnątrz. Z dyrektorem naczelnym, Krzysztofem Głuchowskim, staramy się wzbudzić w nim taką energię, by przestał on być zamkniętą twierdzą. I to się, mam nadzieję, nam udaje, przez szereg działań, takich jak choćby Festiwal Genius Loci czy cykl spotkań z wybitnymi myślicielami "Sztuka myślenia", który ostatnio zaowocował świetną książką prof. Piotra Augustyniaka "Wyspiański. Burzenie polskiego kościoła. Studium o +Wyzwoleniu+". Poza tym kładziemy duży nacisk na nurt działań edukacyjnych. Na przykład Krzysiek w ramach "Klubu Wyspiańskiego" spotyka się z młodzieżą, by opowiadać o ideach tego artysty. Robi to, bo uważa, że wsączanie takiej wiedzy może coś zostawić w głowach młodych ludzi i zapracować na ich późniejsze postawy. Temu też służy inspirowany twórczością Wyspiańskiego spektakl dla dzieci "Kwiat paproci" Marysi Wojtyszko i Jakuba Krofty. Poza tym postawiłem sobie za cel, by zespół tego teatru uwierzył w swój potencjał poprzez spotkanie z bardzo różnymi reżyserami oraz poprzez realizację projektów o dużym estetycznym zróżnicowaniu, w wielu konwencjach i poetykach. To rozwibrowanie i niemal ekstatyczne aktorstwo czuje się zwłaszcza w ostatniej premierze Pawła Świątka "Wojna polsko-ruska".
Waszym patronem w Teatrze Słowackiego od początku był Stanisław Wyspiański. Zaczęliście od wygłoszonego z dachu teatru manifestu, który był wstępem do projektu "Wyspiański wyzwala".
B.S.: Wyspiański został patronem, bo wyznacza on kierunek naszego myślenia o teatrze, daje impuls naszym ambicjom. Dzięki niemu nieustannie pamiętamy o roli sztuki, która nie ma nas utwierdzać we własnych przekonaniach, ale prowokować, zmuszać do zadawania pytań i podważania samych siebie. To nieustanny proces problematyzowania wszelkich aspektów naszej rzeczywistości. Oczywiście, nie chodzi tu o to, byśmy na okrągło w Słowackim wystawiali Wyspiańskiego. On jest jak latarnia morska - wskazuje kierunek myśli i zadań dla teatru. Słowak, który nazywamy Teatrem w Krakowie, to centralne miejsce miasta, raz salon, gdzie się bywa, a innym razem laboratorium. Musimy pogodzić te dwie pozornie sprzeczne energie. Robimy wielkie opowieści dla szerokiej widowni, ale nie zaprzestajemy działań eksperymentalnych. Te dwie przestrzenie się przenikają i pracują na siebie. Mobilizacja aktorów i reżyserów w procesie poszukiwań laboratoryjnych na scenie Małopolskiego Ogrodu Sztuki przynosi również dobre efekty w spektaklach na dużej scenie. Pracujemy nad ewolucją energii twórczych, włączaniem języka nowoczesnej wrażliwości do szerokiego obiegu. Przykładem może być pomysł sześciogodzinnego spektaklu złożonego z kilku przedstawień poświęconych Wyspiańskiemu, zrealizowanych przez młodych reżyserów. Z tego wypreparowaliśmy trzy etiudy, które z powodzeniem są dziś grane na scenie Miniatura pod tytułem "Trzy kobiety". To jest wymagający projekt, który równocześnie jest popularny wśród szerokiej publiczności.
Ciągle wracasz do Wyspiańskiego. Wciąż uważasz, że ten twórca wyzwala?
B.S.: Tak i dodaje mi siły, nawet w sytuacji patowej. Zawsze będę miał przed oczami rozjechane litery, które stawiał drżącą ręką, pisząc wstrząsającą poezję, mimo że był już w agonii.
Co w was jako parze artystycznej wyzwoliły doświadczenia, których byliście uczestnikami?
M.S.: Myślę, że mnie to wszystko bardziej wzmocniło niż osłabiło. Wreszcie zaczęłam myśleć o sobie bardziej indywidualnie. Bo przez wiele lat byłam częścią Łaźni, zapominając o swoim wewnętrznym głosie.
B.S.: To wszystko we mnie jeszcze bardzo mocno tkwi, gdyż wbrew temu, co mi mówiono, iż dyrektor teatru musi mieć grubą skórę słonia, ja wciąż jestem artystą. Posiadam wrażliwość, która nie ułatwia przeżywania takich sytuacji. Ale odkąd prokuratura oddaliła wobec mnie zarzuty, wyzwalam w sobie jeszcze większe pokłady energii i pracoholizmu. Właśnie planujemy kolejne projekty, mamy mnóstwo pomysłów. W tym momencie przygotowujemy Małą Boską Komedię, która dzięki dofinansowaniu ministerialnemu będzie miała trochę większy kształt. Jesienna edycja tego festiwalu, do której niedługo młodzieżowe jury będzie wybierało spektakle, powinna pokazać, jak obecnie należy rozmawiać z młodym widzem. Poprzedzi ona kolejną Boską Komedię, która z roku na rok się rozwija, zyskuje dynamikę i nie da się do końca zaszufladkować w urzędniczych rubryczkach.
M.S.: Bartek przychodzi teraz do teatru i podejmuje błyskawicznie mnóstwo artystycznych decyzji. Lubię patrzeć na tę jego nową energię. Jedna z pracujących w Łaźni dziewczyn powiedziała mu ostatnio, że zaczął wreszcie mówić takim jak dawniej głosem.
B.S.: Bo ja się budzę z hibernacji. Artysta potrafi odrodzić się jak feniks z popiołów.
Bartosz Szydłowski – reżyser, założyciel Stowarzyszenia Teatralnego "Łaźnia", które na początku działało na krakowskim Kazimierzu, by zbiegiem lat przenieść do Nowej Huty jako Teatr Łaźnia Nowa. To w niej zrealizował najważniejsze przedstawienia, np. „Edyp - tragedia sentymentalna z Nową Hutą w tle”, „Krwawe wesele, czyli muzyczna opowieść o cygańskim sercu”, „Wejście smoka. Trailer”, „Przypadek Krzysztofa Kieślowskiego”, a ostatnio „Wałęsa w Kolonos” i „Konformista”, kurator programu artystycznego Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, szef krakowskiego festiwalu Boska Komedia.
Małgorzata Szydłowska - scenografką, zastępcą dyrektora Teatru Łaźnia Nowa. Jest autorką koncepcji przebudowy i adaptacji postindustrialnej przestrzeni hal warsztatów szkolnych na potrzeby Teatru Łaźnia Nowa oraz aranżacji jego wnętrz i scen. Współpracowała m.in. z Jerzym Golińskim, Bogdanem Hussakowskim, Maciejem Korwinem, Pawłem Kamzą, Bartoszem Szydłowskim.