Książkę Jakuba Szamałka otwiera znamienna deklaracja: „To nie jest powieść science fiction”. – Czytelnik nieobeznany z tą problematyką mógłby dojść do wniosku, że to jest jakieś wróżenie z fusów, moje fantazje i rozważania na temat tego, co się wydaje jedynie teoretycznie możliwe – tłumaczy Szamałek. – Tymczasem sprawy się mają inaczej: to, o czym piszę w książce, już się wydarzyło. I to niekoniecznie w laboratoriach, ale w codziennym życiu. Mało tego: niektórych kwestii świadomie nie umieściłem w powieści, uznając, że odbiorca po prostu mi nie uwierzy. To dziwne: unikać pisania o rzeczywistości, by nie zostać wziętym za odjechanego futurystę. Zależało mi jednak na tym, by „Cokolwiek wybierzesz” miało walor historii realistycznej, dziejącej się tu i teraz, a nie mrocznej ekstrapolacji w rodzaju serialu „Czarne lustro”. By nie wyglądało na to, że zmyślam.

Choć akcja „Cokolwiek wybierzesz” rozgrywa się głównie na peryferyjnych ulicach Warszawy, jest to rzeczywiście technothriller pełną gębą. A technothriller to z zasady nie fantastyka: to rzeczywistość. Nawet jeśli wysoce niepokojąca. Ostatecznie zadaniem thrillera (od ang. „to thrill”) jest nami wstrząsnąć, wprawić nas w nerwowy dygot.

Pytanie, co dziś sprawia, że dygoczemy? Naturalnie technologie cyfrowe, które miały urządzić ludzkości raj na ziemi, a w zamian zafundowały nam państwo Wielkiego Brata.

Z jasnej sieci do ciemnej

W „Cokolwiek wybierzesz” Julita Wójcicka, początkująca mediaworkerka z plotkarskiego portalu, trafia na temat, który może jej pomóc w rozpoczęciu prawdziwej (i wymarzonej) kariery dziennikarskiej. Oto śmierć w wypadku samochodowym ponosi gwiazda telewizyjnych programów dla dzieci, aktor Ryszard Buczek – okoliczności wypadku są podejrzane, a kiedy Julita zaczyna drążyć sprawę, sama staje się ofiarą cyfrowej intrygi: ktoś wie o niej wszystko i nie waha się wykorzystać tej wiedzy, starając się odstraszyć i skompromitować dziewczynę. Nie mogę zdradzić, jakie przykrości naszykował Julicie autor, ale mogę powiedzieć, że niektóre z nich instynktownie uruchamiają u czytelnika mechanizm zawieszenia niewiary. Prawda o świecie bywa trudniejsza do zaakceptowania od spekulatywnej fikcji.

Nieliczne ślady, którymi podąża zdeterminowana Julita – skądinąd sympatyczna, dobrze napisana postać – prowadzą do darknetu, mrocznych obszarów sieci internetowej, których nie indeksują wyszukiwarki i których normalsi w rodzaju Wójcickiej raczej nie odwiedzają. – Im bardziej zagłębiałem się w te zagadnienia, tym mocniej włosy stawały mi dęba na głowie – mówi Szamałek, który dokonał znaczącego zwrotu w swojej pracy pisarskiej, ma bowiem dotąd na koncie cenioną trylogię kryminalną rozgrywającą się w starożytnej Grecji (trzecia część, „Czytanie z kości”, została w 2016 r. wyróżniona Nagrodą Wielkiego Kalibru dla najlepszej polskiej powieści kryminalnej). – Lubię pisać o tym, co mnie interesuje. Przez jakiś czas fascynował mnie antyk, ale mam wrażenie, że się jakoś z niego wyleczyłem, pisząc. Powiedziałem to, co miałem do powiedzenia na ten temat. Od pewnego czasu ciekawią mnie nowe technologie, ich wpływ na nasze życie. Tradycyjny kryminał wymaga klasycznych schematów sprawcy, ofiary, śledztwa i samego śledczego, tymczasem współcześnie rozmaite działania kryminalne w dużej mierze przeniosły się do sieci.

Mózg lubi darmowe oferty

Nie tylko przestępczość migruje do internetu, przenosi się tam również nasze życie towarzyskie i uczuciowe. Więcej: migruje tam logika ładu społecznego, coraz częściej zarządzana algorytmami, poddająca się porywom emocji w mediach społecznościowych i dyktatowi wielkich zbiorów danych, regulowana inwigilacyjnym apetytem państw i korporacji. – Pragnąłbym, żeby moi czytelnicy po przeczytaniu „Cokolwiek wybierzesz” przynajmniej przyjrzeli się hasłom, którymi chronią pocztę i konta bankowe – deklaruje Szamałek. – I jeszcze jedna sprawa wydaje mi się kluczowa: przemyślenie sposobów, w jakie korzystamy z mediów społecznościowych. Żaden ze mnie moralista, ale spróbujmy sobie uświadomić, że nie ma nic za darmo. Korporacje oferują nam gratisowe usługi nie dlatego, że są sympatyczne i mają idealistyczną misję, ale dlatego, że traktują nas, użytkowników, jako kolejny produkt. Bardzo cenny produkt. Im więcej o nas wiedzą, tym drożej mogą nas sprzedać reklamodawcom. A to jest i tak najlepszy z prawdopodobnych scenariuszy. Innymi słowy: gdyby udało mi się przekonać choćby jednego użytkownika internetu, żeby nie publikował na portalu społecznościowym zdjęć swojego małego dziecka, miałbym poczucie, że wykonałem ważne zadanie.

Świat Zachodu chyba nigdy nie znalazł się jeszcze w tak bezwyjściowej sytuacji jak w wyniku rewolucji cyfrowej. Zimna wojna miała przynajmniej klarowne reguły, w dodatku zachodnie demokracje mogły w tamtym spektaklu grać role tych dobrych. Teraz sprawy mają się gorzej: ostatecznie wielka czwórka, która wybiła nas z kolein idealistycznego postępu – Facebook, Google, Amazon i Apple – to gargantuiczne, nienasycone potomstwo późnego kapitalizmu, demolujące rynek pracy i demokratyczny konsensus, niszczące politykę, media, kulturę, gospodarowanie reklamą, handel detaliczny. Problem w tym, że na poziomie indywidualnego konsumenta oferta tych cyfrowych gigantów jest niezwykle atrakcyjna.

– Jak dowiedli ekonomiści i psychologowie, jesteśmy jednocześnie istotami kalkulującymi i skrajnie nieracjonalnymi – opowiada Szamałek. – Nie bez powodu dominujące media społecznościowe są darmowe, z punktu widzenia kalkulacji naszego mózgu darmowy towar to dobra inwestycja. Tyle że oczywiście ten towar nie jest ani trochę darmowy, niemniej opłata za niego nie płynie z naszej kieszeni w złotówkach bądź dolarach, płynie w dobrach niematerialnych: w postaci informacji o naszym statusie społecznym, kręgu rodziny i przyjaciół, wiedzy o sile nabywczej, o nawykach, gustach, sympatiach i antypatiach. Ludzki mózg tego rodzaju transakcji nie ogarnia – to abstrakcja. Do tego dochodzi całkowicie absurdalne przekonanie użytkowników internetu, że są anonimowi. Albo że są nic nieznaczącymi mróweczkami. Jakimiś Malinowskimi, Kowalskimi czy Szamałkami. I że nikogo to nie interesuje. Rzecz jasna, ci użytkownicy są w błędzie. Nawet jeśli nie interesują kogoś osobiście, to i tak są prześwietleni na wylot jako członkowie jakiejś bardzo starannie wyznaczonej grupy docelowej, jako pakiety danych.

Największy fejk nowoczesności

W 1993 r., u zarania ery internetowej, gdy fantazjowano, że sieć nas wreszcie – w duchu posthumanizmu – uwolni od naszych przyciężkawych tożsamości, Peter Steiner, ilustrator dziennika „The New York Times”, zamieścił w gazecie rysunek, na którym siedzący przed komputerem pies mówi do drugiego psa: „W internecie nikt nie wie, że jesteś psem”. Jest to wciąż jeden z najczęściej reprodukowanych żartów rysunkowych w całej historii „NYT”. Tymczasem świat się zmienił i dowcip Steinera mógłby równie dobrze służyć za epitafium na płycie nagrobnej naszych niegdysiejszych utopijnych marzeń. Bo teraz trzeba by tę myśl sformułować nieco inaczej: „W internecie wszyscy wiedzą, że jesteś psem”. – Na pewno pracodawcy, którzy rutynowo przy rekrutacji sprawdzają konta kandydatów w mediach społecznościowych – śmieje się autor „Cokolwiek wybierzesz”. – Nie dość, że mają wszystko na talerzu, to jeszcze podejrzane może wydać im się to, że takiego konta nie posiadasz. Dla Facebooka jesteś przy okazji również zwierzęciem laboratoryjnym. Codziennie Facebook przeprowadza kilkaset eksperymentów na swoich użytkownikach, przy czym nie są oni tego świadomi. Generalnie są to eksperymenty skupione na jednym celu: na tym, żeby jak najdłużej przytrzymać nas jako aktywnych konsumentów danej usługi. Całe zastępy absolwentów najlepszych amerykańskich uczelni ślęczą w Dolinie Krzemowej nad tym, żeby przeciągnąć nas o kolejne pięć minut, minutę, trzydzieści sekund. I jak, proszę ciebie, tacy Malinowscy, Kowalscy albo Szamałkowie mają sobie z tym poradzić? Łakniemy lajków i serduszek, łakniemy serotoniny. Lubimy, kiedy ktoś nas lubi. Uzależniamy się od tego. Uwielbiamy czuć wokół siebie wspólnotę, nawet wyimaginowaną. A oni to pogłębiają, podkręcają – dodaje pisarz.

Do zachodnich publicystów dotarło nie tak dawno, że znaleźliśmy się na drodze ku katastrofie – i że otwierająca XXI stulecie młodzieńcza narracja o sieci 2.0, dzięki której obalimy ostatnie dyktatury, wszyscy będą równi, wszyscy będą twórcami, a nie tylko odbiorcami, a świat wreszcie będzie globalną wioską z nowymi sieciami relacji międzyludzkich, nowymi mediami, nową sztuką, nową edukacją, nowymi, lepszymi formami zatrudnienia, to był największy fejk nowoczesności. „Facebook w takiej samej mierze łączy ludzi, co ich «rozłącza»” – pisze medioznawca Siva Vaidhyanathan w książce „Antisocial Media. Jak Facebook oddala nas od siebie i zagraża demokracji” (W.A.B. 2018, przeł. Weronika Mincer i Katarzyna Sosnowska). „A idealistyczna wizja ludzi dzielących się rosnącymi zasobami informacji z coraz większą liczbą bliźnich nie sprawiła, że narody czy globalna kultura stały się lepsze, nie poprawiła wzajemnego zrozumienia ani nie wzmocniła ruchów demokratycznych”.

Vaidhyanathan wylicza problemy związane z samą architekturą Facebooka: że nie pozwala odróżniać informacji prawdziwych od fałszywych, że bazuje na treściach, które podkręcają silne emocje: na łatwych sentymentach i mowie nienawiści, że bezczelnie mierzy za pomocą lajków poziom emocjonalnego zaangażowania użytkowników, wreszcie: że zamyka ludzi w bańkach filtrujących, pokazując im tylko więcej tego, co im się podoba (Google w wynikach wyszukiwania robi zresztą to samo). „Struktura i funkcja Face booka sprawiają, że serwis z dużą mocą działa na rzecz motywowania. Jeśli chcesz wezwać do poparcia pewnej sprawy, zebrać datki, nakłonić ludzi, by głosowali na konkretnego kandydata, czy też sprzedać jakiś produkt, niewiele technologii medialnych pomoże ci w tym bardziej niż Facebook. Ten serwis jest idealnym miejscem dla motywowania. Natomiast kiepskim dla debaty publicznej rozumianej jako proces komunikacyjny w obrębie społeczności” – zauważa Vaidhyanathan. Kłopot w tym, że to znakomite środowisko do rozprzestrzeniania propagandy jest zarazem fenomenalnie dochodowym, monstrualnie wielkim biznesem.

Vaidhyanathanowi wtóruje brytyjski dziennikarz i analityk Jamie Bartlett – jego świeżo wydana u nas książka „Ludzie przeciw technologii. Jak internet zabija demokrację (i jak ją możemy ocalić)” (Sonia Draga 2019, przeł. Krzysztof Umiński) rozpoczyna się od znamiennej deklaracji: „W najbliższych latach albo technologia zniszczy znane nam formy demokracji i ładu społecznego, albo też władze polityczne okiełznają cyfrowy świat. Dziś coraz wyraźniej widzimy, że technologia zwycięża, druzgocząc osłabionego przeciwnika”. Bartlett dodaje: „W zamian za niewątpliwe korzyści z postępu technologicznego oraz za większą wolność osobistą pozwoliliśmy, by erozji uległo wiele kluczowych składników sprawnego systemu politycznego, takich jak: kontrola, suwerenność parlamentarna, równość ekonomiczna, społeczeństwo obywatelskie i świadoma postawa obywatelska. (...) Na głębszym poziomie te dwa wielkie systemy – technologia i demokracja – pozostają w ostrym konflikcie. Każdy z nich jest wytworem całkowicie odmiennej epoki, każdy działa wedle innych reguł i zasad. Demokratyczna machina powstała w dobie państwa narodowego, hierarchii, autorytetów i uprzemysłowionej gospodarki. Zasadnicze cechy technologii cyfrowej pasują do tego modelu jak pięść do nosa: jest ona ageograficzna, zdecentralizowana, opiera się na danych, podlega efektowi sieciowemu i gwałtownym wzrostom. Mówiąc najprościej: demokracji nie stworzono z myślą o czymś takim. Trudno kogokolwiek o to obwiniać, nawet Marka Zuckerberga”.

Wojna i zaufanie

Nawet wojny prowadzi się dziś inaczej, o czym najlepiej wiedzą Amerykanie oglądający codziennie w telewizji niebezpiecznego histeryka z żółtymi włosami, Brytyjczycy zadziwieni własnym brexitem tudzież Polacy łykający jak pelikany fałszywe wiadomości z partyjnych fabryczek czarnego PR-u. Szamałek: – W zeszłym roku wyszła świetna książka dziennikarza „The New York Times” Davida E. Sangera „The Perfect Weapon. War, Sabotage and Fear in The Cyber Age” (Broń doskonała. Wojna, sabotaż i strach w erze cyfrowej – red.), traktująca o tym, jak internet zupełnie rozwalił równowagę sił, która została wypracowana podczas zimnej wojny i po upadku Związku Sowieckiego jakoś się chwiejnie utrzymywała. Równowaga atomowa bazowała na dużych nakładach finansowych, dużym ryzyku i masie zdrowego rozsądku po obu stronach konfliktu. Ataki przez internet są z kolei relatywnie tanie, bardzo długo mogą pozostawać niewykryte, nie przynoszą z reguły ofiar w ludziach, więc ciężko uzasadnić moralnie działania odwetowe, mają też tę cechę, że trudno ustalić, kto za nimi stoi, w związku z tym praktycznie niemożliwa jest spektakularna demaskacja sprawców. A kiedy już eksperci, krążąc we mgle i idąc po nitce do kłębka, zdołają się porozumieć w sprawie tego, kto jest odpowiedzialny za dany atak, to weź to wytłumacz takiemu Szamałkowi, żeby zrozumiał i zajął stanowisko. Dawne straszaki nie działają. Motywacja globalnych rywali jest zaś taka, żeby bez ustanku prowadzić cyfrową wojnę podjazdową na wielu frontach. Szkolisz niewielką grupę ludzi, sadzasz ich przed komputerami i niech klikają. Kosztuje cię to grosze, ryzyko właściwie żadne, a efekty rewelacyjne.

Ciekawe, że przy tym wszystkim relacja, w którą z internetowymi gigantami wchodzi zarówno świat biznesu, jak i pojedynczy odbiorcy, bazuje w dużej mierze na zaufaniu. „Amazon miał większy i dłuższy dostęp do taniego kapitału niż jakakolwiek firma w naszych czasach” – pisze Scott Galloway w znakomitym studium „Wielka Czwórka. Ukryte DNA: Amazon, Apple, Facebook i Google” (Rebis 2018, przeł. Jolanta Kubiak), próbując wyjaśnić fenomen cierpliwości inwestorów względem Amazona oraz ryzykownych ruchów rynkowych Jeffa Bezosa. „Firma Amazon pokazała, że można wypuścić na rynek telefon, zainwestować dziesiątki, a nawet setki milionów dolarów w przygotowanie produktu i marketing, ponieść porażkę w ciągu 30 dni, a następnie potraktować całą katastrofę jak zwykłą stłuczkę na szosie. (...) Dlaczego? Bo jak się ma dość żetonów i czas, żeby grać do wschodu słońca, to w końcu trafi się blackjacka”.

Kredyt zaufania – tym razem od użytkownika indywidualnego – dostaje też Google. „Jednym z powodów, dla których Google to nasz współczesny bóg, jest to, że zna nasze najgłębsze sekrety” – stwierdza Galloway. – „Jest jasnowidzem prowadzącym rejestr naszych myśli i zamierzeń. Zadając pytania, ludzie wyznają Google rzeczy, których nie ujawniliby księdzu, rabinowi, matce, najlepszemu przyjacielowi czy lekarzowi”.

Nasz ukochany konfesjonał

Kiedy zaś przyjrzeć się analitycznie zbiorom danych zawierających wyznania wpisywane w białą ramkę wyszukiwarki, można dojść do osobliwych wniosków na temat ludzkości jako takiej, wniosków, do których nie da się dotrzeć za pomocą konwencjonalnych badań społecznych. Jakub Szamałek opowiada mi o książce Setha Stephensa-Dawidovitza „Everybody Lies. Big Data, New Data and What the Internet Reveals About Who We Really Are” (Wszyscy kłamią. Big Data, New Data oraz to, jak internet ujawnia, kim naprawdę jesteśmy – red.), opartej m.in. o geograficzną analizę haseł wyszukiwanych w Google’u. – Pojawia się tam, na przykład, pewien trop w kwestii prezydenckiego zwycięstwa Donalda Trumpa. Właściwie, gdyby się trzymać przyjętych w amerykańskim mainstreamie norm, Trump nie powinien był wygrać, bo pogwałcił mnóstwo tabu, w debacie publicznej mówił otwarcie rzeczy, których się po prostu nie mówi, a najbardziej uderzający był jego jawny rasizm. Stephens-Dawidovitz szukał odpowiedzi na to, kto właściwie na tego Trumpa głosował, w google’owskich big data. Okazało się, że najsilniejsza korelacja występuje między głosem na Trumpa a częstotliwością wyszukiwania w internecie rasistowskich żartów na temat Afroamerykanów – przy czym używano rzecz jasna innego określenia, tak zwanego „n-word”, „słowa na literę «n»”. Wiadomo, nawiasem mówiąc, że nikt z ludzi, którzy wyszukiwali to słowo, nie chodził raczej po mieście albo po swoim miejscu pracy, opowiadając rasistowskie dowcipy – niemniej rasizm w tym momencie historycznym w Stanach ujawnił się z całą siłą. Amerykanom się zdawało, że ich problemem w rzekomo postrasowym społeczeństwie jest rasizm nieuświadomiony, taki, który da się zbadać tylko za pomocą subtelnych eksperymentów psychologiczno-społecznych, a tymczasem wystarczyło zajrzeć do sieci.

Te mechanizmy działają w obie strony: analityk może dzięki badaniu big data bardzo precyzyjnie rozumieć pewne procesy społeczne, ale może też ulec pokusie manipulowania i zarządzania ludźmi za pomocą algorytmów bazujących na wielkich zbiorach danych. To się oczywiście dzieje – w końcu właśnie tak media społecznościowe spieniężają nasz autoprezentacyjny bądź konsumencki wysiłek. I właśnie tak przykrawa się treści medialne pod nasze potrzeby.

– Kiedyś trzeba było wymyślić akcję propagandową, wydrukować ulotki, dowieźć je w jakieś konkretne miejsce, a potem rozrzucić. Albo skorumpować dziennikarza w mediach, żeby zamieścił sfabrykowaną informację. Dziś można pominąć większość tych kroków. Założenie strony, która będzie wyglądać tak jak strona główna „The New York Times”, to sto dolarów i outsourcing w jakimś tanim kraiku – mówi Szamałek. – Coraz więcej z nas zresztą konsumuje media wyłącznie na Facebooku. Już nawet nie wchodzimy na podlinkowane strony, tylko sobie scrollujemy, czytamy nagłówki i lajkujemy, że fajne. W ten sposób można nam wcisnąć każdą wyssaną z palca bzdurę i ucinamy sobie jakąkolwiek możliwość, by się wydostać ze swojej bańki. Z badań wynika, że ludzie chętniej dzielą się na Facebooku treściami fejkowymi niż prawdziwymi, bo są atrakcyjniejsze i lepiej dopasowane.

Magazyn DGP 25.01.19 / Dziennik Gazeta Prawna

Kolejnym krokiem jest polityka prowadzona za pośrednictwem algorytmów. Albo subtelnie, jak w amerykańskim systemie edukacyjnym bądź wymiarze sprawiedliwości, bezwiednie utrwalających nierówności i zmniejszających szanse życiowe tych, którzy już są na różne sposoby wykluczeni (traktuje o tym przenikliwa „Broń matematycznej zagłady” Cathy O’Neill – PWN 2018, przeł. Marcin Z. Zieliński). Albo całkiem explicite, jak w rozwijanym w Chinach systemie „social credit”, w którym każdy obywatel ma być w sposób ciągły monitorowany i oceniany (nie bez konsekwencji). To już także rzeczywistość, a nie dystopijna ekstrapolacja z „Czarnego lustra”.

– Być może cała architektura internetu jest poważnie sknocona – podsumowuje Szamałek, który deklaruje, że kolejna część przygód Julity Wójcickiej będzie się skupiać na fake newsach i sieciowych manipulacjach wyborczych. Od siebie dodam: być może cała architektura współczesnego świata jest poważnie sknocona

Jakub Szamałek, „Cokolwiek wybierzesz”, W.A.B. 2019