Z przyjaciółmi z tria zrobiliśmy krótką wyprawę w przeszłość – mówi PAP Włodzimierz Nahorny, jeden z najwybitniejszych polskich muzyków jazzowych, o swojej nowej płycie „Okruchy dzieciństwa”.

PAP: "Trzeba dbać o delikatne i piękne rzeczy z dzieciństwa" - napisał pan w tekście towarzyszącym najnowszej płycie. To osobiste wyznanie.

Włodzimierz Nahorny: Taka jest ta płyta, bardzo moja, bardzo prywatna. I nie chodzi o to, że wszystkie kompozycje, jakie się na niej znalazły, są mojego autorstwa, ale właśnie o ton emocjonalny, o moje małe nostalgie. Od dawna marzyłem o takiej płycie. Wcześniej zawsze chodziło o to, żeby pokazać coś nowego, zaświadczyć o poszukiwaniach, nowej drodze, o rozwoju; było to skierowane w przyszłość. A "Okruchy dzieciństwa" są spojrzeniem ku przeszłości. To skromna płyta, żadnych popisów, szaleństw. Tak sobie zawsze wyobrażałem swoją muzykę: siedzę przy pianinie lub fortepianie i gram; jest kameralnie, jestem skupiony, nawet wyciszony. Pod tym względem płyta spełniła moje oczekiwania.

Czy utwory na niej nagrane pochodzą z różnych okresów twórczości, czy napisane zostały ostatnio?

To rozrzucone w czasie utwory. Niektóre z kompozycji powstały niedawno, a część pochodzi z wcześniejszych momentów twórczości, np. utwór "Rezeda" napisałem do "Kwiatów polskich" w interpretacji Zbigniewa Zapasiewicza; "Old Friend Revisited" powstał do angielskiego tekstu Jacka Bromskiego na płytę Marianny Wróblewskiej. Z kolei "Plaża rozstań" to chyba najstarszy utwór w tym albumie; powstał w tym samym czasie co "Jej portret" i "Pytam zimowych gwiazd". Jednak np. "Autostrada do serca" jest balladą, którą nie tak dawno napisałem dla Agnieszki Wilczyńskiej, natomiast "Moja ballada", "Dragoś", "Treść lata" to utwory z ostatniego czasu.

Cieszę się z tej płyty, choć nie w pełni udało mi się zrealizować pewną ideę. Otóż bardzo mi zależało, aby albumowi towarzyszyła książeczka, w której znalazłyby się literackie obrazki, związane z poszczególnymi utworami. Nie chodzi o słowa piosenek, ale o integralny tekst literacki. Byłaby to taka mała korespondencja sztuk. Może do tego pomysłu powrócę.

Jaki obszar dzieciństwa został przez pana przywołany?

Miastem mojego wczesnego dzieciństwa był Kwidzyn. Urodziłem się co prawda w Radzyniu Podlaskim, ale rodzice stamtąd wyjechali, gdy miałem dwa lata, więc niewiele pamiętam z tamtego czasu. Rodzice osiedli w Kwidzynie i tam spędziłem najważniejsze lata dzieciństwa. To tam jako kilkulatek zdawałem egzamin na obronę fortepianu.

Przed kim lub przed czym konieczna była obrona fortepianu?

To anegdotyczna już sprawa. Kwidzyń leżał na terenach poniemieckich, a rodzice się wprowadzili do willi, w której stało pianino. Żeby to pianino mogło pozostać w naszym mieszkaniu, ktoś musiał umieć na nim grać. Taki był przepis. Siostra, która jako panienka z dobrego domu umiała trochę grać, zdawała jako pierwsza, potem przed obliczem komisji stanąłem ja – wówczas siedmioletni chłopiec. A ponieważ wcześniej pobierałem lekcje gry w domu, no to jakoś poszło na egzaminie. Komisja jednak orzekła, że pianino zostanie u nas, jeżeli rodzice poślą mnie do szkoły muzycznej. I rodzice tak zrobili; w ten sposób lekko przymuszony rozpocząłem wkrótce edukację muzyczną. Równolegle chodziłem do szkoły podstawowej i była to wspaniała szkoła. Zetknąłem się w niej z nauczycielami o szerokich horyzontach, a sama szkoła, poniemiecka, była doskonale wyposażona; mieliśmy gabinet fizyczny, chemiczny, salę do prac ręcznych z narzędziami do obróbki drewna. Wtedy np. nauczyłem się heblować.

Ryzykowne zajęcie dla przyszłego pianisty.

Nikt się tym wówczas nie przejmował. Przejęci natomiast byliśmy sprawami sztuki – mieliśmy kółko teatralne, w którym wystawialiśmy drobne skecze, ale i sztuki dramatyczne. Wspaniałe mam wspomnienia z tej kwidzyńskiej podstawówki. Natomiast ze szkoły muzycznej zapamiętałem mało przyjemne tzw. przestawianie ręki: wysoko przegub, nisko przegub i tak przez pięć lat. Kiedy była moda na niski przegub, musiałem przywiązywać woreczki z piaskiem, aby przegub obniżyć. Nie pomogło mi to we wczesnej karierze pianistycznej, ponieważ nie zdałem do liceum muzycznego na fortepian. I zostałem skierowany na tzw. wydział instruktorski.

Ale Kwidzyn to był ciekawy okres w moim życiu i wspaniali ludzie. Zapamiętałem Teatr Miejski, w którym po raz pierwszy oglądałem amatorskie, ale znakomite przedstawienia sztuk Słowackiego i Fredry. Ten teatr tworzyli autentyczni amatorzy; występował w nim np. nasz listonosz. Wystawienie "Mazepy" zapamiętałem na całe życie. Wszyscy tez gremialnie uprawialiśmy sport; grałem w piłkę nożną w reprezentacji szkoły. A potem już na studiach grałem w koszykówkę, ze swoim wzrostem nie kwalifikowałem się na koszykarza, a jednak byłem sprytnym rozgrywającym.

Z Kwidzynia trzeba było jednak wyjechać w świat, ale rodzice mieszkali tam do końca życia. Wróciłem tam po latach już jako muzyk, z koncertami. Podobnie, po długiej przerwie, pojawiłem się w Radzyniu; po 50 latach. Dostałem nawet tytuł honorowego obywatela miasta.

Konfrontacja po latach z krainą dzieciństwa nie jest łatwym doświadczeniem.

Jest dojmującym doświadczeniem. Do Kwidzynia pojechaliśmy z przyjaciółmi z tria, z którymi nagrywaliśmy ten album, aby zrobić zdjęcia. Towarzyszyło mi poczucie smutku i zdziwienia. Istnieje dom, w który mieszkałem, ale co się stało z ogrodem?! To była rozległa przestrzeń, w której się poznawało tajniki przyrody, skąd rozciągał się widok ku Wiśle, która dziś jest niewidoczna, przesłonięta osiedlami. Zadziwiają też inne proporcje; to, co w dzieciństwie zdawało się ogromne, obecnie jest wręcz małe, i już nie moje, nie nasze. Chodzi jednak o to, aby obrazy zapamiętane z dzieciństwa – delikatne i piękne - pozostały. Choć niewątpliwie łączy się z nimi smutek egzystencjalny. I to chcieliśmy oddać w tym albumie z balladami, opowiadającym o dzieciństwie.

Płyta "Okruchy dzieciństwa" nagrana została w trio. Czy to jest pańska ulubiona formacja?

Tak, jak chyba dla każdego pianisty. Jest to bowiem optymalny skład, aby się pokazać, zagrać swoje rzeczy. Jak obliczył Mariusz Bogdanowicz, kontrabasista, dusza zespołu i nasz logistyk, jesteśmy chyba zespołem grającym najdłużej w niezmienionym składzie; gramy ze sobą blisko 30 lat. Niekiedy nasze trio powiększa się do sekstetu, kiedy gramy moje transkrypcje klasyczne: Chopina, Szymanowskiego, Karłowicza. Ale trio - Bogdanowicz, Nahorny i na bębnach Piotr Biskupski - jest bazą. Przez ten czas zagraliśmy setki koncertów, nagraliśmy sporo płyt.

Klimat zespołu jest bardzo dobry. Od początku pracy nad tą płytą każdy utwór, który skomponowałem i proponowałem, razem omawialiśmy. Mariusz miał udział we wszystkim. Naturalnie miewamy odmienne zdania, ale przecież nie można zbyt ostro dyskutować przy balladach.

Rozmawiamy o ostatniej płycie, ale proszę przypomnieć, jak to było, że w zwrócił się pan w stronę jazzu?

Stało się to po części za sprawą Jana Sitkowskiego, narzeczonego mojej siostry, a później męża. On - inżynier, wykładowca na Politechnice - miał olbrzymią kolekcję płyt na 78 obrotów. Na jednej stronie takiej płyty nagrany mógł być jeden utwór trwający około trzech minut. Odtwarzało się te płyty na patefonach. Janek namiętnie kochał muzykę fortepianową, Benny Goodmana, big bandy Counta Basiego, Duke’a Ellingtona, a z pianistów na pierwszym miejscu – mnie to zostało do dziś - stawiał Errolla Garnera. Słuchaliśmy go często razem. Album Garnera z 1955 r. "Concert by the Sea" uważam za najlepszą płytę na świecie. I tak to mnie "nastroiło" na jazz. Najpierw grałem na klarnecie, trochę z wyboru dyrektora liceum muzycznego, ale bardziej z tego powodu, że Benny Goodman był w moim domu wysoko cenionym artystą. Później na studiach nie przepadałem za klarnetem; sprzedałem go w dwa tygodnie po dyplomie.

Zresztą w czasie studiów grywałem już w zespole jazzowym w gdańskim Żaku oraz na rozmaitych imprezach i tzw. chałturach do tańca - na saksofonie altowym, szlachetnym instrumencie. Pożyczono mi go z Politechniki, przy której działał drugi, obok Żaka, słynny wówczas klub jazzowy Kwadratowa. A fortepian był moim pierwszym i najważniejszym instrumentem.

Studiował pan w ciekawym miejscu i ciekawym czasie.

Wybrzeże, a zwłaszcza Gdańsk i Sopot, były wtedy mekką artystów - aktorów, muzyków i plastyków. Działał jeszcze gdański teatr studencki Bim-Bom, w którym grałem jako rezerwowy pianista. Tam poznałem Zbyszka Cybulskiego, Bobka Kobielę, Wowo Bielickiego. Była to jednak już ostatnia faza Bim-Bomu, później powstał teatr To-Tu, w którym działali Bielicki, Kobiela, Fedorowicz i przyjeżdżał tam jeszcze Cybulski.

Jak pan wspomina Zbyszka Cybulskiego?

To był dusza-człowiek. Był dużo starszy, znany, a mnie, początkującego pianistę, traktował jak kolegę. Pozwalał mi przemycać moich kolegów na przedstawienia. W Żaku na balkonikach, tam gdzie zamontowane były reflektory, znajdował dla nich miejsce. Kiedyś zrobił mi Zbyszek Cybulski niesłychaną przysługę.

Co to było?

Jak wszyscy członkowie Bim-Bomu dostałem zaproszenie do statystowania w filmie "Do widzenia, do jutra". Nie skorzystałem, bo jako młody ambitny muzyk byłem ponad to, ponad jakieś tam statystowanie… Nie mogłem sobie później tego darować. Któregoś dnia w Sopocie szedłem z kolegami i zobaczyliśmy, że kręcą film. Podeszliśmy do lin zagradzających wejście na plan. Zbyszek mnie wypatrzył, podszedł, przywitał się, chwilę porozmawiał. Był już wtedy wielką gwiazdą po sukcesie roli Maćka Chełmickiego z "Popiołu i diamentu" Andrzeja Wajdy, a ja byłem jeszcze uczniem w licem muzycznym. Kiedy koledzy zobaczyli, że Cybulski ze mną rozmawia, to i ja w szkole stałem się popularną personą. Zbyszek był taki zwyczajny, bezpośredni, w przeciwieństwie do Kobieli, który, choć byliśmy po imieniu, zachowywał dystans. Trochę się to przełamało, gdy Kobiela zaczął bywać w Piwnicy u Warskiej, gdzie ja z kolei byłem gwiazdą. Gdańsk to był znakomity okres i wspaniali ludzie.

Znowu często bywa pan na wybrzeżu.

Spłacam dług za tamte wspaniałe lata – jestem wykładowcą w Katedrze Jazzu i Muzyki Estradowej Akademii Muzycznej w Gdańsku. Nigdy nie przypuszczałem, że zostanę nauczycielem. Ale są tu też satysfakcje; w ubiegłym roku miałem trzy dyplomy fortepianowe na bardzo wysokim poziomie. Egzaminy – to były wspaniale koncerty. Trzech różnych pianistów, prezentujących odmienne style; jeden świetny technik, drugi – mózgowiec, trzeci - romantyk. To był wysoki poziom, przyjemnie było słuchać ich interpretacji. Tą zdolną młodzieżą zajmuję się razem z wybitnie utalentowanym koncertującym pianistą Sławkiem Jaskułke, moim absolwentem i doktorantem.

Przy okazji nowej płyty "Okruchy dzieciństwa" rozmawiamy o powrotach do miejsc i czasów szczęśliwych.

Miałem sporo szczęścia w życiu. I tak jak moje młode lata były wspaniałe i radosne, tak wspomnienia pozostały raczej pogodne.

Rozmawiała Anna Bernat (PAP)

Włodzimierz Nahorny (rocznik 1941) jest jedną z czołowych postaci polskiej i europejskiej sceny jazzowej. Pianista, saksofonista, kompozytor i aranżer. Debiutował w 1962 r. na festiwalu Jazz Jamboree w Warszawie jako solista-saksofonista w big-bandzie Jana Tomaszewskiego. Od tego czasu występował tam wielokrotnie, głównie z sekstetem Andrzeja Trzaskowskiego. Jako pianista współpracował również z zespołami Ryszarda Kruzy i Alojzego Musiała, Andrzeja Kurylewicza, Jana Ptaszyna Wróblewskiego, Novi Singers, Breakout oraz Studiem Jazzowym Polskiego Radia, a także z wokalistkami – Marianną Wróblewską, Wandą Warską, Łucją Prus, Lorą Szafran, Dorotą Miśkiewicz. W 1965 założył własne trio, z którym po raz pierwszy wystąpił na festiwalu Jazz nad Odrą we Wrocławiu. Napisał wiele piosenek - m.in. "Tango z różą w zębach", "Księżyc nad Kościeliskiem", "Czas rozpalić piec", "Jeszcze jedna rozmowa". Jest autorem jednej z najpiękniejszych i najpopularniejszych ballad polskiej muzyki rozrywkowej – "Jej portret".