Niewielu przedwcześnie zmarłych artystów rockowych pożegnano z takimi honorami, jak Freddiego Mercury’ego. Koncert, który odbył się pięć miesięcy po śmierci lidera Queen, 20 kwietnia 1992 roku na stadionie Wembley, zgromadził 72 tys. widzów. Bilety sprzedały się na pniu, zaledwie dwie godziny po ogłoszeniu daty wydarzenia. Wzięły w nim udział największe gwiazdy ówczesnej sceny muzycznej, m.in. David Bowie, Elton John, Annie Lennox, George Michael, Lisa Minelli, Tonny Iommi, Robert Plant, Guns N’Roses i Metallica. Niespotykany to widok zobaczyć artystów tak wielkiego formatu i o tak różnych muzycznych korzeniach na jednej scenie, dlatego ich wspólne wykonanie przeboju Queen "We Are the Champions" w finale musiało przejść do historii.
Oszacowano, że pamiętny koncert obejrzało w telewizji i wysłuchało w radiu około dwóch miliardów ludzi na całym świecie. Wielu fanów rocka urodzonych w latach 70. i na początku lat 80. do dziś zachowało na pamiątkę kasety VHS z jego nagraniem. Niektórzy odtwarzali je w domach aż do zdarcia taśmy.
Śmierć Mercury’ego dla opinii publicznej była szokiem. Ekscentrycznego artystę, słynącego ze skandali i szalonego stylu życia, zabiła tajemnicza choroba, której skala zaczynała przybierać znamiona epidemii i wobec której lekarze byli wówczas bezradni. Prasa od jakiegoś czasu spekulowała, że muzyk jest chory na AIDS. Pełen niespożytej energii, mocno zbudowany Freddie nikł w oczach. Grupa zaprzestała koncertowania, w ostatnich teledyskach (jak „I’m Going Slightly Mad”) zapadłe policzki Mercury’ego maskowano mocnym makijażem i ekstrawagancką fryzurą, wideo do wymownego „Show Must Go On” było już tylko montażem wcześniejszych klipów Queen. Dopiero w teledysku do utworu „Days of Our Lives” Mercury pokazał wychudzoną twarz bez charakteryzacji. Patrząc wprost do kamery i wypowiadając słowa „I still love you” („wciąż was kocham”) pożegnał się z fanami. O tym, że cierpi na AIDS, napisał w oświadczeniu wydanym 23 listopada 1991 roku. Dzień później zmarł w swoim domu Garden Lodge w Londynie. Miał 45 lat.
Po odejściu Freddiego i koncercie złożonym mu w hołdzie nastąpiła fala istnej „queenomanii”. Płyty zespołu zaczęły sprzedawać się w milionowych nakładach. Grupa zyskała nowych fanów, którzy dopiero po śmierci frontmana zainteresowali się jego życiem i dorobkiem. Wydany w 1995 roku ostatni album Queen „Made in Heaven” z nieznanymi w większości utworami w wykonaniu Mercury’ego znów zachwycił słuchaczy, przynosząc zespołowi gigantyczne dochody. Tydzień po premierze płyty ukazał się również box „Ultimate Queen”, zawierający wszystkie albumy studyjne i koncertowe.
Dla Briana Maya, Rogera Taylora i Johna Deacona nastąpił jednak okres artystycznej stagnacji. May przyznał po latach w jednym z wywiadów, że po śmierci Freddiego przez długi czas zmagał się z ciężką depresją. Twierdził, że w pewnym momencie był nawet bliski odebrania sobie życia. Stało się jasne, że w roli frontmana Mercury’ego nie będzie w stanie zastąpić nikt. Każdy z czwórki artystów tworzących Queen był wybitnym muzykiem i kompozytorem. Wszyscy byli autorami wielkich przebojów formacji, a ze starcia ich osobowości brała się różnorodność muzyki grupy. Sam Freddie w rozmowach z dziennikarzami podkreślał, że nie czuje się liderem, a w zespole panuje pełna demokracja. Nie dało się jednak ukryć, że to on działał na publiczność jak magnes. Był zespołowi niezbędny.
"Im więcej, tym lepiej. To dotyczy wszystkiego" – mawiał. Najlepiej czuł się, występując na stadionach przed wielotysięczną widownią. Siła jego głosu, charakterystyczny sposób poruszania się na scenie, umiejętność dyrygowania tłumem – wszystko to wprawiało publikę w zachwyt. Był nieprzewidywalny. Potrafił wydobywać z fortepianu subtelne nuty, by chwilę później z impetem usiąść na klawiaturze. Bawiły go przebieranki, żonglowanie scenicznymi maskami, nieustanne zaskakiwanie. Raz wdziewał baletowy trykot, kiedy indziej przeobrażał się w macho. Któż inny odważyłby się włożyć na głowę koronę i zarzucić gronostajowy płaszcz na gołą klatkę piersiową? Kicz? Owszem, ale Freddiemu było z nim do twarzy. Nie bał się balansowania na granicy żenady i sztuki najwyższych lotów.
Decyzja Briana Maya i Rogera Taylora (John Deacon po roku 2000 wycofał się z show biznesu) o zaangażowaniu w roli koncertowego wokalisty, znanego z programu „American Idol”, Adama Lamberta kilkanaście lat po śmierci Mercury’ego musiała wzbudzić kontrowersje, ale wbrew zastrzeżeniom i wątpliwościom dla muzyków Queen okazała się korzystna. Zespół znów zaczął jeździć w trasy, grając swoje największe przeboje. Koncert Queen z Lambertem w Łodzi w listopadzie 2017 r. dowiódł, że choć młodemu wokaliście daleko do charyzmy i muzycznego geniuszu Mercury’ego, fani starszych i młodszych pokoleń zapełniają sale koncertowe, chcąc usłyszeć nieśmiertelne utwory formacji. A May z Taylorem skutecznie zadbali o to, żeby legenda Queen nie przygasła.
Obaj mieli też wiele do powiedzenia w kwestii scenariusza i doboru obsady w filmie "Bohemian Rhapsody", opowiadającym o życiu Freddiego Mercury’ego, a dzięki produkcji w reżyserii Bryana Singera gwiazda Queen zaczęła świecić na nowo. Zaledwie kilka tygodni po premierze filmu odnotowano, że stał się on najpopularniejszą filmową biografią w historii kina. Obraz z Ramim Malekiem w roli głównej i według scenariusza Anthony’ego McCartena (twórcy scenariusza m.in. do znakomitego „Czasu mroku” opartego na biografii Winstona Churchila) w ciągu zaledwie trzech miesięcy zdążył zarobić ponad 600 mln dol. Na szczyty list przebojów wróciła również muzyka Queen. Legendarny utwór "Bohemian Rhapsody", od którego zaczerpnięto tytuł filmu, pod koniec 2018 roku okazał się najczęściej odtwarzaną piosenką XX-wieczną w serwisach steamingowych.
Co sprawia, że gwiazda Freddiego świeci mimo upływu lat, a dorobek Queen wciąż inspiruje coraz młodszych odbiorców? Powodów można doszukiwać się wielu. Jednym z nich jest charyzma Mercury’ego i w jego niezwykły życiorys. Imigrant, wywodzący się z etnicznej mniejszości Parsów, gej próbujący chronić życie prywatne w czasach, gdy publiczne mówienie o homoseksualizmie nie było przyjęte, geniusz wokalny i sceniczny, facet, który kochał życie i chciał z niego czerpać garściami – nawet za najwyższą cenę. Mercury żył tak, jakby słowa jednego z jego przebojów – "Don’t Stop Me Now" – służyły mu za motto. Nie cofał się przed niczym, także w muzyce. To on nakłaniał kolegów z zespołu do najodważniejszych eksperymentów. Muzyka Queen, w dużej mierze dzięki niemu, przekraczała formalne i gatunkowe granice. Rockowe brzmienie flirtowało z operą, wodewilem, disco, muzyką elektroniczną. Liryzm łączył się z drapieżnością. Queen byli artystycznymi kameleonami, którzy zdobywszy sławę w latach 70., doskonale potrafili dopasować się do trendów następnej dekady. Nie wszystkim wielkim gwiazdom ich generacji to się udało.
Krytycy muzyczni Bartek Chaciński i Jarosław Szubrycht przekonują jednak, że muzyczna różnorodność Queen i ich skłonność do odważnych eksperymentów z formą nie były w tamtej epoce zjawiskiem odosobnionym. Twórcy albumu „The Night at the Opera” byli dziećmi swoich barwnych czasów. "Mam wrażenie, że film +Bohemian Rhapsody+ chce podkreślić to, że Queen był zespołem wyjątkowym w swoim szaleństwie. Ale żeby wyważyć proporcje, trzeba podkreślić, że to była szalona epoka. Dawid Bowie, Alice Cooper i inni wybitni twórcy działający w tamtych czasach starali się zaszokować publiczność czymś ekstraordynaryjnym. Wtedy na bardzo wiele można było sobie pozwolić. Granice kiczu były nieodczuwalne. W tym sensie grupa Queen nie była zupełnie wyjątkowa. Na kilku sesjach pozwolili sobie jednak na bardzo dużo, bo Freddie Mercury miał wyjątkową wyobraźnię, jeśli chodzi o układanie partii wokalnych. Utwór +Bohemian Rhapsody+ potraktowałbym jako wyjątkowy i wspaniały efekt całej kultury glamrockowej. Czy świat zupełnie by się zmienił, gdyby wymazać z historii grupę Queen? Nie, ale byłby uboższy o wiele świetnych utworów, które skomponowali" – przekonuje Chaciński.
Podobnego zdania jest Jarosław Szubrycht. Jak mówi: "Artystów i zespołów, którzy praktycznie w nieograniczony sposób pokazywali możliwości muzyki rockowej, było znacznie więcej. Na przykład Beatelsi czy Frank Zappa. Niektórzy z nich być może znacznie bardziej poszli w rejony eksperymentalne. Ale muzycy Queen pokazali, że można nagrać tak odważny taki singiel, jak +Bohemian Rhapsody+, i pozostać na szczycie list przebojów". Krytyk dodaje, że sam koncert w hołdzie Freddiemu Mercury’emu w 1992 roku nie mógł się odbyć w innym miejscu niż na wielkim stadionie. "Freddie i reszta zespołu byli artystami takiego formatu, że uhonorowanie ich nawet w najpiękniejszej sali teatralnej, która pomieściłaby trzy tysiące osób, byłoby po prostu czymś nieadekwatnym. Miejsce Freddiego było na stadionach i olbrzymich arenach. Niewiele jest zespołów, które w takim stopniu uosabiałyby rokową gigantomanię – w dobrym i złym znaczeniu. Koncert na Wembley w hołdzie Mercury’emu pokazał też, że uwielbienie dla Queen łączyło bardzo różne środowiska i postacie" – tłumaczy Szubrycht.
Wielu krytyków po premierze filmowej biografii Mercury’ego zadawało sobie jednak pytanie, czy Brian May i Roger Taylor, dbając o wizerunek zespołu, nie ugrzecznili nadmiernie fascynującej historii życia wokalisty. Zrezygnowano z poruszenia najbardziej kontrowersyjnych wątków z życiorysu zmarłego artysty. Według Bartka Chacińskiego film całą odpowiedzialnością za życiowe błędy i ekscesy Freddiego niesłusznie obarcza jego menedżera, Paula Prentera. „Nie wiem, dlaczego postanowiono pokazać Freddiego jako marionetkę, kogoś kto nie myśli logicznie, wplątując się pod czyimś wpływem w narkotykowo-imprezowy styl zycia. W rzeczywistości Freddie był częścią śmietanki towarzyskiej, która ukonstytuowała się na przełomie lat 70. i 80. i być może wiodła najbardziej szalone życie, jakie kiedykolwiek prowadzono w muzyce rozrywkowej. Brakuje mi w filmie tła, w którym występowałyby najbardziej wyraziste i rozpoznawalne postacie naszych czasów, jak Elton John, Rod Stewart czy nawet Michael Jackson. Ekscentryczne było też środowisko gejów brytyjskich w tamtym czasie. Brakuje też wątku, który w dużej mierze uzasadniałby sposób bycia Freddiego Mercury’ego na samym początku. Był gejem, który bał się odsłonić, bo do lat 60. w Wielkiej Brytanii było to karalne, później zaś nie było mile widziane, żeby afiszować się z upodobaniami seksualnymi. Można było opowiedzieć historię o rebelii obyczajowej i wizerunkowej. Dzięki niej kilku gwiazdom, jak choćby Elton John, udało się wprowadzić do obiegu publicznego taką figurę jak gejowski gwiazdor, uwielbiany przez kobiety i przez mężczyzn” – opowiada Chaciński. "Poza wszystkim było to bardzo imprezowe towarzystwo. Gwiazdy nie stroniły od narkotyków, a wszystko działo się znacznie spontaniczniej niż pokazano to w filmie" - dodaje.
Wiadomo, że twórcy filmu i członkowie zespołu ostatecznie sprzeciwili się obsadzeniu w głównej roli Sachy Barona Cohena, który mówił otwarcie o tym, iż zależało mu na pokazaniu bardziej pikantnych szczegółów z życia Freddiego Mercury’ego. Jarosław Szubrycht również podejrzewa, że May i Taylor nadmiernie próbowali chronić wizerunek wokalisty ze szkodą dla scenariusza. "Wydaje mi się, że wykastrowali legendę Queen ze wszystkich kontrowersji także po to, żeby chronić siebie. W filmie są pokazani jako zgrana drużyna, a wszelkie pokusy i złe rzeczy przychodzą z zewnątrz. Można by pomyśleć, że gdyby nie Mefistofeles w postaci menadżera, który zwiódł podatnego na pokusy Freddiego na manowce, wszyscy żyliby długo i szczęśliwie. Nie zgadzam się na schematyczność i naiwność tego filmu. Freddie był postacią tak złożoną, że w świetle tego, co się teraz dzieje na świecie, szkoda, że nie poświęcono temu więcej miejsca” – tłumaczy Szubrycht.
Być może jednak Freddie Mercury i Queen są obiektem nieustannej fascynacji, bo we współczesnej muzyce trudno szukać artystów ich pokroju. W czasach, gdy jednym z największych idoli nastolatków jest bezpretensjonalny Ed Sheeran, nieprzewidywalny Freddie jawi się jako wolny duch, kolorowy ptak i uosobienie niezwykłej epoki w muzyce rockowej, która odeszła już do przeszłości.