Im więcej mija lat od wybuchu Powstania Warszawskiego, tym staje się ono Polakom bardziej potrzebne. Dziś daje możliwość zbiorowego odczuwania dumy narodowej
/>
Dbamy o naszą markę i naszą firmę i jesteśmy naprawdę dumni z Polski! Na swój sposób będziemy robić wszystko, co możemy, jako patriotyczna firma, aby pomóc zmienić wizerunek Polski na świecie” – przekazał mediom prezes rady nadzorczej FoodCare Wiesław Włodarski.
Za jego sprawą czytelnicy „New York Timesa” mogli przeczytać w sobotnim wydaniu całostronicowy tekst poświęcony Powstaniu Warszawskiemu. Trudno ocenić, na ile ta inicjatywa może wpłynąć na to, jak Amerykanie postrzegają naszą historię. Natomiast od strony promowania firmy takie posunięcie okazało się strzałem w dziesiątkę. Wystarczyło śledzić fora internetowe, by zauważyć, z jaką radością przytłaczająca większość piszących przyjęła działania Włodarskiego.
O wiele gorzej rzecz ma się ze spotem, w którym Mike Tyson wyraża zachwyt dla Powstania Warszawskiego, siedząc w koszulce z logo napoju energetycznego produkowanego przez FoodCare. Niezbyt chwalebna przeszłość bokserskiego mistrza świata wagi ciężkiej wzbudziła kontrowersje, czy jest on właściwą osobą do promowania narodowej świętości, jaką stała się pamięć o Powstaniu.
Towarzyszące temu emocje najlepiej świadczą o tym, jak jest ona ważna dla Polaków. Co ciekawsze, kult Powstania Warszawskiego w wymiarze ogólnonarodowym rodził się na naszych oczach, w dużej mierze spontanicznie. Przecież zaledwie dekadę temu, 31 lipca 2007 r. PAP donosiła: „W środę, z okazji 63. rocznicy wybuchu PW po raz pierwszy nie tylko w stolicy, ale w kilku miastach Polski o godz. 17, w godzinę W, rozlegnie się dźwięk syren. (…) Władze województwa mazowieckiego oraz stolicy zaapelowały do mieszkańców Warszawy, by o godz. 17, podobnie jak w latach ubiegłych, słysząc dźwięk syren, zatrzymali się na trzy minuty”. Dziś bez żadnych apeli mnóstwo Polaków przyjeżdża 1 sierpnia do Warszawy, by oddać hołd bohaterom i napawać się patriotyczną atmosferą.
To, jak podchodzi się w kraju nad Wisłą do ostatniego z powstań, od ponad siedmiu dekad sukcesywnie ewoluuje. Zaś społeczeństwo czerpie z pamięci o tym zrywie to, co jest mu w danym momencie najbardziej potrzebne.
Znamiona totalnej klęski
Utrata własnego państwa w połączeniu z narodowymi aspiracjami uczyniła z nas seryjnych powstańców. Samo doliczenie się tego, ile razy wzniecaliśmy rebelie, sprawia kłopot. Do narodowych zrywów – kościuszkowskiego, listopadowego i styczniowego – trzeba dodać rozliczne bunty regionalne. Trzy w Wielkopolsce (1806 r., 1848 r. oraz 1918 r.), trzy na Śląsku w latach 1919–1921 oraz jedno w Krakowie w 1846 r. Była jeszcze rebelia w Sejnach w 1919 r., a wielu historyków za powstanie uznaje konfederację barską z lat 1768–1772. Powstaniem nazywa się też obronę Lwowa w listopadzie 1918 r. Miano zrywu powstańczego zyskuje ostatnio bunt poznaniaków przeciwko komunistycznej dyktaturze w czerwcu 1956 r.
Uczestnikom rebelii czasami udawało się nawet odnieść zwycięstwo – wbrew obiegowym twierdzeniom takim sukcesem mogli się pochwalić powstańcy w Wielkopolsce nie tylko w 1918 r., ale też w 1806 r. Triumfowano też w Sejnach i we Lwowie, a III powstanie śląskie skończyło się sporym sukcesem politycznym młodej Rzeczpospolitej. W tak licznym gronie zrywów niepodległościowych Powstanie Warszawskie na pewno wyróżnia jedna rzecz. Żadne inne nie przyniosło równie dramatycznej klęski. Stolica legła w gruzach, zaś ogromna część intelektualnej i kulturalnej elity narodu została zabita – carskie wywózki buntowników na Syberię po powstaniach listopadowym i styczniowym nie poczyniły równie wielkiego spustoszenia w kapitale ludzkim, jak dwa letnie miesiące 1944 r. Bardzo to ułatwiło potem Kremlowi instalowanie w Polsce komunistycznej dyktatury. Tych, którzy stawialiby najbardziej zaciekły opór, wybili Niemcy.
Nie mniejsze znaczenie miał fakt, że zachodni alianci pozostawili powstańców samych sobie. Był to jasny sygnał, że Zachód oddał Polskę w ręce Sowietów. Powojenne poczucie beznadziejności łamało wolę oporu, być może nawet skuteczniej niż terror bezpieki. Jednocześnie protegowani Moskwy z Polskiej Partii Robotniczej usiłowali tragedię wykorzystać do zdyskredytowania władz emigracyjnych. 22 lipca 1945 r. Władysław Gomułka ogłosił, że Powstanie Warszawskie wzniecił rząd londyński, aby „rozpalić wojnę wewnętrzną w obronie rządów emigracyjnych i obalić PKWN” oraz by „jeszcze bardziej zaostrzyć i skomplikować stosunki polsko-radzieckie”.
W pierwszych latach po wojnie komunistyczna propaganda zawsze podkreślała bohaterstwo powstańców i ogrom poniesionych strat, zawyżając liczbę ofiar do 300 tys. Całość winy za cierpienia mieszkańców stolicy zrzucano zaś na AK. „W propagandzie przeciwko powstaniu nie szczędzono również słowa »Targowica«, co miało szczególny smak i zapach w ustach ludzi, których w powszechnym odczuciu uważano za spadkobierców tej niesławnej historii” – zapisał Tomasz Łubieński w „Ani triumf, ani zgon. Szkice o Powstaniu Warszawskim”.
Skuteczność reżimowej propagandy w dyskredytowaniu rodzącego się mitu mogłaby być większa, gdyby nie musiała przemilczeć wielu aspektów. Wybuch rebelii w Warszawie był Sowietom na rękę. Już od początku lipca 1944 r. nadająca z terenów ZSRR polskojęzyczna rozgłośnia „Kościuszko” wzywała warszawiaków do powstania. Od 29 lipca wspierało ją Radio Moskwa. Swoje polskojęzyczne audycje kończyło wezwaniem: „Polacy! Do broni! Nie ma momentu do stracenia!”.
Gdy w Warszawie zaczęły się walki, dowodzący 1. Frontem Białoruskim marszałek Konstanty Rokossowski nakazał forsować Wisłę z marszu, jednak Niemcom udało się pokrzyżować te zamierzenia. Wówczas Józef Stalin zabronił udzielania pomocy walczącej stolicy Polski. Pilotom radzieckich myśliwców nie wolno było zwalczać Luftwaffe w okolicach Warszawy, a artylerii Armii Czerwonej ostrzeliwać niemieckich jednostek. „Odpowiedzialność za wydarzenia w Warszawie spada wyłącznie na polskie koła emigracyjne w Londynie” – ogłosiła 13 sierpnia sowiecka agencja informacyjna TASS. Dwa dni później, po długim oczekiwaniu, ambasadorowie USA i Wielkiej Brytanii w Moskwie otrzymali pismo, że ich prośby o udostępnienie lotnisk polowych radzieckiego lotnictwa dla alianckich samolotów zrzucających zaopatrzenie dla powstańców rozpatrzono odmownie.
Stalin stanowisko zmienił nagle na wieść o tym, że dowództwo AK prowadzi rozmowy kapitulacyjne z Niemcami. 13 września 1944 r. ogłosił, iż otwiera lotniska dla alianckich samolotów, a Armia Czerwona zapewni powstańcom wsparcie artyleryjskie, osłonę powietrzną oraz zrzuty zaopatrzenia. Niewielkim kosztem Sowietom udało się opóźnić decyzję o kapitulacji o prawie trzy tygodnie. W efekcie jeszcze więcej polskich patriotów poniosło śmierć.
Bycie ofiarą zbrodni noszącej znamiona doskonałej nie sprzyja budowaniu poczucia narodowej dumy. Jednak tego, jak Stalin zręcznie czerpał profity z Powstania Warszawskiego, komuniści w Polsce Ludowej z oczywistych względów nie mogli nagłaśniać. Zaś propaganda oparta na kłamstwach jest dużo mniej skuteczna.
Cierń w komunistycznym ciele
Powstanie Warszawskie to fenomen, którego istoty nie da się uchwycić w prosty sposób. Choćby dlatego, że w przeciwieństwie do innych zrywów narodowych, nawet tych zwycięskich, jedynie ono pozostaje mitem, który cały czas się formuje.
Początkowo mit ten kształtowały rodziny i znajomi poległych. Nawet po 1950 r., gdy reżim postanowił usunąć Powstanie Warszawskie z kart historii. Jednak ani aparat bezpieczeństwa, ani cenzura nie były w stanie podołać temu zadaniu – liczba ofiar skutecznie zapobiegała zacieraniu pamięci. Wystarczało, że każdego 1 sierpnia warszawiacy masowo jechali zapalić znicze na Powązki. Jednocześnie spychana do podziemia pamięć o zrywie ulegała idealizacji. Bardziej od przegranej zaczęło się liczyć bohaterstwo mieszkańców stolicy.
Niemożność zatarcia pamięci o Powstaniu dostrzegli też w końcu komuniści. Wraz z odwilżą 1956 r. i powrotem do władzy Władysława Gomułki nastąpił nawrót do jego wytycznych. Znów eksponowano ofiary wśród ludności cywilnej i zniszczenie stolicy jako koszt ambicji rządu londyńskiego, który chciał odzyskać władzę w Polsce. Z drugiej strony powstańcom nie śmiano odmawiać bohaterstwa, choć podkreślano beznadziejność walki, czego kwintesencją jest znakomity film Andrzeja Wajdy z 1956 r. „Kanał”. Rok później hitem stali się „Kolumbowie. Rocznik 20” Romana Bratnego. Autor, choć bardzo szybko został czołowym propagandzistą PRL, w debiutanckiej książce starał się oddać sprawiedliwość kolegom z AK. Prawdziwością opisu powstańczych walk (sam w nich uczestniczył) podbił serca czytelników.
Ale coraz większym problemem stawały się niewygodne dla komunistycznych władz szczegóły przebiegu Powstania Warszawskiego. Spór o jego zasadność wybuchł już w lecie 1944 r. i żadna siła nie mogła go wygasić. Toczono go w kraju i na emigracji. Rozpalał wyobraźnię nie tylko historyków czy uczestników, lecz też ludzi niemających związku z rebelią. Ponad podziałami dominował jeden pewnik – gdyby Armia Czerwona weszła do walczącej Warszawy, stolica nie zostałaby przez Niemców zrównana z ziemią. Także od strony militarnej Powstanie można by wtedy uznać za zakończone zwycięstwem. Chcąc się w tym odnaleźć, reżimowa propaganda wyolbrzymiała wydarzenia mogące nosić znamiona udzielania wsparcia powstańcom.
Szczęściem dla władz PRL po 15 września 1944 r. jednostki 1 Armii WP podjęły próby uchwycenia przyczółków na Czerniakowie, Żoliborzu i Powiślu. Jednak dowództwo 1 Frontu Białoruskiego nie dało Polakom wsparcia artylerii ani lotnictwa, więc dywizja pancerna SS „Herman Goering” zmasakrowała żołnierzy forsujących Wisłę. Zginęło ich ponad 2 tys., reszta wycofała się za rzekę. Zaś po wojnie narodziła się legenda, że dowódca 1 Armii WP gen. Zygmunt Berling decyzję o przyjściu z pomocą powstańcom podjął samodzielnie i że za karę został zdjęty ze stanowiska przez Stalina. Sam zainteresowany ochoczo to potwierdzał, choć w rzeczywistości wykonywał rozkaz, jaki otrzymał ze sztabu 1 Frontu Białoruskiego.
Ofiary poniesione przez 1 Armię WP wpisały się w inne pozorowane działania nakazane przez Stalina, za sprawą których opóźniano kapitulację powstańczej Warszawy. 20 lat po wojnie przydały się do budowania opowieści o żołnierzach LWP idących na odsiecz stolicy. Bohaterowie największego hitu serialowego czasów PRL „Czterej pancerni i pies” w piątym odcinku wyzwalają warszawską Pragę, a co więcej – mało brakuje, by czołg „Rudy” przebił się na drugą stronę Wisły. Kilkadziesiąt metrów od mostu trafił go jednak niemiecki pocisk. W efekcie Janek Kos z kolegami wylądował w szpitalu, ale nikt nie mógł mu zarzucić, że nie był gotów oddać życia, by pomóc powstańcom.
Nauka dla potomnych
„Jeśli w powikłanym splocie politycznym sprawa Polska potrafi sobie wywalczyć prawo do jej traktowania jako czynnika samodzielnego i w pełni niezawisłego od obcych interesów, to jest to wielka zasługa Powstania” – ogłosiła oficjalna gazeta Delegatury Rządu na Kraj „Rzeczpospolita Polska” pod koniec września 1944 r. Ta teza była pobożnym życzeniem.
Jednak na kolejnych zakrętach dziejowych pamięć o Powstaniu okazywała się bezcennym kapitałem. W sierpniu 1994 r. Jan Nowak-Jeziorański podkreślał w „Tygodniku Powszechnym”, że gdy w 1956 r. wybuchło powstanie w Budapeszcie, to w Warszawie zachowano zimną krew. „Polacy mieli świeżo w pamięci straszliwą hekatombę Powstania Warszawskiego, które nie przyniosło wyzwolenia” – pisał. Dzięki temu uniknęliśmy wówczas sowieckiej interwencji, a wisiała ona na włosku.
Podobną powściągliwością odznaczał się bunt, jaki ogarnął Polskę w 1980 r. „Samoograniczająca się rewolucja” (jak nazwała ją prof. Jadwiga Staniszkis) toczyła się tak, aby nie pójść o krok za daleko. Zarówno prymas Stefan Wyszyński, jak i kierownictwo „Solidarności” starali się mitygować rozgorączkowanych obywateli, żeby nigdy nie zrobili czegokolwiek, co mogłoby sprowokować zbrojną interwencję ZSRR. Inna sprawa, że na Kremlu w tym czasie równie mocno obawiano się takiej konieczności. Wszystko z powodu dominującego przekonania, iż jeśli opór polskiego społeczeństwa zaczną tłumić wojska Układu Warszawskiego, to Polacy zachowają się inaczej niż Czesi i Słowacy w 1968 r. Stąd nieustanne naciski Moskwy na gen. Wojciecha Jaruzelskiego, by rebelię stłumił jedynie przy użyciu polskich sił.
Jednocześnie legenda Powstania Warszawskiego rosła w siłę proporcjonalnie do tego, jak następowała delegitymizacja komunistycznych władz. Kiedy w 1984 r. nadeszła 40. rocznica zrywu, gen. Jaruzelski zgodził się na postawienie w Warszawie pomnika upamiętniającego powstańców. Co więcej, zdarzyła się przy tej okazji rzecz bezprecedensowa – pod presją kombatantów władze nie przeszkadzały w tym, żeby kamień węgielny poświęcił katolicki duchowny.
Odzyskanie przez Polskę suwerenności w 1989 r. zapowiadało radykalną zmianę sposobu funkcjonowania mitu Powstania Warszawskiego. Przestawał być potrzebny jako jeden z fundamentów oporu przeciwko władzy narzuconej przez Moskwę. Jednocześnie przed historykami, publicystami i politykami otwierała się możność traktowania go w dowolny sposób. Pełna wolność zaowocowała w 50. rocznicę Powstania wysypem prac naukowych tak szczegółowych, że opisano w nich każdy dzień walk oraz wszelkie wydarzenia polityczne im towarzyszące (i to w każdym zakątku świata) . Jednak istotniejsze okazały się polemiki towarzyszące tym publikacjom – lata 90. zdominował spór o sens poniesionych ofiar.
Przy czym rozważania z pozycji realpolitik prowadziły do obrazoburczych wniosków. Trudno nie zauważyć, że decyzja o losie miasta zapadała w dziwnych okolicznościach. Naczelny Wódz Polskich Sił Zbrojnych gen. Kazimierz Sosnkowski był przeciwny Powstaniu. „Należy wstrzymać się od wielkich wykrwawiających działań, gdyż szkoda już każdej kropli krwi, szczególnie młodzieży polskiej” – napisał w rozkazie, jaki przesłał Komendzie Głównej AK na początku lata 1944 r.
Prowadzona przez Armię Krajową na Kresach akcja „Burza” zakończyła się katastrofą – Armia Czerwona współdziałała z oddziałami AK do momentu pokonania na danym terenie Niemców, po czym likwidowała zdekonspirowane podziemie. Szczęściem dla akowców zazwyczaj nie mordowano ich, jak wcześniej oficerów w Katyniu, lecz wywożono w głąb ZSRR. Postępowanie Sowietów jasno wskazywało, na jaką „pomoc” może liczyć Warszawa po wybuchu Powstania. Natomiast to, jak przebiegała w Polsce niemiecka okupacja, nie pozostawiało złudzeń, co zrobią zwycięzcy Niemcy z ludnością cywilną. Dlatego gen. Sosnkowski nakazał wysłanemu do kraju gen. Leopoldowi Okulickiemu pacyfikować wszelkie pomysły na insurekcję w stolicy.
Tymczasem ten zrobił dokładnie odwrotnie. Stopniowo doprowadził do usunięcia ze sztabu KG AK dowódców przeciwnych zbrojnemu wystąpieniu. Niegrzeszący charakterem oraz niespecjalnie lotny komendant główny AK gen. Tadeusz „Bór” Komorowski długo się wahał. W końcu i on uległ Okulickiemu. Z kolei premier Stanisław Mikołajczyk łudził się, że zryw niepodległościowy w stolicy da mu do ręki argumenty umacniające chwiejącą się pozycję rządu na uchodźstwie. Jednocześnie Mikołajczyk, za plecami prezydenta Władysława Raczkiewicza i gen. Sosnkowskiego, dogadywał się z Winstonem Churchillem i Józefem Stalinem.
Okulicki i Mikołajczyk utracili zupełnie kontakt z rzeczywistością, a jednocześnie okazali się o wiele bardziej przebojowi od Sosnkowskiego, choć ten bił ich na głowę intelektem i zdolnością strategicznego myślenia. Ważniejsza okazała się bezwzględność oraz talent do knucia. Ta wypadkowa sił zaważyła na decyzji, jaka przyniosła zagładę stolicy Polski. Gdy ją podejmowano, gen. Okulicki oświadczył: „Podejmiemy w sercu Polski walkę z taką mocą, by wstrząsnęła opinią świata. Krew będzie się lała potokami, a mury będą się walić w gruzy. I taka walka sprawi, że opinia świata wymusi na rządach przekreślenie decyzji teherańskiej, a Rzeczpospolita ocaleje”.
Na wieść o wybuchu walk w Warszawie gen. Władysław Anders napisał: „Fakt powstania w Warszawie uważam za zbrodnię”. I dodał: „Gen. Komorowski i szereg innych osób stanie na pewno przed sądem za tak straszliwe, lekkomyślne i niepotrzebne ofiary”.
Gdyby jakimś cudem w 1945 r. Polska zachowała niepodległość, najpewniej tak by się stało. Podobne wnioski płynęły z dyskusji toczonych przez historyków i publicystów.
Nowe życie legendy
Spór o PW w latach 90. zdominowały osoby kojarzone z lewicowo-liberalnym środowiskiem „Gazety Wyborczej”. Jego symbolem stał się opublikowany na jej łamach w styczniu 1994 r. skandaliczny tekst Michała Cichego „Polacy – Żydzi. Czarne karty powstania”. Autor zajął się w nim tropieniem rzekomego antysemityzmu powstańców, którzy zamiast bić się z Niemcami, zajmowali się mordowaniem Żydów, jacy jeszcze ocaleli w stolicy. Eksponowanie marnie udokumentowanych incydentów było jak splunięcie w twarz tym, którzy ocaleli z zagłady. Protesty przeciwko artykułowi Cichego były bardzo słabe, a domagających się przeprosin kombatantów nie wsparło wiele osób.
Jednak przez pierwszą dekadę III RP historia Powstania Warszawskiego była dla obywateli sprawą drugorzędną. Zajęci walką o ekonomiczne przetrwanie, bo tak dla większości wyglądało budowanie kapitalizmu, nie za bardzo mieli głowę do zajmowania się mitem. Zepchnięte do głębokiej defensywy środowiska prawicowe mogły jedynie bezsilnie zgrzytać zębami. Z ich punktu widzenia liberalna lewica bezcześciła i gwałciła polską historię. „Jeśli coś było przez minione pokolenia pielęgnowane, należało koncentrować się tylko na słabych stronach tej tradycji. Jeśli coś było przedmiotem dumy, to trzeba było wskazać powody do hańby, najczęściej zresztą bez prowadzenia dodatkowych badań historycznych” – pisał w 2006 r. Paweł Kowal.
Ale już wcześniej doszło do zaskakującego zwrotu akcji. Na początku nowego stulecia życie w Polsce stało się łatwiejsze. Natomiast nadal występował ogromny deficyt tego, z czego Polacy mogli być dumni. Tymczasem nawet jeśli odmawia się Powstaniu Warszawskiemu jakiegokolwiek sensu, nie sposób mu odebrać romantycznego czaru. W sumie jest ono idealną kwintesencją polskiego modelu bohaterstwa. Na ulicach stolicy heroicznie walczyli piękni wyglądem oraz duchem ludzie. Za ojczyznę ginęli malarze, architekci, nauczycielki, poetki, naukowcy. Elita narodu. Cudowne wiersze pozostawili po sobie Krzysztof Kamil Baczyński i Tadeusz Gajcy. Trudno o polski mit, który miałby większy potencjał do uwodzenia młodzieży. Idealnie w ten trend wpisało się otwarcie 31 lipca 2004 r. Muzeum Powstania Warszawskiego. Marzący o nim ówczesny prezydent stolicy Lech Kaczyński chyba nawet nie śnił, jak zmieni ono historyczną pamięć Polaków.
„Stało się jednak coś, co przekracza wymiar zjawiska czysto medialnego. Choć nie ma jeszcze podstaw do żadnych solidnych uogólnień, to w oczy rzuca się zmiana klimatu społecznego” – zapisał w eseju pt. „Niezgoda na amnezję” pod koniec 2004 r., sympatyzujący z prawicą filozof i publicysta Dariusz Karłowicz.
Pamięć o Powstaniu błyskawicznie odzyskiwała siły. Dostrzegły to również media. Po dodatkach historycznych do najbardziej poczytnych czasopism przyszła pora na filmy i seriale. Wreszcie w dobie mediów społecznościowych 1 sierpnia stał się dniem, w którym każdy odbiorca otrzymuje olbrzymią porcję treści o powstańczym zrywie. Ich forma generuje autentyczne wzruszenie. Stąd obchodzenie rocznicy wygląda tak, jakby walki skończyły się dwanaście miesięcy temu.
Przy czym nastąpiło zlanie się przeszłości z bieżącymi sporami. Wszystko co najlepsze w pamięci o Powstaniu Warszawskim każda opcja polityczna chciałaby zawłaszczyć dla siebie. Nie zmienia to faktu, iż w przeciwieństwie do żołnierzy wyklętych czy okrągłego stołu, Powstanie jest tym symbolem, któremu szacunek okazuje przytłaczająca większość Polaków. Pamięć o nim stała się zwornikiem pozwalającym zachować jedność narodowej wspólnoty, wbrew nasilającym się konfliktom. Gdyby ten stan rzeczy się umocnił, można by wreszcie z czystym sumieniem twierdzić, iż hekatomba złożona 74 lata temu na ołtarzu niepodległości faktycznie nie poszła na marne.