Jak pisać literaturę kryminalną w kraju, w którym właściwie nie popełnia się żadnych poważnych przestępstw? Zbrodnia musi być realistyczna
Jakie jest pana literackie doświadczenie?
To przede wszystkim tradycja islandzka. Dopiero w szerszym sensie – tradycja nordycka. Ale nim zacząłem pisać powieści kryminalne, czytałem skandynawskie kryminały, przede wszystkim znakomitą, klasyczną serię Maj Sjöwall i Pera Wahlöö o sztokholmskich policjantach. Te książki były popularne na Islandii. Wyciągnąłem z tej lektury parę ważnych wskazówek. Po pierwsze, że policjanci w powieści kryminalnej nie muszą być superbohaterami, a nawet lepiej, żeby nimi nie byli. Bo są zwykłymi ludźmi – jak ja albo pan. Po drugie, że praca policyjna bywa raczej nudna i rutynowa. Sjöwall i Wahlöö nie wymyślili zresztą tego podejścia, chociaż dodali do niego lewicową wrażliwość – wzorowali się na amerykańskim pisarzu Edzie McBainie, autorze powieści z serii „87. posterunek”, faktycznym twórcy kryminału procedur policyjnych. Chodzisz, zadajesz pytania, spotykasz się z ludźmi, czytasz dokumenty, zbierasz informacje, wysiadujesz godziny podczas nasiadówek. Kiedy zabrałem się do pisania własnych książek, ten społeczny realizm wydawał mi się kluczowy. Bo wie pan – nie ma sensu pisać dla samego pisania, jeśli się nie ma czegoś do powiedzenia o rzeczywistości. Nordic noir właśnie dlatego okazało się takim przełomem, że w kryminalnym opakowaniu sprzedało jakąś istotną prawdę o świecie. To mi pasowało.
Cykl Sjöwall i Wahlöö o Martinie Becku i jego sztokholmskich kolegach był jednak pomyślany również jako ostra satyra. I faktycznie bywa bardzo zabawny.
A u mnie to wszystko wygląda zwykle dużo poważniej. Jeśli staram się przemycić humor do książek, to dyskretnie. Nigdy nie myślałem o sobie jako o satyryku, ale staram się od czasu do czasu przełamać powagę, na przykład przez zderzanie ze sobą skrajnie różnych ludzkich typów. Jeśli mam tak odmiennych bohaterów jak ponury tradycjonalista Erlendur Sveinsson i ultraliberalny postępowiec Sigurdur Oli, zderzenia są nieuniknione.
Sigurdur to także frustrat. Chociaż frustruje go coś całkiem innego niż Erlendura.
On po prostu nienawidzi przestępców. Erlendur ma z kolei zbyt wiele empatii, to go niszczy. Sigurdur feruje szybkie i łatwe wyroki, Erlendur zawsze szuka historii kryjącej się za przestępstwem, historii, która zazwyczaj opowiada o czyimś nieszczęściu i krzywdzie. Sigurdur nie byłby w stanie w ogóle pomyśleć o przestępcy jako o potencjalnej ofierze. To rodzi konflikty, ale te ich starcia mogą mieć także wymiar komiczny.
W Polsce mamy teraz modę na długie powieści – także kryminalne. Książki po 500, 600, nawet 700 stron. Pan z kolei jest oszczędny w słowach, pańskie powieści rzadko dobijają do 300 stron.
Jeśli piszesz sześciusetstronicową powieść, to ona musi być naprawdę bardzo dobra. Bo w prozie, również kryminalnej, ważne musi być każde słowo. Jak zdołasz zgromadzić tyle ważnych wyrazów? Przy pisaniu ilość rzadko przechodzi w jakość. Przypuszczam, że w moim wypadku w grę wchodzi wpływ starych islandzkich sag – to nasze wspaniałe dziedzictwo, historie o pierwszych normańskich osadnikach na Islandii sprzed tysiąca lat. Wybitna literatura, rzecz nie tylko o stoczonych bitwach, o zwycięstwach i porażkach, ale też o skomplikowanych związkach rodzinnych. Sagi są nadzwyczaj ekonomiczne werbalnie – w niewielu krystalicznie czystych, pięknych słowach upakowana jest szalenie bogata treść.
Przez lata pracował pan jako krytyk filmowy – przyznaje się pan do fascynacji Alfredem Hitchcockiem?
Hitchcock był geniuszem. Geniuszem suspensu, ale nigdy nie w stu procentach serio. Jakimś sposobem, zawsze oryginalnie, udawało mu się łączyć grozę, napięcie i subtelny humor. Kiedy zaczynałem pisać „Grobową ciszę” (czwarta powieść z cyklu o Erlendurze, ale druga po „W bagnie”, jaka ukazała się w Polsce – red.), wpadłem na taki klasyczny hitchcockowski koncept. Dzieci bawią się na kinderbalu nietypowym kamykiem. Obecny tam student medycyny przypadkowo zauważa, że to nie kamień, lecz kość. Ludzka. Inna sprawa, że moje zainteresowanie kinem nie ogranicza się tylko do Hitchcocka – bardzo cenię Scorsesego, a i Krzysztof Kieślowski nie jest mi obojętny. Znakomity filmowiec, szczególnie lubię jego wczesne dzieła, np. „Przypadek”.
Kieślowski – smutny melancholik o przenikliwym spojrzeniu.
Absolutnie w moim stylu.
Dlaczego zaczął pan pisać kryminały? Wtedy, w połowie lat 90., to nie była taka oczywista decyzja – mało kto wierzył w siłę przekazu powieści kryminalnej, zwłaszcza tej spoza obszaru anglojęzycznego. A co dopiero z Islandii.
Rzeczywiście, na Islandii wtedy nie pisaliśmy rodzimych kryminałów. Na ten gatunek literacki patrzono wtedy jak na poślednią rozrywkę. Oczywiście ukazywało się sporo przekładów, głównie amerykańskich – były czytane, ale nie miało to wszystko za grosz prestiżu. Islandzki czytelnik – to ważne – świetnie zna świat, w którym żyje, dlatego przekonać go do lokalnego kryminału mogło tylko coś niezwykle realistycznego, wręcz hiperrealistycznego. Coś, w co byłby w stanie uwierzyć. Islandczyk musi dojść do wniosku, że to, o czym czyta, mogłoby się także jemu samemu przydarzyć. Dla pisarza to trudne, bo bardzo ogranicza mu zestaw narzędzi i tricków do wykorzystania. Żadnych służb specjalnych, pościgów, eksplozji, strzelanin. Ale to jest sytuacja inspirująca twórczo: trzeba szyć z tego, co się ma pod ręką. Szukać rozwiązań, schodzić głębiej. Nie możesz napisać napakowanego akcją thrillera, ale możesz uruchomić postaci, w nich poszukać tajemnicy i suspensu. Takie właśnie książki, silnie bazujące na postaciach, staram się pisać.
Pamiętam początek „W bagnie” i narzekania policjantów, że oto mają do czynienia z kolejną typowo islandzką zbrodnią – ktoś komuś przywalił w łeb tępym narzędziem. Jak pan zdołał przekonać Islandczyków, że ich zbrodnie też mogą być ciekawe?
Nie było łatwo. A ja będę nudny: wiarygodni bohaterowie. Jak wspomniany już Erlendur Sveinsson – czytelnik szybko zaczyna traktować go tak, jakby faktycznie istniał. Markotny, samotny mężczyzna z sąsiedztwa. Fascynuje go przeszłość. Gdy mu zależy, umie złapać kontakt z bliźnimi. Rozumie, skąd się wzięli Islandczycy i dlaczego są tacy, jacy są. Dostrzega, jak gwałtownym zmianom podlegało islandzkie społeczeństwo, począwszy od końca II wojny światowej, jak z prowincjonalnej zbiorowości ubogich rybaków i pasterzy stało się szybko społeczeństwem dobrobytu, jednym z najbogatszych na świecie. Gwałtowność tego procesu ma swoją cenę. Dynamiczne zmiany zostawiają wielu ludzi za burtą. Islandczycy zdają sobie z tego sprawę. Erlendur także.
Erlendur to trochę zwornik między starymi a nowymi czasy. Między przeszłością a teraźniejszością wpatrzoną w przyszłość.
Owszem. Erlendur może nas zaprowadzić w miejsca, w których istnienie uwierzymy, i spotkać nas z ludźmi, którzy – choć fikcyjni – zbytnio się od nas nie różnią. Bo jeśli wierzysz postaci, to cała reszta również będzie ci się wydawać wiarygodna.
Jak pisać literaturę kryminalną w kraju, w którym właściwie nie popełnia się poważnych przestępstw?
To proste – wystarczy nie pisać o zbrodni wprost. Oczywiście w kryminale musi być i zbrodnia, i tajemnica, i suspens, i fałszywe tropy, i rozrzucone tu i ówdzie kluczowe informacje, i nerwowe przerzucanie stron w pogoni za rozwiązaniem zagadki – ale clou całej sprawy winno być gdzie indziej. W opowieści o ludzkim losie, i zawierać się w odpowiedzi na pytania o to, co się zdarzyło między ludźmi i dlaczego się zdarzyło. Przestępstwo – dla pisarza kryminalnego – jest chwytem umożliwiającym mu mocne literacko ujęcie ludzkich dramatów. Jest techniką narracyjną. Zresztą w książkach niejednokrotnie unikałem opisu zbrodni jako takiej: u mnie często ludzie po prostu znikają. Dla Islandczyka to oczywista sytuacja, bo zniknięcia to bardzo islandzka sprawa. Kraj jest rzadko zaludniony, dziki, ma fatalny klimat, otacza go zimny ocean. To nieprzyjazne miejsce do życia. Może ci się przydarzyć coś złego praktycznie bez świadków – albo dlatego, że zabrakło ci szczęścia, albo dlatego, że ktoś ci jednak pomógł przenieść się na tamten świat. W pewnym sensie sama Islandia bywa od czasu do czasu morderczynią. I tę islandzkość dobrze jest spożytkować w powieści.
Polska specjalność to nóż kuchenny w brzuchu szwagra. Ale pisarze się jakoś do tego nie garną.
Ale te rzeczywiste islandzkie przestępstwa też są przeważnie właśnie takie. W pisaniu kryminału nie chodzi więc o dokumentalne odwzorowanie pijackiej jatki zza ściany, ale sprawienie, by to, co faktycznie mało prawdopodobne, zostało przez czytelnika uznane za możliwe, ponieważ zdarzyło się w znanym mu społecznym kontekście, wśród ludzi, którzy wydają mu się zwyczajni, na ulicach, po których sam codziennie chodzi. Wychodzi na to, że z tego wszystkiego sama zbrodnia może być stosunkowo najmniej realistyczna.
Na Islandii nie ma ani enklaw arystokratycznego bogactwa, ani wielkich metropolii. Całe społeczeństwo liczy nieco ponad 300 tys. mieszkańców. Czy to możliwe, by pozostać u was anonimowym?
Nie, w żadnym wypadku. Możesz się schować na jakiś czas, ale wszyscy i tak od dzieciństwa mieli cię na oku.
Ta okoliczność musi wywierać ciekawą presję na autorze kryminałów.
Jasne, szukasz innych metod budowania intrygi, skoro ludzie nie mogą rozpłynąć się w tłumie ani zmienić tożsamości. Przypominam sobie, że kiedyś rozważałem taką hipotetyczną fabułę, ale doszedłem do wniosku, że się nie da. Ogólnie wielu rzeczy w tej konfiguracji społecznej nie da się zrobić, skoro codziennie widujesz na swojej ulicy tych samych ludzi, których oglądasz w telewizji.
Mając tak ograniczone pole do budowania kryminalnych narracji, musi pan szukać rozwiązań gdzie indziej. Na przykład badając przeszłość.
W rzeczy samej. To wymiar, w który można uciec. Malutką Islandię można poszerzyć tylko przez przyglądanie się jej w czasie, postrzeganie jej jako pewnego procesu. Zresztą czas – samo pojęcie czasu – fascynuje mnie od dawna, bo nic takiego jak czas przecież materialnie nie istnieje. Kim byliśmy kiedyś i kim jesteśmy teraz? Czy wciąż tymi samymi ludźmi? Jak to jest, kiedy się skrywa jakąś tajemnicę albo traumę przez dekady? Jak upływ czasu wpływa na naszą świadomość, na nasze osądy moralne?
Pracując z czasem, pracuje się też z pamięcią.
To nieuniknione. Przydarzają się nam na Islandii dwa, może trzy morderstwa rocznie. I dzięki Bogu. Wędrówka wstecz w czasie – takie, powiedzmy, geologiczne odsłonięcie jakiejś warstwy społecznej pamięci – z pewnością odsłania więcej nieboszczyków. Albo możesz mieć jednego w teraźniejszości, jednego w przeszłości – i zbudować fabułę wokół tego, co ich łączy, sprowadzić dwie osobne opowieści do wspólnego mianownika.
Powiedział pan, że jest pan przywiązany do skrupulatnego społecznego realizmu, ale pana policjanci z reguły nie wysiadują na nudnych spotkaniach i w zasadzie nie mają żadnej papierkowej roboty.
To dlatego, że ja tak naprawdę nie mam zielonego pojęcia, jak pracuje policja. I nigdy się tym specjalnie nie interesowałem. Akurat tą wiedzą nie chcę się krępować – pragnę mieć wolność wyboru, co pisać i jak pisać. Jeśli potrzebuję konkretnej informacji, która ma kluczowe znaczenie dla tekstu, zawsze mogę zadzwonić do znajomych policjantów i oni mi powiedzą, co trzeba. Poza tym musiałbym zapewne umieszczać w książkach opisy nudnych, powtarzalnych czynności – ale po co? W tym samym czasie mogę się skupić na realnych problemach mojego policyjnego bohatera. Zawsze trzeba na własne potrzeby – i na potrzeby umowy z czytelnikiem – określić, co się z powieści wyrzuca. I robić to konsekwentnie, żeby nie utonąć w zbędnych detalach. Teraz jest moda w książkach kryminalnych na rozmaite kryminalistyczne dyscypliny pomocnicze – profilowanie psychologiczne, antropologię sądową, całą tę naukę stosowaną w służbie policji. Nie cierpię tego. Co to za nuda. Szukam w literaturze ciekawych historii, nie gadżetów.
Wyobraża pan sobie Erlendura polegającego na tej nowoczesnej technologii?
Nigdy w życiu.
Powiedział pan kiedyś, że siadając do pracy, nie ma pan szczegółowo obmyślanej fabuły.
Zazwyczaj nie mam. Mam w głowie tylko ogólne wyobrażenie, o czym chcę pisać. To zwykle idea wyznaczająca mi zakres tematyczny. Przemoc domowa czy zemsta za krzywdę. Zaczynam i nie wiem o tym, co napiszę, prawie nic. To najfajniejsza część tej roboty: musisz się stale samemu zaskakiwać w trakcie pisania. Piszesz, piszesz i nagle wiesz – to się stało w taki, a taki sposób. To przyjemne i twórcze. Oczywiście są pisarze, którzy muszą mieć zaplanowaną każdą minutę swojej opowieści – proszę bardzo, niech mają, jeśli to im przynosi dobre rezultaty. Ale to nie dla mnie. Nie po to siadam codziennie rano do pracy, żeby z góry wiedzieć, co się wydarzy.
Jeśli nie ma planu, muszą być postaci. Na przykład Erlendur – wróćmy do niego jeszcze na chwilę, bo wydaje mi się jednym z najciekawszych bohaterów współczesnej powieści kryminalnej. To człowiek, który jest kluczem do całej pańskiej serii. Myślę o nim jako o rozbitku, kimś, kogo fala czasu wypluła nagle w naszej epoce.
On się nie odnajduje w nowoczesności. Zawsze patrzy za siebie, w przeszłość. To jego obsesja – znajdowanie minionych przyczyn dzisiejszych skutków. To następstwo osobistej traumy: kiedy był dzieckiem, stracił młodszego brata, za co do tej pory się czuje w pewnym sensie odpowiedzialny. Brat zaginął bez śladu w śnieżnej zamieci – Erlendur przeżył, ale od tamtej chwili zastanawia się, czy przetrwała właściwa osoba. I wciąż nie wie, co się właściwie wtedy stało, jako że ciała brata nigdy nie odnaleziono. Całe życie Erlendura zostało naznaczone tym wydarzeniem, sprawiło też, że utrzymywanie relacji międzyludzkich, w tym rodzinnych, przychodzi mu z wielkim trudem. To kwestia odpowiedzialności: on wie, że kiedyś zawiódł i nie chce zawieść jeszcze raz. Więc, paradoksalnie, znów zawodzi. Ale dzięki temu jest zarazem świetnym śledczym, ponieważ odczuwa wewnętrzny przymus dochodzenia do prawdy zarówno o tym, co się zdarzyło, jak i o tym, co czuli ci, których pozostawiono samym sobie, wyrzucono poza nawias. Erlendur jest jednocześnie zafascynowany ludzkim nieszczęściem i głęboko empatyczny. Dzięki temu może rozumieć i ofiary, i sprawców.
Czy jednak widzi choć odrobinę sensu w życiu?
Ani trochę.
Imię Erlendur ma jakieś literalne znaczenie po islandzku?
Obcy, przybysz, ktoś z zewnątrz. Erlendur jest wyobcowany i przybywa z przeszłości, to człowiek głęboko niewspółczesny.
Erlendur nie cierpi Reykjaviku. A pan?
Kocham to miasto. To moje miejsce. Ale Erlendur jako outsider i prowincjusz nigdy się w nim nie odnalazł, z trudem przychodzi mu nawet zrozumienie, co to jest pizza w kawałkach albo bar z fast foodem. Nie ogląda amerykańskich filmów. Angielszczyzna i młodzieżowy slang kaleczą jego uszy. Jest w gruncie rzeczy kulturowym i językowym purystą – martwi go perspektywa, że islandzka mowa może zniknąć za życia ledwie dwóch-trzech pokoleń, stłamszona angloamerykańskim naporem.
Chciałbym jeszcze spytać o inny aspekt tej cywilizacyjnej zmiany, która dotyka Islandii – o szokująco szybki skok od biedy do bogactwa. Jak Islandczycy sobie z tym radzą?
Jakiegoś wyjaśnienia szukałem w książce, która niedawno wyszła po polsku, w „Czarnych powietrzach”. Apetyt rośnie w miarę jedzenia i pojawia się chciwość. Moja powieść to właśnie historia o chciwości, napisałem ją w reakcji na potężny kryzys ekonomiczny, jaki spustoszył Islandię po 2008 r. – ten lokalny kataklizm to był drobny fragment znacznie większego zjawiska, ale do tej pory się z niego jeszcze nie wygrzebaliśmy, tak ekonomicznie, jak mentalnie. Sporo o tym myślałem i przyszło mi do głowy, że nasze islandzkie zderzenie ze ścianą wzięło się z braku doświadczenia: nigdy wcześniej nie mieliśmy tu pieniędzy, nigdy wcześniej nie zbankrutowaliśmy. Duże europejskie narody mają za sobą setki lat rozwoju gospodarczego, a w konsekwencji zaliczyły też wiele ekonomicznych wzlotów i upadków – umieją zarządzać kryzysem i po prostu potrafią być bogate. Na nas jak z jasnego nieba spadła iluzja gigantycznej fortuny i zapragnęliśmy mieć ją od razu, natychmiast.
No i to pragnienie zakończyło się twardym lądowaniem, o ile pamiętam.
Tak, to nie tylko było bankructwo, lecz także całkowita awaria państwa jako takiego. Zawiodły wszystkie mechanizmy. Wciąż otrząsamy się z szoku i próbujemy zrozumieć, co się właściwie stało. A ponieważ jesteśmy uparci, to się prędzej czy później dowiemy.