Dla Rosjan Putin okazał się narodowym klejem doskonałym, bo niweluje sprzeczności, odwołując się do lęku, nostalgii i manii wielkości
Jak się projektuje rosyjskiego polityka? W 1999 r. w powieści „Generation »P«” (wyd. pol. W.A.B. 2002, przeł. Ewa Rojewska-Olejarczuk) Wiktor Pielewin włożył w usta jednego z bohaterów, pracownika agencji reklamowej, następującą kwestię: „Każdy polityk ze swej natury jest po prostu przekazem telewizyjnym. Ale powiedzmy, że posadzimy przed kamerą żywego człowieka. To i tak przemówienia będzie mu pisać ekipa speachwriterów, marynarki dobierać – grupa stylistów, a podejmować decyzje – Komitet Międzybankowy. A jak nagle szlag go trafi i kopnie w kalendarz – to co, cały ten pic zaczynać od nowa?”.
Właściwą reakcją na te wątpliwości jest stworzenie polityka wirtualnego. „Najpierw potrzebny jest model wyjściowy. Figura woskowa albo człowiek. Zdejmuje się z niego ciało obłoczne. Wiesz, co to jest ciało obłoczne? – Coś w stylu ciała astralnego? – Nie. Jakieś palanty namąciły ci w głowie. Ciało obłoczne to hologram. Po prostu obłok punktów. Zdejmuje się je albo sondą, albo laserowym skanerem. Potem te punkty się łączy, nakładając na nie cyfrową siatkę, i łata się szczeliny. Stosuje się kilka zabiegów naraz – stitching, clean-up i tak dalej”.
„Generation »P«” (owo skrótowe „P” rozwijano przeważnie jako „Pepsi”, ale zdaje się, że autorowi chodziło raczej o „Pizdiec”) jest historią o Rosji jako postmodernistycznej fantazji powstającej w telewizyjnych studiach za pieniądze oligarchów. Kto tę Rosję produkuje? To rzeczywiście sprawa pokoleniowa. Producentami nowej Rosji była generacja, która wchodziła w dorosłość, gdy ZSRR, ścisnąwszy się w małą kulkę, wtoczył się pod szafę i znikł. „Związek Radziecki, który zaczęto modernizować i ulepszać mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Tatarski [główny bohater powieści – red.] postanowił zmienić zawód, ulepszył się do tego stopnia, że przestał istnieć (jeśli państwo jest w stanie popaść w nirwanę, był to akurat taki przypadek)” – czytamy u Pielewina. To doświadczenie trudno z czymkolwiek porównać, bo imperia zwykle upadają z hukiem, ale jego dalekosiężnym skutkiem jest, by tak rzec, ogólne poczucie słabego oparcia w rzeczywistości.
Przenosimy się o ponad dekadę w przód: w Rosji Putina oligarchowie nie są już właścicielami państwa, to państwo jest właścicielem oligarchów. Ma też w zasadzie wszystkie istotne media. I zarządza nimi w nowatorski sposób. „W kraju obejmującym dziewięć stref czasowych, (...) w którym można znaleźć i niemal średniowieczne wioski, gdzie mieszkańcy własnymi rękoma czerpią wodę z drewnianych studni, i skupione wokół jednej fabryki miasteczka, i mieniące się błękitnym szkłem i stalą wieżowce nowej Moskwy – w takim kraju telewizja jest jedyną siłą, która jest w stanie połączyć wszystko w całość i nad tym zapanować. To telewizja odgrywa rolę najważniejszego mechanizmu w machinie nowego typu autorytaryzmu – dużo subtelniejszego niż jego odmiany dwudziestowieczne” – pisze Peter Pomerantsev w „Jądrze dziwności” (2014, wyd. pol. Czarne 2015, przeł. Iga Noszczyk), eseju o współczesnej Rosji widzianej oczyma producenta telewizyjnego, Rosjanina wychowanego na Zachodzie. „Pierwszą rzeczą, jaką zrobił prezydent, gdy w 2000 r. doszedł do władzy, było przejęcie kontroli nad telewizją. To poprzez telewizję Kreml decydował, którym politykom »pozwoli się« grać rolę marionetkowej opozycji, jak powinna wyglądać historia kraju, czego ten kraj powinien się bać i czego być świadomy. Nowy Kreml nie chciał powtórzyć błędu, który popełnił dawny Związek Radziecki: nie mógł pozwolić, by telewizja była nudna. (...) W centrum tego show znajduje się sam prezydent – postać stworzona z niczego, szara glina uformowana przez siłę telewizji; postać, która przekształca się i zmienia szybko jak artysta performer i raz gra rolę żołnierza, innym razem kochanka lub myśliwego z gołą klatą, albo biznesmena, szpiega, cara czy supermana. – Wiadomości to kadzidło, którym błogosławimy działania Putina. To ono czyni go prezydentem – lubią mawiać producenci telewizyjni i spece od polityki”.
Pomerantsev, przez dobrych parę lat współpracownik rosyjskich kanałów telewizyjnych, z reporterską werwą opisuje techniki owego konstruowania, koncesjonowania, zagęszczania i rozrzedzania rzeczywistości za pomocą mediów elektronicznych. To już nie tępy zamordyzm, lecz montaż, kolaż, karykatura, komentarz, zbitka prawdy z kłamstwem (myślicie, że od kogo TVP Info pożyczyła sobie swoje „paski grozy”?), a wszystko podane w sosie reality show.
Taki spektakl musi mieć reżysera – Pomerantsev przedstawia nam więc Władisława Surkowa, polityka z gestem i wizją. „Klaśnie raz – i pojawia się nowa partia polityczna. Klaśnie drugi raz – i tworzy organizację Nasi, odpowiednik Hitlerjugend, która szkoli się do walk ulicznych z potencjalnymi zwolennikami demokracji i do palenia na placu Czerwonym książek antypatriotycznych pisarzy. Jako zastępca szefa administracji Surkow spotyka się raz w tygodniu na Kremlu z dyrektorami kanałów telewizyjnych, instruując ich, kogo mają atakować, a kogo bronić; komu wolno bywać w telewizji, a komu nie; jak należy pokazywać prezydenta oraz jakim językiem i jakimi kategoriami ma myśleć naród. (...) Każdy, kto sprzeciwia się prezydentowi, staje się wrogiem wielkiego boga »stabilności«. »Efektywny menedżer« – termin przejęty z zachodniej korpomowy – stał się wyrazem kultu prezydenta jako najbardziej efektywnego ze wszystkich możliwych efektywnych menedżerów. »Efektywność« stała się raison d’etre wszystkiego – Stalin był »efektywnym menedżerem«, który musiał zgodzić się na pewne ofiary właśnie w imię »efektywności«”.
W pewnym sensie cały świat jest dziś wpatrzony w Rosję z uwagą równą tylko tej, którą poświęca się potędze big data i portali społecznościowych – to Rosja wyznacza obecnie wyśrubowane standardy medialnej manipulacji i demiurgicznej swobody w realizowaniu zasady divide et impera. Pytanie, jakie się przy okazji narzuca, brzmi: czy ten ponowoczesny polityczno-telewizyjny wodewil z imperialnymi ambicjami to rosyjska specyfika, czy też uniwersalne narzędzie sprawowania władzy? Innymi słowy: czy sygnał, który nadaje Moskwa, to nasza przyszłość?
Okładka magazyn 4.05 / Dziennik Gazeta Prawna
Po części odpowiedzi udziela „Rosja – wielkie zmyślenie”, znakomita książka Arkadija Ostrowskiego, rosyjskiego dziennikarza, moskiewskiego korespondenta brytyjskiej prasy. Praca Ostrowskiego to właściwie polityczna historia postsowieckiej Rosji, ze szczególnym naciskiem na dzieje mediów przed i po upadku ZSRR. Ta błyskotliwa narracja sięga głęboko, bo aż do lat 60. zeszłego wieku, by pozwolić nam zrozumieć, kto i dlaczego doprowadził do pieriestrojki i głasnosti. Kto? To znów sprawa pokoleniowa: generacja szestidiesiatników, tych, którzy dorastali już po śmierci Stalina i dla których najważniejszymi wydarzeniami młodości były XX Zjazd KPZR z 1956 r. (gdy otwarcie zerwano ze stalinowskim kultem jednostki i rozpoczęła się odwilż) oraz sowieckie czołgi na ulicach Pragi w 1968 r. (gdy pogrzebano nadzieje na socjalizm z ludzką twarzą).
Pielewin w „Generation »P«” kpi sobie z szestidiesiatników: „Weźmy chociażby samo imię »Wawilen«. Uszczęśliwił nim Tatarskiego jego ojciec, w którego duszy połączyły się w jedną całość wiara w komunizm i ideały lat sześćdziesiątych. Imię było zlepkiem słów »Wasilij Aksionow« i »Włodzimierz Iljicz Lenin«. Ojciec Tatarskiego najwyraźniej bez trudu potrafił sobie wyobrazić zagorzałego leninistę, któremu swobodna proza Aksionowa uświadamia, że marksizm od swego zarania opowiadał się za wolną miłością, albo sfiksowanego na punkcie jazzu estetę, którego jakaś szczególnie przeciągła saksofonowa rulada nagle naprowadza na myśl, że komunizm zwycięży. Ale taki był nie tylko ojciec Tatarskiego – takie było całe radzieckie pokolenie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, które podarowało światu niezależną pieśń, a zakończyło wysłaniem w czarną pustkę kosmosu pierwszego sputnika – czteroogoniastego plemnika przyszłości, która nigdy nie nadeszła”.
Tak czy owak szestidiesiatnicy (w tym Gorbaczow), sądząc, że wcielają w życie zagubione komunistyczne wartości NEP-u i Praskiej Wiosny, dokonali unieważnienia ZSRR. Ściślej: dokonali go, ponieważ zaczęli mówić prawdę. Mówili prawdę w gazetach i w telewizji. Prawda była druzgocąca dla legitymizacji władzy sowieckiej. W dłuższej perspektywie okazała się druzgocąca także dla obywateli: pozbawiła ich tożsamości, bezpieczeństwa, punktu oparcia. Taką prawdą, jak krwawa, odpychająca prawda o sowieckim totalitaryzmie, można się było raczej zadławić niźli oczyścić. Nowi Rosjanie, którzy przyszli po medialnej ekipie Gorbaczowa, wiedzieli, że do utrzymania postimperialnych terytoriów w jednym kawałku potrzebny im będzie jakiś inny klej. Książka Ostrowskiego jest opowieścią o poszukiwaniach tego kleju.
Najpierw – krótko – miała być nim demokracja. Potem kapitalizm, który ex nihilo stworzy klasę średnią. Po dwóch próbach puczu (1991, 1993) i pierwszej wojnie czeczeńskiej (1995–1996) zmieniła się narracja: uwłaszczeni na państwowym majątku oligarchowie zaczęli rozglądać się za silnym człowiekiem, który obroni Rosję przed faszyzmem/Zachodem/liberalizmem/komunizmem. I znaleźli go. Sukcesor Borysa Jelcyna (którego drugą kadencję wywalczyła w 1996 r. niespotykanie ostra i kłamliwa telewizyjna akcja propagandowo-marketingowa), następca tronu, kolejne wcielenie agenta Stirlitza, Władimir Władimirowicz Putin okazał się, poza wszystkim innym, klejem doskonałym, bo potrafiącym niwelować sprzeczności, odwołując się do lęku, nostalgii i manii wielkości. Przemianę niezależnych mediów w migoczący monolit przypieczętowały katastrofalne zamachy terrorystyczne – w moskiewskim Teatrze na Dubrowce (2002) i w osetyńskim Biesłanie (2004) – gdy w wyniku interwencji specsłużb masowo ginęli nie tylko napastnicy, lecz także zakładnicy, a telewizja pokazywała to na żywo. Takie wpadki nie mogły się już powtórzyć. I nie powtórzyły się.