Nic tak nie wyraża polskich przemian społecznych, kulturowych i panujących mód jak język kulinariów. Jednak Polacy, którzy coraz częściej jadają poza domem i coraz mniejszą mają ochotę, by bawić się w detektywów i zastanawiać, co też przyniesie im kelner.
Moja sąsiadka pani Halinka na przełomie lat 80. i 90. XX w. wstawała bladym świtem i ruszała na giełdę samochodową w podwarszawskim Słomczynie. Tam w jednym z lokali przez kilkanaście lat serwowała wygłodniałym sprzedawcom i klientom pyszności. – Miałam klasykę: bigos, flaki, kurczaka z rożna. Były też zagraniczne hity, które już się na naszym rynku zadomowiły, m.in. hot dogi, hamburgery, cheeseburgery i chipsy – wylicza. Pamięta, że niektórzy klienci mieli problem z wymówieniem nazw niektórych dań. – Był pan, który zawsze prosił o keczuk, nie o ketchup. Inny poczytywał sobie za punkt honoru, żeby mnie czegoś nauczyć i za każdym razem tłumaczył mi, że po polsku hot dog to „gorący pies” – opowiada. Dziś pani Halinka jest – jak mówi o sobie – szczęśliwą emerytką. Gastronomicznego bakcyla połknął jej syn Krzysztof, który prowadzi w centrum Warszawy jedną z licznych burgerowni. Jego klienci mogą uraczyć podniebienia „kaszana burgerem”, a jeśli nie jedzą mięsa, skusić się na „wegana”. Do „fryt” proszą o „keczupik”, a na ich specjalne życzenie mięso w burgerze może być „well done”, czyli po naszemu dobrze wysmażone. – Głód jest w Polakach ten sam, tylko moda na nazwy dań się zmienia – śmieje się pani Halinka.
Jej słowa potwierdzają to, co odkrył amerykański psycholog Brian Wansink, nazywany Sherlockiem Holmesem zachowań żywieniowych. W książce „Beztroskie jedzenie” stwierdza, że oprawa dania – w tym jego nazwa – ma nawet większe znaczenie niż sama potrawa. Aby to udowodnić, razem ze swoim zespołem przeprowadził badanie w jednej z restauracji. Okazało się, że dania takie jak „tradycyjna cajuńska czerwona” czy „satynowy budyń czekoladowy” sprzedawały się o 27 proc. lepiej niż te o klasycznych nazwach, czyli po prostu czerwona fasola z ryżem i budyń czekoladowy.
Polska droga do kulinarnego marketingu z prawdziwego zdarzenia była trudna i trzeba było ją pokonać dość szybko. O ile w okresie transformacji goście nie byli specjalnie wybredni, to z biegiem czasu coraz więcej podróżowali i byle czym nie dawało się ich zadowolić. Wiele osób wiedziało już, jak powinna smakować pizza z prawdziwego zdarzenia lub solidny befsztyk. Polska gastronomia w przyspieszonym tempie uczyła się, jak żyć w nowej rzeczywistości. Było to o tyle łatwe, że produkty, które dotychczas pozostawały w sferze marzeń, nagle można było tak zwyczajnie kupić.
Od PRL do pięciu smaków
Jak wyjaśnia dr Magdalena Tomaszewska-Bolałek, badaczka kultury żywieniowej, autorka książek o kuchni i kierownikczka Food Studies na Uniwersytecie SWPS, przez wiele wieków podstawowym językiem kulinariów był francuski. – Ważny był również włoski. Ale zarówno XX w., jak i XXI w. to dominacja angielskiego. To najczęściej używany język na świecie, w tym także oficjalny język hashtagów w social mediach – mówi.
Zgadza się, że w Polsce ogromny napływ zagranicznych terminów nastąpił właśnie po 1989 r. – Kiedy w sklepach i restauracjach pojawiło się wiele nieznanych produktów i dań – mówi. Jak za dotknięciem magicznej różdżki, z menu restauracji małych i dużych oraz barów takich jak ten pani Halinki znikać zaczęły kurczaki z rożna, kiełbasa z wody czy flaki po warszawsku. Ich miejsce zajęły hamburgery, cheeseburgery, pizze, zupy pho i sajgonki.
– Współcześnie polskie kulinaria czerpią z wielu źródeł. Restauracje chętnie posługują się francuskimi nazwami potraw i technik ich przyrządzania. Brzmi to bardziej profesjonalnie i elegancko. Angielskie nazwy dobrze przyjmują się ze względu na to, że są zrozumiałe dla osób mówiących różnymi językami. Polskojęzyczne słownictwo wskazuje natomiast na rodzimy charakter jedzenia. Sposób komunikacji zależy w dużym stopniu od odbiorców i celu, jaki chcemy osiągnąć – wyjaśnia dr Tomaszewska-Bolałek.
Zdaniem dr Aleksandry Drzał-Sierockiej, współkierowniczki Food Studies na Uniwersytecie SWPS, która zajmuje się m.in. jedzeniowym tabu i filmom poświęconym tej tematyce, rok 1989 jako przełom w nazewnictwie i polskiej gastronomii trzeba traktować bardzo symbolicznie. – Przemiany dotyczące gastronomii, a co za tym idzie również jej języka, trwały już kilka dobrych lat. Pierwsze hot dogi czy hamburgery mieliśmy jeszcze zanim runęła żelazna kurtyna. Po 1989 r. zachłysnęliśmy się tym, co z Zachodu, a nasze swojskie dania wyrzuciliśmy do kosza. Historia lubi się powtarzać i teraz znowu są one w modzie, tak samo jak gramofony i płyty winylowe – tłumaczy. Jej zdaniem „wykwintny” i „fikuśny” język kulinariów na dobre zaczął się rozkręcać tuż przed pierwszą połową lat 90. – Polacy „przeżyli” otwarcie pierwszego McDonalda, rozsmakowali się w jedzeniu włoskim i azjatyckim. Poczciwy makaron stał się pastą i podawano go we wszelkich możliwych konfiguracjach. Czyli swojskie kluski stały się daniem światowym – wyjaśnia.
Do Polski zawitała też kuchnia orientalna, w wykonaniu najprawdziwszych Chińczyków i Wietnamczyków. Oni z kolei spolszczali nazwy swoich dań, żeby zachęcić klientów. Wiele osób pamięta jeszcze menu w wietnamskich budkach na warszawskim placu Konstytucji. Można tam było m.in. zjeść „kurczaka w ciu ciu smakach”, czyli tłumacząc na polski: „w pięciu smakach”.
Poza zachodnio brzmiącymi nazwami Polacy byli głodni jeszcze jednego – przepychu. – Dania były więc bogate, wieloskładnikowe, zalecały się swoją wykwintnością. Żelazną pozycją w menu eleganckich restauracji był kotlet po królewsku, czyli royal. Nieważne, czy był zrobiony z czerwonego, czy białego mięsa. Najważniejsze było nadzienie, czyli plaster ananasa albo brzoskwini z puszki, plaster sera, mały korniszon i oliwka. Cała ta misterna konstrukcja była spięta wykałaczką. Smak nie zachwycał, ale nazwa zobowiązywała i trzeba było zajadać kotleta royal – wspomina Justyna Adamczyk, redaktor naczelna polskiej edycji jednego z dwóch najważniejszych przewodników kulinarnych na świecie „Żółtego Przewodnika Gault & Millau”.
Chrupiące muśliny z nutami chrzanowymi
Poetycko-językowa inwencja restauratorów na dobre zaczęła rozwijać się w pierwszej dekadzie tego stulecia. – Zasypali nas potworkami językowymi. Prześcigali się w wymyślaniu skomplikowanych i zawiłych nazw. Ten trend powoli odchodzi, ale nadal w menu wielu restauracji można znaleźć różne perełki – stwierdza Adamczyk.
Jak w takim razie nazywały się smakołyki, którymi w ostatnich latach się raczyliśmy? Wansink w swojej książce „Beztroskie jedzenie...” wymienia cztery podstawowe kategorie nazw odnoszących sukces. Pierwsza z nich to nazwy geograficzne – tu pojawiają się np. naleśniki meksykańskie czy sałatka a la Toscana, druga to nazwy nostalgiczne – wywołujące skojarzenia z przeszłością, np. rosół babuni czy ziemniaki staropolskie. Trzecia – to nazwy markowe. Po te kategorie rodzimi restauratorzy sięgnęli stosunkowo niedawno. Długo byli wielbicielami czwartej, czyli nazw działających na zmysły.
Dr hab. Małgorzata Dawidziak-Kładoczna w pracy „Nazwy potraw a marketing. Perswazyjne środki językowe we współczesnym nazewnictwie gastronomicznym” zbadała ponad tysiąc nazw potraw serwowanych w polskich lokalach gastronomicznych. Efekt badań jest zaskakujący. Określenia te okazały się złożone, barokowe wręcz; średnio jedna nazwa dania miała 5,74 wyrazów. W kartach dań często spotyka się nazwy czterowyrazowe. Duża jest też grupa dań o nazwach ośmiowyrazowych. Są też kilkunastowyrazowi rekordziści, np. „Pierś kurczaka podwędzana na drewnie wiśniowym, podawana z gruszką marynowaną w starym winie i goździkach w towarzystwie purée z buraków i zapiekanki z jabłek w sosie różanym”.
Badania dr Dawidziak-Kładocznej nad językiem potraw w polskich restauracjach potwierdzają to, co napisał Wansink. Przez ostatnich kilkanaście lat w nazwach potraw w naszych restauracjach pojawiały się wyrazy i sformułowania odnoszące się – poza smakiem – do takich zmysłów jak słuch, np. „skwierczące krewetki z czosnkiem i czerwonym tabasco”, „chrupiący kurczak pieczony w winie” lub wszelkiego rodzaju „cytrynowe lub chrzanowe nuty ”, „wariacje mięsno-warzywne”, a nawet „kieszonki Iwonki w rytmie salsy” oraz zapach – „żurek pachnący grzybami i białą kiełbasą z boczkiem”, czy jedno z popisowych dań restauracji Magdy Gessler „bursztynowy rosół uperfumowany z kołdunami jagnięcymi”.
Kolor to kolejna kategoria, która jest obecna w nazwach potraw. Najczęściej jest to barwa „złota” lub „złocista”, ale pojawiają się też kolory takie jak biel, czerwień czy róż. Często w nazwach dań podkreślana jest także ich tekstura, stąd chociażby „sandacz jak aksamitka w kremowej gorczycy”, „aksamitny krem z białych warzyw ze śmietankową chmurką” lub „jedwabny krem ze szparagów”. Z aksamitem, kremem i jedwabiem w gastronomii konkurują muśliny – „delikatne naleśniki z rzecznymi rakami na pomidorowym muślinie”. Unikatowa marka potraw podkreślana jest bardzo często takimi sformułowaniami jak „specjalność zakładu”, „kanapka szefa” czy też „nasza słynna szarlotka”.
Pierzynki, objęcia i papiloty
„Jednym z najpopularniejszych zabiegów językowych sprzyjających sugestywności analizowanych nazw jest neosemantyzacja. Jej efektem często jest personifikacja, czego dowodem może być używanie w odniesieniu do nazw potraw wyrazów łączących się z ludźmi: solo, duet, towarzystwo. Neosemantyzmy zastępują typowe słownictwo kulinarne, np. zamiast sos stosowany jest muślin, zamiast warzywa, zielenina – gąszcz, łąka. W obszarze neosemantyzacji można zaobserwować pewne bardzo czytelne tendencje, np. popularnymi metaforami śmietany, ewentualnie jogurtu, majonezu są kojarzące się z bielą i puszystością obłok, chmurka, pierzynka” – pisze dr hab. Dawidziak-Kładoczna.
I rzeczywiście wspomniane „towarzystwo” przez ostatnie lata robiło furorę. Potraw takich jak „kotleciki jagnięce z kostką marynowane z rozmarynem w towarzystwie pieczonego czosnku podane na sosie szalotkowym” było w polskiej gastronomii bez liku. Poza nim często pojawiały się również „objęcia”, jak chociażby te z cukinii, w których występował łosoś, „sploty” z szynki parmeńskiej czy „otoczenie” warzyw lub surówek. Zaś pierzynki, kołderki, otuliny i rozkosze zdaniem Dawidziak-Kładocznej konotują rozmaite uczucia, w tym także skojarzenia erotyczne, co może jeszcze bardziej rozbudzać inne poza smakiem zmysły.
O tym, że język kulinariów ewoluuje nie tylko z powodu historycznych i społecznych zmian w naszym kraju, ale też jest bardzo podatny na różne mody, przekonany jest prof. Jerzy Bralczyk. Zdaniem językoznawcy obecny jest też prawie we wszystkim czynnik komercyjny. – Nowość bywa atrakcyjna pod warunkiem, że ciekawie i dobrze się ją nazwie. W wielu miejscach coraz częściej nawiązuje się do tradycji, pojawiają się słowa zdrobniałe, które mają rozbudzić jeszcze bardziej nasze apetyty. Te zdrobnienia, jak cebulka, śmietanka, pieczywko czy masełko, są już według mnie stałą częścią naszej tradycji. Z ekranów coraz częściej przemawiają do nas w ludzki sposób produkty takie jak parówki albo margaryny, zachęcając do tego, abyśmy je jedli. My sami coraz częściej gramatycznie ożywiamy potrawy i jemy kotlet zamiast kotleta, odmieniając je tak, jakby były rzeczownikami męskożywotnymi – tłumaczy.
W nazwach potraw często pojawiają się nawiązania do znanych ludzi czy np. rodów szlacheckich. Mamy więc np. kotlet a la Radziwiłł lub kremówki papieskie. Restauratorzy popisują się też znajomością staropolszczyzny. – Tej kremówkowej i radziwiłłowskiej nobilitacji, która łączy się z czymś trochę już dawnym i zapomnianym, obawiałbym się ze względu na świeżość – śmieje się prof. Bralczyk. – A poza tym nie lubię pretensjonalności, która pojawia się w wyrafinowanych nazwach. Staropolszczyzny, która szerzyła się przez pewien czas i miała wywoływać apetyty na prawdziwe polskie jedzenie tworzone przez domorosłych archaizatorów i samorodnych poetów kuchni. Dlatego też takim wymysłom jak „mięsiwo trzy noce marynowane” albo „kaczka na sposób staropolski podana” mówię stanowcze nie. Wolę nazwy proste, nawiązujące nie do chłopomanii w stylu kapuchy czy kluchów, ale tradycji i tego, co jadało się w domu. Zamiast staropolskich zrazów chętniej zjadłbym zrazy domowe – tłumaczy prof. Bralczyk.
Knife skillsy i wydawki
– Minęła moda m.in. na zdrobnienia i „towarzystwo” w nazwach potraw – zauważa Justyna Adamczyk z Gault & Millau. – Większość restauracji, które chcą uchodzić za ekskluzywne i po prostu słynąć z dobrej kuchni, nazywa rzeczy po imieniu – mówi. Jej zdaniem przez dwa ostatnie lata dokonał się w materii kulinarnej onomastyki zwrot o 180 stopni. – Pojawiła się moda na skrajny minimalizm, który polegał na podaniu nazwy, wymienieniu kilku jej składników i oddzielenie ich slashem, czyli ukośnikiem. Ten trend, który przyszedł do nas ze Skandynawii, też już na szczęście dogorywa w drugim, a nawet trzecim obiegu. Restauratorzy znowu stawiają na elegancką prostotę i piszą w karcie, że na talerzu znajdziemy tatar z łososia z rokitnikiem albo śledzik marynowany w soku z buraka – wyjaśnia Adamczyk.
Polacy coraz częściej jadają poza domem i coraz mniejszą mają ochotę, by bawić się w detektywów i zastanawiać, co też przyniesie im kelner. Jak wynika z przeprowadzonego w listopadzie 2017 r. badania Payback Opinion Poll, marki prowadzącej m.in. na polskim rynku programy lojalnościowe, duża część naszego społeczeństwa jada w restauracji raz w miesiącu (39 proc.), a 21 proc. nawet raz lub dwa razy w tygodniu (21 proc.). Najczęściej bywamy w restauracjach w weekendy (55 proc.), w tygodniu w czasie wolnym robi to 34 proc. badanych, a w godzinach pracy – 12 proc.
Kucharz Tomasz Królikowski przez kilka lat pracował w restauracjach w Wielkiej Brytanii. Teraz to samo robi w Polsce i prowadzi kursy kulinarne. Przyznaje, że choć szkoły kreowania nazw potraw są dwie, bardziej świadomi klienci od dziwnych nazw dań wolą minimalizm. – Na przesadny przepych goście nabierają się już coraz rzadziej, bo nikomu nie chce się zgadywać, co znajdą pod „marynowaną rosyjską poduchą buraczaną” – wyjaśnia. Mniej też szalejemy za tym, co dostaniemy w „dużej misie” lub „wypełnionym po brzegi” innym naczyniu. Coraz mniej jest amatorów dań w rozmiarze XXL. Kusi nas za to „odrobina” dania „delikatne skropienie” lub dodatki w formie „kleksa” lub „kapki”.
Królikowski zaznacza, że w języku gastronomii są takie słowa, których na polski raczej się nie tłumaczy, a których klientom nie trzeba już wyjaśniać. To m.in. metoda sous vide (przygotowywanie w niskiej temperaturze żywności zamkniętej w plastikowej torebce próżniowej, umieszczonej w kąpieli wodnej lub parowej ) gravlax (danie przyrządzane z surowego łososia peklowanego w soli z dodatkiem cukru i koperku) czy won tony (chińskie pierożki). – Na warsztatach zatytułowanych „Knife skills”, które dotyczą posługiwania się nożem i technik krojenia, operujemy francuskimi terminami jak julienne (cienkie słupki), brunoise (drobna kostka) czy vichy (kostka). To element międzynarodowego kulinarnego języka, który na całym świecie brzmi tak samo, więc tłumaczenie go nie miałoby sensu – wyjaśnia.
Kucharze amatorzy często podczas warsztatów albo domowego gotowania zaczynają posługiwać się terminami dotychczas zarezerwowanymi tylko dla profesjonalistów. Stąd też zamiast przystawek serwują startery albo swojsko brzmiące czekadełka, przyrządzają skalopy (z ang. scallops – małże św. Jakuba), czikena (kurczaka), którego często wkładają do ołena (piekarnika) albo pankejki (naleśniki – ang. pancakes). Czasem muszą coś wybastować (ang. baste), a więc podlać gorącym tłuszczem podczas smażenia. A gdy danie będzie już gotowe, zrobić wydawkę, czyli zaserwować gościom.
Swojski znaczy dobry
Według badania Payback Opinion Poll wśród najchętniej wybieranych przez Polaków kuchni świata wciąż królują włoska (57 proc.) oraz chińska (22 proc.). Największą popularnością cieszą się natomiast miejsca, które serwują typowo polskie dania (70 proc.)
Oznacza to, że po zachłyśnięciu się tym, co przyszło z Zachodu, co było nowe i wydawało się ekskluzywne, powracamy do korzeni. Świadczy o tym nie tylko konsumpcja typowo polskich dań czy popularność lokali, w których serwuje się „setę i galaretę” albo sprzedawanych w sklepach „wędlin jak za Gierka”, ale również moda na regionalne smaki i tradycję, która objawia się także w języku gastronomii. – Wędliny, soki, gotowe wyroby garmażeryjne często mają w nazwach takie słowa jak: tradycyjny, swojski, domowy, babuni. Chodzi o to, by podkreślić dobry smak. Nie od dziś wiadomo przecież, że babcie dobrze gotują, a jak coś jest domowe, to jest też dobre i zdrowe – tłumaczy dr Tomaszewska-Bolałek.
Drugi jej zdaniem mocno obecny językowy trend związany jest zarówno z rozpowszechnieniem się kuchni roślinnej, jak i mody na zdrowe odżywianie. – Pojawiają się więc nazwy dań bez białka zwierzęcego, które nawiązują do tych tradycyjnych, np. tofurnik to ciasto podobne do sernika, ale na bazie tofu; steki z kalafiora; smalec wegański; tofucznica – to jajecznica z tofu. Część obcojęzycznych nazw zaczynamy spolszczać, ale bardzo często zamiast szukać swojskich odpowiedników, bierzemy wyrazy, odmieniamy je przez przypadki i zapisujemy, rezygnując z oryginalnej pisowni, np. smutisie (ang. smoothie), bołlisie (ang. bowl), mak – jedna rolka sushi. Modne terminy są związane z dominującymi trendami kulinarnymi, które pojawiły się w danym roku. A przecież 2018 r. będzie należał do produktów fermentowanych, kwiatowych smaków, kuchni wegetariańskiej i wegańskiej, herbaty, jedzenia hybrydowego i napojów z bąbelkami – wyjaśnia.
Za tymi trendami podążają również blogerzy kulinarni. – Przepisy kulinarne, w tym towarzyszące im tytuły, które są ważną częścią składową całościowego przekazu tekstowego, wpisane są zazwyczaj w doświadczenia określonej wspólnoty kulturowej. Jako teksty przekazywane z pokolenia na pokolenie nawiązują do rodzinnej, lokalnej czy też narodowej tradycji. Funkcjonujące w obiegu powszechnym receptury wyrażają jednak również aktualne mody kulinarne i obyczajowe, korespondują z przyjmowanymi obecnie normami dietetycznymi, wprowadzając – także w samych tytułach – nawiązania do popularnych stylów życia i związanych z nimi nowych zwyczajów kulinarnych – zauważa dr Katarzyna Orszulak-Dudkowska, antropolog z Instytutu Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Łódzkiego.
Moda na weganizm, wegetarianizm, jedzenie bez glutenu czy laktozy ma swoje odzwierciedlenie w tytułach podawanych dzisiaj receptur kulinarnych. Na przykład: „curry z batatami, ciecierzycą i jarmużem”, „zupa z groszku bez gotowania, ze szpinakiem i mlekiem kokosowym”, „wegepasztet” czy „łosoś z brokułami i sosem pomarańczowym”. – Dosyć częstym zabiegiem jest umacnianie rangi danej potrawy poprzez przywoływanie już w tytule przepisu określeń „domowy”, „polski” czy też stosowanie nazw poszczególnych regionów kraju, znanych z bogatych tradycji kulinarnych. Służyć ma to powiązaniu wartości danej potrawy ze spuścizną kulturową i doświadczeniem pokoleń wytrawnych smakoszy. Mamy zatem „domowe wafle śmietankowe”, „domową szynkę peklowaną”, „kaczkę po polsku”, „staropolską babę puchową” czy „śledzie kaszubskie” – wyjaśnia.
Blogerzy również nie uciekają od nawiązań do babć, cioć i mam, czyli jak mówi Orszulak-Dudkowska, kobiet lokowanych w roli kulinarnych autorytetów. – W tej roli występują również sami autorzy blogów. Oprócz „pierogów babci Heli” czy „rosołu mojej mamy” mamy też „mój przepis na pizzę” czy „musakę po mojemu”. Podkreślanie autorskich pomysłów na potrawy wiązać można z niezwykłym uznaniem w kulturze współczesnej dla indywidualności kulinarnych i powszechną modą na realizowanie siebie oraz kształtowanie własnego stylu życia poprzez praktyki kulinarne – tłumaczy. Blogerzy lubią bawić się słowami i w przeciwieństwie do restauratorów mają na to pełne przyzwolenie. Dzięki odpowiednim zabiegom językowym mogą zostać zauważeni w sieci, gdzie konkurencja jest coraz większa. – Stąd swoiste gry słów, takie jak „Lubię kartofle. I ziemniaki”, „Schabowy i sekret udanej panierki”. „Kokosanki (bez wyrzutów sumienia)”. Czasami zdarzają się również tytuły przepisów mocno niejednoznaczne, które mają pobudzać wyobraźnię internautów. Dotyczą one głównie deserów, napoi i koktajli „czarny las” (na określenie deseru z owoców leśnych) czy „pani Walewska” (na ciasto kremowe) – wyjaśnia Orszulak-Dudkowska. Choć jak zauważa, również i wirtualne kulinaria, mimo że wiele im wolno, coraz częściej skłaniają się w stronę minimalizmu i prostoty.
/>
Osobna kategoria językowa to nazwy nadawane food truckom, czyli furgonetkom sprzedającym jedzenie na ulicy; znane są też jako szamowozy. Pojawiają się takie, jak np.: Burger Stadion, Curry Gang czy Easy Rider. Mamy też do czynienia z Chyżym Wołem, Ale Frytą, Bułą i Spółą, Kiełbusem, Pasibusem albo swojsko brzmiącym U Wujcia.
Zdaniem dr Drzał-Sierockiej nazwa stała się niemal tak samo istotna jak danie, bo człowiek bezustannie opisuje świat, który go otacza. – Nieważne, czy wprost, czy za pomocą kilku lub kilkunastu słów, zabawnie czy na poważnie. Musimy nazwać to, co nie jest nazwane. Dotyczy to też oczywiście smaku – wyjaśnia.
Czy moda na minimalizm zagości w restauracyjnych menu na dobre? Być może teraz nadszedł najwłaściwszy moment, by zrezygnować z pozornego przepychu i cieszyć się przejrzystą kartą dań i pysznymi, prostymi daniami. Historia kołem się jednak toczy i za jakiś czas zapewne znowu wrócimy do zabawnych, fikuśnych i zagadkowych dań i ich nazw. Bo jak mówi pani Halinka – głód w Polakach jest ten sam, tylko modna nazwa się zmienia.