Donosicieli, szpicli i zdrajców szczerze nienawidzimy, lecz gdy trafi się okazja, by ich rozliczyć, wówczas zrobimy wszystko, by ideę skompromitować.
/>
W Warszawie panował entuzjazm, bo pozbyto się Rosjan. Obradował wolny Sejm, wojsko znalazło się pod rodzimą komendą. Podobnie jak policja i tajne służby. Rewolta była tak błyskawiczna, że okupant nie zdążył nawet zniszczyć archiw. Wśród tysięcy zachowanych dokumentów uczestnicy Powstania Listopadowego odnaleźli stosy raportów i donosów, a także pokwitowań za wypłacone konfidentom honoraria.
Podejrzenia, że wśród Polaków roiło się od donosicieli, okazywały się prawdą. Władza wiedziała o niemal wszystkich patriotycznych stowarzyszeniach. Wręcz zakładali je czasami płatni prowokatorzy.
Nic dziwnego, że gdy prawda zaczęła wychodzić na jaw, zażądano rozliczenia zdrajców. Pod naciskiem opinii publicznej, dla przeprowadzania powszechnej lustracji, 5 grudnia 1830 r. Rząd Tymczasowy utworzył Komitet Rozpoznawczy do przejrzenia papierów policji tajnej.
Warszawa pełna agentów
Donosiciele oraz sekretne policje były kluczowymi narzędziami sprawowania władzy w Rosji. Moskiewskie porządki zaczęto przeszczepiać w Warszawie po kongresie wiedeńskim, gdy pod berłem cara Aleksandra powstało Królestwo Polskie. Nadana konstytucja gwarantowała mu szeroką autonomię, lecz w praktyce szczytne deklaracje nijak miały się do rzeczywistości. W Warszawie rezydował brat cara Wielki Książę Konstanty pełniący funkcję dowódcy polskiej armii i nieformalnego namiestnika. Równie ważną personą był komisarz carski przy Radzie Stanu Królestwa Polskiego Nikołaj Nowosilcow.
Obaj Rosjanie doskonale znali arkany sprawowania władzy. Przy kancelarii Wielkiego Księcia powstała Wyższa Tajna Policja, której szefem od 1823 r. był Mateusz Schley. „W trakcie siedmioletniej służby złożył zwierzchnikom 12 tys. sprawozdań pisanych po rosyjsku pięknym kaligraficznym pismem. Dotyczyły one głównie życia wyższych warstw społeczeństwa polskiego, a także spraw galicyjskich” – pisze Małgorzata Karpińska w rozprawie „Policje tajne w Królestwie Kongresowym”. Jednak Konstanty nie do końca mu ufał, bo równolegle utworzył drugi tajny wydział policji zarządzany przez Henryka Makrotta, nazywanego przez współczesnych „arcyszpiegiem”. Już jego ojciec donosił Rosjanom po upadku powstania kościuszkowskiego, a Makrott kontynuował rodzinną tradycję. Jako student medycyny na Uniwersytecie Warszawskim z takim zaangażowaniem wydawał kolejnych kolegów w ręce Schleya, aż ten przyjął go do tajnych służb. Wychowując sobie przy okazji groźnego konkurenta.
Istniejąca od 1816 r. policja wojskowa, dowodzona przez gen. Aleksandra Rożnieckiego, prowadziła nie tylko działalność szpiegowską w Austrii i Prusach, lecz także utrzymywała agenturę w armii Królestwa oraz w stolicy. Konkurował z nią od 1822 r. wydział barona Sassa. Oficjalnie podwładni barona szpiegowali dyplomatów oraz kraje ościenne. Jednak cesarz Aleksander zlecił mu przy okazji inwigilowanie Konstantego. Wielkiego Księcia obserwowali również ludzie Nowosilcowa. W tym galimatiasie funkcjonowali jeszcze donosiciele pracujący dla Sztabu Głównego, któremu szefował gen. Tomasz Siemiątkowski. Słane przez niego raporty car Mikołaj I ocenił tak wysoko, że w maju 1829 r. osobiście udekorował go Orderem św. Stanisława I klasy. Mania szpiegowania, jaka ogarnęła wówczas Warszawę, sprawiła, iż nawet jej władze postanowiły zafundować sobie własną agenturę. Komórka wywiadowcza powstała przy policji municypalnej. Jej pracą zawiadywał wiceprezydent stolicy Mateusz Lubowidzki.
Pomimo tylu sieci agenturalnych w sierpniu 1821 r. student z Wrocławia Józef Napoleon Czapski nielegalnie wjechał do stolicy i założył tajne stowarzyszenie. Co więcej – przez trzy tygodnie raporty o jego działalności nie trafiły do wiadomości Wielkiego Księcia ani innych wpływowych Rosjan, choć o dziwnym przybyszu meldunki składali kolejni donosiciele. Po tym skandalu Nowosilcow zaproponował utworzenie Centralnego Biura Policji dla Warszawy i Królestwa, nadzorującego wszystkie tajne służby. Konstanty nie ufał jednak rodakowi i zażądał, aby biuro było podporządkowane bezpośrednio jemu. Nowosilcow odmówił, po czym stworzył własną sieć.
W efekcie na terenie Królestwa Polskiego działało w porywach sześć tajnych policji politycznych oraz dwa nadzorujące je, a jednocześnie śledzące się nawzajem biura. Wedle wyliczeń Małgorzaty Karpińskiej ich działalność kosztowała budżet Królestwa 180 tys. zł, przy dochodach wynoszących 20 mln zł rocznie. Car dorzucał dla szpiegów ze swojego skarbu jeszcze 252 tys. zł.
Olbrzymie środki przeznaczane na inwigilowanie nie niwelowały zgubnych skutków bałaganu wynikającego z nadmiaru sekretnych służb. Dzięki niemu kadetom z warszawskiej Szkoły Podchorążych Piechoty, którymi dowodził por. Piotr Wysocki, udało się założyć tajne sprzysiężenie, a następnie zainicjować wybuch powstania.
Niebezpieczna pora dla szpiegów
„Jak gdybym niedosyć już był świadkiem tylu smutnych poruszeń i wstrząśnień, los chce, bym w 73. roku życia mego, gdym tylko spokojności potrzebował, jeszcze na okropną zawieruchę w nieszczęsnej ojczyźnie mej patrzył” – notował w dzienniku rankiem 30 listopada 1830 r. Julian Ursyn Niemcewicz. Dramaturg, poeta, historyk, mason, poseł na Sejm, przyjaciel Tadeusza Kościuszki. I jego najwierniejszy adiutant, bohater bitwy pod Maciejowicami, podczas której tak samo jak Naczelnik został ranny i wzięty do niewoli.
Bunt podchorążych zaskoczył Wielkiego Księcia, choć każdy dzień zaczynał od przejrzenia raportów policji i konfidentów. Tajne służby zupełnie zawiodły, poza donosicielami Mateusza Lubowidzkiego. To wiceprezydent Warszawy tuż przed podchorążymi zdołał dojechać do Belwederu, by ostrzec Konstantego. Gdy ten przebierał się w kobiecą suknię w garderobie żony, podchorążowie wdarli się do budynku, pochwycili zdrajcę, a jeden pchnął go bagnetem. Lubowidzki przeżył i trafił do szpitala.
Mniej szczęścia miał baron Sass. Usiłował uciekać, więc zastrzelił go por. Malczewski. Z kolei gen. Tomasz Siemiątkowski próbował około północy przejąć komendę nad kompanią grenadierów, niedaleko placu Saskiego, ale żołnierze odmówili walki z podchorążymi. Gdy zaczął obrzucać ich obelgami, jeden z nich go zastrzelił. Powstańcom udało się też aresztować najcenniejszych z szefów tajnych policji – Schleya i Makrotta. Jedynie gen. Aleksander Rożniecki zdołał wymknąć się ze stolicy, by przyłączyć się do rosyjskich oddziałów i wziąć udział w tłumieniu rebelii. Szukający go warszawiacy w końcu powiesili portret generała na latarni, tak dając sygnał, czego życzą carskim szpiclom.
W jedną noc tajne służby straciły wszystkich szefów, a ich zakonspirowani agenci mieli wiele powodów do niepokoju. Powstańcy przejęli w całości belwederską Tajną Kancelarię Wielkiego Księcia, podobnie jak inne archiwa. Jedynie dokumenty zgromadzone przez Nowosilcowa oraz policję wojskową Rożnieckiego znikły.
Pozostałe papiery zaczęto zwozić do warszawskiego ratusza, lecz stamtąd pojedyncze dokumenty szybko „wyciekały”, krążąc po mieście. Dlatego 3 grudnia 1830 r. Rząd Tymczasowy zdecydował, iż należy je przenieść do bezpiecznego skarbca Banku Polskiego, a następnie zapieczętować. Jak się jeszcze tego samego dnia okazało, najlepszy ze skarbców królestwa wcale nie był taki szczelny, skoro książę Franciszek Drucki-Lubecki triumfalnie ujawnił „kwity” na Maurycego Mochnackiego.
Siła akt
„O Boże! Ci tylko, co widzieli Robespierra, Dantona, Marata, St. Justa, nie byliby przerażonymi tak wściekłemi postaciami, jakie mieli ci zuchwalcy. Mochnacki, chudy, blady, srodze ospowaty, z biełemi, biegającymi oczkami” – pisał Julian Ursyn Niemcewicz o klubie rewolucyjnym założonym przez Mochnackiego. Skupił on radykałów domagających się detronizacji cara oraz wojny z Rosją. Tymczasem ugodowcy z Druckim-Lubeckim na czele nie wierzyli w szansę na zwycięstwo. Dlatego zamierzali spacyfikować radykalne środowiska, a następnie negocjować z carem Mikołajem I warunki kapitulacji. To zapowiadało zaciekłe starcie polityczne, podczas którego akta tajnych policji okazały się przydatne.
Odnaleziono stosy raportów i donosów, a także pokwitowania za wypłacone konfidentom honoraria. Podejrzenia, że wśród Polaków roiło się od donosicieli, okazywały się prawdą. Pod naciskiem opinii publicznej, dla przeprowadzania powszechnej lustracji, 5 grudnia 1830 r. Rząd Tymczasowy utworzył Komitet Rozpoznawczy do przejrzenia papierów policji tajnej
Mochnacki mógł się pochwalić wspaniałą biografią. Z uniwersytetu relegowano go za antycarskie wystąpienia, a za przynależność do tajnego Związku Wolnych Polaków spędził rok w więzieniu. Po wyjściu na wolność założył patriotyczną „Gazetę Polską”. Cieszył się opinią niezłomnego, co czyniło go naturalnym przywódcą młodego pokolenia polityków prących do całkowitego zerwania związków z Rosją. Tymczasem 3 grudnia książę Lubecki ujawnił memoriał napisany przez Mochnackiego, gdy w 1824 r. siedział w więzieniu. Nie dość, że lider radykałów wypiera się w nim głoszonych niepodległościowych idei, to na dodatek doradza Rosjanom, jak należy edukować młodych, by stronili od organizacji spiskowych. Za sprawą memoriału władze skróciły Mochnackiemu odsiadkę, a sześć lat później utracił on przez dokument autorytet i szansę na przejęcie kontroli nad powstaniem.
Po Warszawie krążyły już i inne dokumenty kompromitujące znanych ludzi. „Że warto i należy podać powszechnej ohydzie imiona dusz spodlonych, które za lichy kruszec, swoje sumienie, a ziomków swoich spokojność sprzedawały, na to jeden tylko głos powszechny i bardzo słusznie; ale z drugiej strony, sprawiedliwość każe unikać pośpiechu w tak delikatnym przedmiocie” – apelowała o umiar „Gazeta Polska”. Podkreślając, jakie sensacje mogą zawierać papiery zgromadzone w Banku Polskim. Wiedząc o tym, Rząd Tymczasowy postanowił utworzyć 13-osobowy Komitet Rozpoznawczy do przejrzenia papierów policji tajnej. O przewodniczenie jego pracom poproszono Niemcewicza.
Czas rozliczeń
„Ciągle łapią szpiegów i dostarczają na ratusz, tak dalece, iż już miejsca brakuje na ich umieszczenie” – zanotował 7 grudnia 1830 r. historyk Tymoteusz Lipiński. W stolicy trwały łowy na tajnych współpracowników policji. Wykazywano przy tym tak wiele zapału, że czasami wystarczała przypadkowa zbieżność nazwiska z tym ujawnionym na dokumencie, ażeby zostać aresztowanym. Szpiegomania nasiliła się dzień później po wyjściu na jaw, że znienawidzony wiceprezydent Lubowidzki zdołał opuścić stolicę. Wcześniej „Kurier Polski” ujawnił, iż zawiadywał on tajnym więzieniem, gdzie przetrzymywano z carskiego polecenia bohaterskiego majora Waleriana Łukasińskiego. Ponadto opisano, jak ostrzegł Wielkiego Księcia, ratując mu życie.
Wzburzeni artykułem warszawiacy poczęli się zbierać przed koszarami ujazdowskimi, gdzie w szpitalu leżał ich wiceprezydent. Gdyby nie straże, najpewniej zawisłby na latarni. Życie zdrajcy ocalił dyrektor Banku Polskiego hrabia Henryk Łubieński, prywatnie przyjaciel brata Lubowidzkiego, który był wiceprezesem banku. To on zorganizował potajemne wywiezienie z miasta rannego. Co więcej, wyglądało na to, że z bankowego skarbca zniknęła też ta część dokumentów, która stanowiła archiwum zgromadzone przez wiceprezydenta Warszawy.
Rozwścieczeni studenci szukali potem zdrajcy po całej stolicy. „Żona i dzieci Lubowidzkiego znajdowały się u sakramentek, podejrzenie padło więc na ten klasztor. Samorzutnie przeprowadzono tam rewizję, a na siostrach wymuszono przysięgę, iż nie ma u nich poszukiwanego. Akademicy szukali też podziemnego przejścia do dominikanów, gdzie też przeprowadzono rewizję” – opisuje Małgorzata Karpińska. Bogu ducha winnym siostrzyczkom wybijano potem jeszcze kilka razy okna kamieniami. W tym czasie gen. Józef Chłopicki, który ogłosił się dyktatorem powstania, pod naciskiem opinii publicznej nakazał aresztować hrabiego Łubieńskiego. W takiej atmosferze pracę zaczynał Komitet Rozpoznawczy kierowany przez Niemcewicza. Jego przewodniczący, jak na doświadczonego historyka przystało, skupił się w pierwszej kolejności na porządkowaniu akt. Zaordynował też przesłuchiwanie aresztowanych donosicieli. Odmówił natomiast spełnienia powtarzanego przez wszystkich żądania, aby jak najszybciej opublikować listę agentów. Tłumacząc to koniecznością zweryfikowania odnajdywanych w policyjnych aktach informacji, a następnie uzyskania zgody sądu na publiczne ogłoszenie nazwisk konfidentów.
Tymczasem coraz więcej osób słało do Niemcewicza prośby o wystawienie zaświadczenia, iż nigdy nie byli tajnymi współpracownikami policji. On znów odmawiał, tłumacząc, że jego komisja nie ma takich uprawnień. Zresztą co tak naprawdę mogła, nikt nie wiedział, bo nie zdążono z przygotowaniem aktu prawnego określającego kompetencję tego nadzwyczajnego organu władzy. Jej przewodniczący działał więc na wyczucie pod coraz większą presją. Prasę Królestwa Polskiego, po tym jak zniknęła cenzura, wręcz zalały rozliczeniowe teksty. Przy okazji rozpętała się dyskusja, co dalej zrobić z donosicielami, ponieważ odkryto brak w obowiązującym prawie przepisów pozwalających ich ukarać. Na łamach „Nowej Polski” apelowano, iż nie może mieć miejsca „naginanie praw do przypadku: tej największej zdrożności, jakiej tylko sędziowie w kraju konstytucyjnym dopuścić by się mogli”. Autorzy tekstów nawoływali do ostrożności, przestrzegając przed pochopnym ferowaniem wyroków.
„Przewinienia zatem szpiegowskie, nie mogą pozostać bezkarne dlatego, że prawo o nich milczy, ale winny być rozpoznanymi przez sąd rewolucyjny-wojenny. Nie zważajmy teraz na literę prawa, ale wchodźmy w ducha prawa, które nie może nie karać tego wszystkiego, cokolwiek jest przeciwne dobru powszechnemu” – odpowiadał na łamach „Gazety Polskiej” jej redaktor naczelny Jan Nepomucen Janowski.
Sprawiedliwość pozorowana
Nie minęły trzy tygodnie i opinia publiczna uważała, że Komitet Rozpoznawczy do przejrzenia papierów policji tajnej działa opieszale. Zaczęto też oskarżać Niemcewicza, że wynosi akta, a nawet dla rozrywki czyta ich fragmenty damom, umawiając się z nimi na herbatki.
Jednocześnie „Gazeta Polska” podgrzewała atmosferę, drukując kolejne dokumenty. Ich treść porażała czytelników. Wyszło na jaw, że kawaler orderu Virtuti Militari kpt. Józef Łubieński od 1827 r. był płatnym donosicielem Makrotta, rozpracowującym korpus oficerski. Chcą ustrzec się dekonspiracji, Łubieński wynajmował mieszkanie przy ul. Długiej, do którego klucze miał jeszcze tylko Makrott. Prawie nigdy się nie spotykali. Kapitan donosy chował w kanapie, zaś ulubiony szef tajnych służb Wielkiego Księcia zabierał je, gdy mieszkanie stało puste. Łubieński napisał ponad 300 raportów, narażając nawet najbliższych kolegów z armii na drakońskie kary. Wedle wyliczeń „Gazety Polskiej” w samej Warszawie miało działać ok. 900 takich konfidentów oraz 5 tys. na terenie Królestwa.
Gdy opinia publiczna coraz mocniej domagała się sprawiedliwości, 29 grudnia 1830 r. gen. Chłopicki wydał rozporządzenie stanowiące, iż konfidentów czeka: ujawnienie nazwisk, zakaz pełnienia służby publicznej, poddanie obserwacji policji, a w najgorszym przypadku nakaz opuszczenia kraju. „Czy ta kara odpowiada oczekiwaniom opinii publicznej, nie będziemy tłumaczyć” – ogłosiła „Nowa Polska”. Tak rozczarowującą decyzję warszawiacy przyjęli spokojnie jedynie za sprawą wielkiego autorytetu, jakim cieszył się dyktator powstania. Poza tym Chłopicki tego samego dnia, 29 grudnia, ogłosił powstanie Komisji do roztrząsania akt policji tajnej i oddania pod sąd agentów. Sugerując, że pięcioosobowa komisja, na której czele stanął hrabia Michał Potocki, rychło postawi przed sądem najbardziej zasłużonych dla Rosjan zdrajców. Jednak wbrew patriotycznej retoryce Chłopicki robił wszystko, by po cichu dogadać się z Petersburgiem i zakończyć powstanie. Cały kłopot generała polegał na tym, że car Mikołaj I domagał się bezwarunkowej kapitulacji.
Zaskoczony takim przebiegiem wypadków komitet Niemcewicza, wraz ze swym przewodniczącym, podał się do dymisji. W efekcie pięcioosobowa komisja nie radziła sobie z przeglądaniem akt. Szybko też ją porzucił hrabia Potocki. Jego miejsce zajął równie nieudolny poseł sejmowy Jan Turski. Szczęściem dla niego wojska rosyjskie stanęły u wrót Warszawy, przez co obywatele na jakiś czas zapomnieli o wymierzaniu sprawiedliwości szpiegom. Sytuacja zmieniła się, gdy Chłopicki odszedł, a władzę przejął Rząd Narodowy. Decyzją podjętą 1 marca 1831 r. powierzył on zadanie zweryfikowania akt tajnych policji i wymierzenia sprawiedliwości konfidentom Komitetowi Rozpoznawczemu.
Prywatne porachunki
Powstanie nowego organu do rozliczenia donosicieli spowodowało, że lustracja ruszyła z miejsca. Acz niekoniecznie w tym kierunku, jakiego oczekiwali zwykli obywatele. „Jego prezes Michał Hube osobiście uprzedzony do Lubeckiego, w związku z głośnym konfliktem o monopolia w Radzie Administracyjnej w 1827 r., swą pracę w Komitecie poświęcił udowodnieniu tezy o związku między rozwojem tajnej policji a polityką gospodarczą i społeczną Ministra Skarbu” – podkreśla Małgorzata Karpińska.
Przy czym prywatna zemsta Hubego na księciu za to, że trzy lata wcześniej został zdymisjonowany z funkcji referendarza Rady Stanu, nie miała większego sensu. Drucki-Lubecki, po tym jak zawiózł do Petersburga petycję powstańczego rządu, domagającą się od cara przestrzegania konstytucji i wyprowadzenia z Królestwa rosyjskich wojsk, już nie wrócił do Warszawy. Mikołaj I jasno pokazał mu, iż nie będzie negocjował z buntownikami, więc Lubecki wybrał bezpieczne pozostanie w Rosji. Niezrażony tym Hube szukał na niego kwitów, które przecież dla Rosjan byłyby tylko świadectwem lojalności księcia.
Wreszcie 21 lipca 1831 r. Komitet Rozpoznawczy zaprezentował listę rozpatrzonych spraw. Udało mu się zbadać przeszłość 341 osób, z czego 140 spraw umorzono z powodu braku dowodów winy. W przypadku 96 aresztowanych stwierdzono, że są oni niewinni. Lista denuncjatorów liczyła 105 nazwisk. Wszystkim na niej umieszczonym osobom dowiedziono podpisanie dokumentu współpracy z tajną policją oraz złożenie przysięgi. Podekscytowani obywatele ze sprawozdania komitetu dowiadywali się o nowych sprawach. Okazywało się, że zawód konfidenta dawał spore profity. Niejaki Stanisław Kamiński już po dwóch latach pracy dla Makrotta odłożył sumkę pozwalającą mu odkupić połowę domu publicznego przy ul. Ślepej. Z kolei Bernard Goldring, pracujący dla Schleya, zainwestował honoraria w zakup kantoru przy Rynku Nowego Miasta. Obaj szefowie tajnych służb Wielkiego Księcia zgodnie zeznali, iż nigdy nie mieli problemu z pozyskiwaniem donosicieli. Ci często zgłaszali się na ochotnika. „Bywałem w ambarasie, tak się do mnie wpraszano” – opowiadał komitetowi Schley.
Właściwie jedyną niedogodność w byciu konfidentem stanowił towarzyszący profesji stres. „Podstawową plagą szpiegów był alkoholizm, który traktować można jako swoistą »chorobę zawodową«: większość wiadomości zbierano w szynkach, na balach, spotkaniach towarzyskich. Alkohol ułatwiał nawiązywanie kontaktów, rozwiązywał języki, a nadto łagodził frustracje agentów, pozwalał czuć się lepszym, niż było się w istocie” – precyzuje Małgorzata Karpińska.
Godzina nieudanej zemsty
Wobec zbliżania się armii feldmarszałka Paskiewicza do Warszawy zdrajców zaczęto przewozić do twierdzy w Modlinie. Atmosfera w stolicy gęstniała także z powodu klęsk na froncie oraz nieudolnych poczynań naczelnika powstania gen. Jana Skrzyneckiego. Wreszcie 15 sierpnia Towarzystwo Patriotyczne spróbowało dokonać zamachu stanu. W czym gubernator Warszawy gen. Jan Krukowiecki początkowo nie zamierzał przeszkadzać. Poczekał z działaniem, aż tłum wtargnął do więzienia, skąd wywleczono 34 zatrzymanych. Znajdowali się wśród nich najbardziej znienawidzeni „arcyszpiedzy” – Henryk Makrott i Mateusz Schley. Swoje kariery zakończyli powieszeni na latarniach. Innych zakłuto bagnetami.
Kiedy lud nasycił się zemstą, Krukowiecki stłumił zamieszki, rozwiązał Towarzystwo Patriotyczne, po czym przystąpił do dyskretnych negocjacji z feldmarszałkiem Iwanem Paskiewiczem o poddaniu Warszawy. Dalsze prace Komitetu Rozpoznawczego niespecjalnie go zajmowały. Być może dzięki temu Michał Hube zdołał część dokumentów i raporty wywieźć do Francji. Tam zostały opublikowane w 1832 r. Ich uważni czytelnicy mogli po latach przekonać się, jak bardzo sprawiedliwości nie stało się zadość. Po upadku powstania kariery dawnych konfidentów znów rozkwitły. Kapitan Ignacy Cywiński ze zwykłego donosiciela awansował na generała sprawującego urząd policmajstra miasta Warszawy. Licznym gronem szpicli zarządzał tak skutecznie, że car nadał mu ordery św. Stanisława i św. Włodzimierza. W gronie ulubionych konfidentów Cywińskiego znalazł się weteran tej profesji Alojzy Stankiewicz, który doświadczenie zdobywał jeszcze pod kierunkiem Lubowidzkiego. Podczas powstania uniknął dekonspiracji, wstępując do radykalnego Towarzystwa Patriotycznego. Tam zrobił tak dobre wrażenie, że otrzymał posadę skarbnika. Środowiska niepodległościowe rozpracował bardzo starannie i gdy Rosjanie wkroczyli do Warszawy, stał się dla nich najcenniejszym informatorem wskazującym, kogo należy aresztować. Dzięki niemu władze carskie odnalazły część archiwów policyjnych, jakie ukrył przed ucieczką Hube.
Do Alojzego Stankiewicza trudno nawet mieć pretensje, był w końcu zdrajcą i donosicielem z powołania. Natomiast inaczej rzecz ma się z politykami, którzy mając wielką szansę na oczyszczenie społeczeństwa ze służących Rosjanom kanalii, niespecjalnie próbowali ją wykorzystać.