Odnaleziony na początku roku nieznany wizerunek Fryderyka Chopina nie jest, jak sądzono, fotografią kompozytora - powiedziała PAP badaczka Małgorzata Grąbczewska. Ustaliła, że jest to reprodukcja olejnego obrazu z 1951 r. autorstwa Ludomira Sleńdzińskiego.

W styczniu br. pojawiła się informacja, że nieznany dotąd wizerunek Fryderyka Chopina, wykonany techniką dagerotypii, został odnaleziony przez szwajcarskiego fizyka Alain'a Kohlera. Kohler - jak podawano - przeprowadził wraz z Gilles’em Bencimonem z Radio France Internationale "gruntowne dochodzenie", czego efektem miało być odnalezienie nieznanego wizerunku kompozytora.

"Ta wiadomość obiegła cały świat i zrobiła furorę nie tylko wśród wielbicieli polskiego kompozytora. Niestety, dziennikarze przekazujący tę informację zdeformowali komunikat szwajcarskiego badacza, który pozostawiał znak zapytania co do techniki, w której sporządzony był oryginalny portret" – opowiadała historyk sztuki z Muzeum Historii Polski Małgorzata Grąbczewska.

Jak relacjonowała, sprawą zainteresował się Narodowy Instytut Fryderyka Chopina, który zlecił jej zbadanie. Poleciała więc do Szwajcarii, gdzie na żywo zapoznała się ze znaleziskiem. "Na tej fotografii poza portretem Chopina, który wszyscy widzieliśmy, jest widoczna również ramka, w którą oprawiony był oryginał oraz fragment ściany. Rozpoczęłam więc badania, w których aktywnie uczestniczyli p. Kohler i Bencimon. Warto zaznaczyć, iż ich główną motywacją była chęć dotarcia do prawdy. Współpracowaliśmy, choć nasze hipotezy były zupełnie różne. Oni byli przekonani, że odnaleźli reprodukcję dagerotypu, a według mnie mieliśmy do czynienia z reprodukcją dzieła malarskiego. Niektóre fragmenty przedstawienia miały ewidentnie malarską naturę. Do niedawna jednak brakowało dowodu, który potwierdziłby jedną z wersji" – powiedziała.

"W końcu udało mi się natrafić na ślad, który poprowadził mnie do Ludomira Sleńdzińskiego. To malarz, którego córka była pianistką i uczennicą Jerzego Żurawlewa, wybitnego chopinisty. Należące do niego chopiniana były eksponowane w Muzeum Chopina od 1984 do co najmniej 2000 r. W 1951 r. Sleńdziński namalował portret Fryderyka Chopina, który, jak podejrzewałam, wzorowany był na różnych wizerunkach kompozytora powstałych za jego życia, w tym na słynnym dagerotypie powstałym w paryskim atelier Bissonów. Stąd zapewne wydawał się tak realistyczny, że można było ulec iluzji iż mamy do czynienia z fotografią. W działającej w Białymstoku Galerii Sleńdzińskich udało mi się odnaleźć reprodukcję tego obrazu, który był rozwiązaniem zagadki" - podkreśliła historyk sztuki.

Jak wyjaśniła, dzieło to zostało sfotografowane i prawdopodobnie Sleńdziński podarował Żurawlewowi właśnie zdjęcie fragmentu swojego obrazu, który tyle lat był nieznany szerokiej publiczności, a od stycznia tego roku uzyskał, zupełnie przy okazji, światową sławę. „Ustalenie miejsca przechowywania oryginału nie przysporzyło już trudu, jest on własnością Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych w Krakowie. Co ciekawe, zgodnie z informacją udzieloną mi przez kuratorów tych zbiorów, był on przez lata eksponowany w Krakowie. Oznacza to, że wiele osób go widziało i jest zadziwiające, że portret ten, choć niezwykle udany, nie został odnotowany przez niezwykle kompletną fonotekę NIFC ani nie został opublikowany w żadnej z dziesiątek lub setek publikacji na temat Chopina, które ukazały się w Polsce i na świecie od czasów jego śmierci. Dziś, dzięki domniemanemu odkryciu, jest on powszechnie znany" - mówiła.

"Myślę, że warto dodać kilka słów o dwóch dagerotypowych portretach Chopina, co do których autentyczności nie mamy wątpliwości. Ich powstanie potwierdzają również dokumenty źródłowe. Dagerotypy te odnalazły się w 1936 r. i zostały, wraz z kilkudziesięcioma rękopisami muzycznymi kompozytora, zakupione przez państwo polskie. Zaprezentowane na wielkiej wystawie chopinowskiej w Bibliotece Polskiej w Paryżu, zrobiły furorę. Cała ówczesna prasa pisała o nich" – opowiadała badaczka.

W 1939 r. - jak relacjonowała - w sytuacji zagrożenia wojną, dagerotypy zostały najpierw ukryte w skarbcu bankowym, a potem prawdopodobnie wywiezione, wraz ze skarbem Biblioteki Narodowej, przez Francję i Holandię do Kanady, gdzie znajdowały się przez całą wojnę.

"Po jej zakończeniu, a dokładnie w 1959 r. skarby te powróciły do Polski, a wśród nich rękopisy Chopina, natomiast tych dwóch dagerotypów nie było w transporcie. Dziś trudno rozstrzygnąć, czy oba dagerotypy zostały w ogóle wysłane za ocean, gdyż dostępne dokumenty źródłowe przeczą sobie. Oficjalna wersja mówi, że spłonęły w Warszawie we wrześniu 1939 r., ale trudno jest mi w nią uwierzyć. Wydaje mi się, że nikt nie ryzykowałby pozostawienia tak cennych obiektów, a do tego niewielkich rozmiarów, w zagrożonej Warszawie. Mam nadzieję, że cieszy się nimi jakiś prywatny kolekcjoner, który kiedyś zdecyduje się je ujawnić i wrócą do Polski. Póki co musimy się zadowolić reprodukcjami, które powstały w tym krótkim okresie między 1936 r. a wybuchem wojny" – mówiła Grąbczewska.

"Dodajmy kilka słów na temat samej techniki. Dagerotypię, opatentowaną we Francji w 1839 r., a więc w momencie, w którym w Paryżu rozwijała się błyskotliwa kariera Chopina, charakteryzuje to, że każdy wykonany według jej zasad obraz jest absolutnie unikalny. W przeciwieństwie do późniejszej fotografii nie ma bowiem negatywu, a obraz powstaje bezpośrednio na metalowej płytce. Stąd ich wielka wartość, historyczna i materialna, szczególnie jeśli chodzi o portrety wybitnych osobistości, do których należy Fryderyk Chopin" - podsumowała badaczka.