Im więcej władzy zdobywają rządzący, tym szybciej się deprawują. A temu zawsze towarzyszy rosnąca nienawiść do osób, które przeszkadzają im w konsumowaniu zdobyczy.
Magazyn DGP z 29 września / Dziennik Gazeta Prawna
Motto rządu Beaty Szydło „wystarczy nie kraść” może zacząć mu ciążyć, bo pojawienie się różnic między teorią a praktyką kłuje w oczy. Czego zwiastunem są działania Polskiej Fundacji Narodowej. Wydała ona kilkanaście milionów złotych na kampanię medialną „Sprawiedliwe sądy”, łamiąc swój statut. Gdy media nagłośniły aferę, władza nie cofnęła się, lecz delektując się poczuciem siły, poszła w zaparte. Legalizując proceder wstecznie, przez pośpieszną zmianę statutu fundacji. Teraz jej celem nie jest już tylko promowanie pozytywnego wizerunku Polski za granicą, lecz m.in: „rozwój świadomości narodowej, obywatelskiej i kulturowej”. Co pozwoli rządzącym wykorzystać: 198 mln zł, wpłacone przez 17 spółek Skarbu Państwa, oraz każdego roku nowe 50 mln, jak im się żywnie podoba. Fundusze, mogące służyć dobru wszystkich obywateli, bo to oni są faktycznymi właścicielami owych państwowych spółek, popłyną na kampanie medialne obozu władzy. No bo władza zawsze wie najlepiej, co powinien myśleć obywatel. Przy okazji wielu jej przedstawicieli wyżywi się wraz z rodzinami i całymi stadami krewnych. Jedyną niedogodność może stanowić to, że raz utracona cnota polityczna bywa trudna do zrekonstruowania. Zwłaszcza dla partii, która na swych sztandarach wyborczych eksponowała naprawę moralną. Tymczasem w wywiadzie dla tygodnika „Sieci” Jarosław Kaczyński oznajmił: „To jest doskonała, bardzo skuteczna kampania, notująca dziesiątki milionów wejść internetowych. Furia drugiej strony, te wszystkie donosy do prokuratury, dowodzi, jak skuteczna jest to akcja”. Potwierdzając prawidłowość, że rozochoceni władzą rządzący zawsze najmocniej nie lubią tych, którzy usiłują im patrzeć na ręce. Choć należy przyznać prezesowi PiS, że w tym akurat wypadku używał bardzo łagodnego języka. A przecież mógł przywalić, jak Piłsudski.
Zafajdani krytycy
„Staje się dość niemożliwym obcowanie z takimi ludźmi, tak powiedzmy, jak dość trudnym jest obcowanie, nawet dla lubiących bardzo dzieci, z dziećmi z zakładów poprawczych” – skarżył się na początku kwietnia 1929 r. na łamach „Głosu Prawdy” Józef Piłsudski. Jego złość wzbudziły osoby, które postawiły ministra skarbu Gabriela Czechowicza przed Trybunałem Stanu. W artykule pt. „Dno oka, czyli wrażenia człowieka chorego z sesji budżetowej w Sejmie” Marszałek dał wyraz temu, co myśli o posłach opozycji. „A gdy się pan taki zafajda, to każdy podziwiać musi jego zafajdaną bieliznę, a jeżeli przy tym zdarzy mu się wypadek, że zabździ, to to jest już prawo dla innych ludzi, a najbardziej dla ministrów, którzy muszą nie pracować dla państwa, ale obsługiwać i fagasować tym zafajdanym istotom” – podsumowywał zachowanie parlamentarzystów, diagnozując u nich przypadłość: „fajdanitis poslinis”. Najbardziej zaś dostało się posłowi Polskiej Partii Socjalistycznej Hermanowi Liebermanowi, bo najmocniej przyczynił się do postawienia Czechowicza przed Trybunałem Stanu. „Po pierwsze wyskoczył tam nagle jakiś Lieberman, jako główny tenor w tej smrodliwej operce. Pan ten ciągle stawiał jakieś tezy, tak, jak gdyby był Lutrem, chcącym te tezy przybić do wrót kościelnych. Gdy starałem się zrozumieć cel i treść tych tez, co kilka dni wyrzucanych na świat, tom ani razu nie mógł dojść do ich pojęcia i zrozumienia” – pisał o dawnym koledze z PPS i podkomendnym z Legionów Piłsudski.
Wyżywając się publicystycznie na zafajdanych krytykach, Marszałek zupełnie pominął prezesa NIK Stanisława Wróblewskiego. Choć przecież to on wyciągnął na światło dzienne aferę. Safandułowaty profesor z Krakowa przez całe życie zawodowe zajmował się prawem rzymskim, aż nagle, zaraz po zamachu majowym, w 1926 r. dostał propozycję objęcia prezesury Najwyższej Izby Kontroli. Jego kariera czyniła zeń powszechnie szanowanego naukowca, niespecjalnie nadającego się do kierowania działaniami NIK. Posiadał więc wszelkie zalety przydatne dla obozu władzy. Pech chciał, że prof. Wróblewski miał zawodową fobię na punkcie praworządności. Dlatego wpadł w panikę, gdy podwładni zaraportowali mu, że minister skarbu Gabriel Czechowicz bezczelnie łamie wszelkie przepisy określające sposób wydatkowania pieniędzy z budżetu państwa.
Spec od finansów
Były pracownik Rosyjskiego Banku Państwowego oraz inspektor podatkowy w guberni inflanckiej Gabriel Czechowicz okazał się dla niepodległej Polski bardzo cennym urzędnikiem. Zwłaszcza po przejęciu władzy przez Piłsudskiego, gdy awansowano go ze stanowiska dyrektora departamentu podatkowego w Ministerstwie Skarbu aż na ministra. W ekipie sanacyjnej specjalistów od państwowych finansów było jak na lekarstwo, a Czechowicz znał się na zarządzaniu nimi bardzo dobrze. Ponadto lata pracy w rosyjskim aparacie skarbowym nauczyły go, że z carskimi poleceniami się nie dyskutuje. Robił więc swoje i pod koniec 1927 r. mógł się pochwalić, że wpływy z podatków aż o 560 mln przekroczyły pierwotne założenia budżetowe. Była to imponująca suma, bo zaplanowane wydatki państwa wynosiły niecałe 2 mld zł. O tym, jak mają one wyglądać, wedle konstytucji decydował Sejm. Ten przyjął plan budżetu na początku 1927 r., po czym został odcięty od bieżących informacji, a w listopadzie zakończył swoją kadencję. Tymczasem rządzący, widząc ogromną nadwyżkę, postanowili wydawać ją bez oglądania się na parlament. Zwłaszcza że trwała kampania wyborcza, a sanacji bardzo zależało na sukcesie, reprezentującego ją, Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem.
„Sprawy państwowe zmuszają mnie do wymagania od Pana zwiększenia mego funduszu dyspozycyjnego o 5 milionów złotych. Zechce Pan Minister przekazać tę sumę do Prezydium Rady Ministrów do mojej dyspozycji” – napisał 16 grudnia 1927 r. do Gabriela Czechowicza ówczesny premier Józef Piłsudski. Minister skarbu karnie przekazał wspomnianą sumę, a wkrótce potem dorzucił jeszcze 3 mln bez pytania, na co zostaną wydane. Potem okazało się, że owe „sprawy państwowe” to pilne dofinansowanie kampanii wyborczej BBWR. Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem dzięki takim preferencjom – oraz unieważnieniom list kandydatów opozycji w niektórych okręgach – wygrał wybory. Acz, zdobywając 25 proc. głosów, wprowadził tylko 122 posłów do liczącego 444 miejsc Sejmu. Sanacja utrzymała się przy władzy dzięki osobie Piłsudskiego, który zachował kontrolę nad rządem i prezydentem, a jednocześnie potrafił skutecznie zastraszyć parlament. Co przyszło mu tym łatwiej, że opozycja była ze sobą skłócona, a kilka stronnictw, w tym PPS, nadal sympatyzowało z Marszałkiem. Zaraz po wyborach określono, że głównym celem stanie się napisanie nowej konstytucji, skrojonej na miarę osoby Piłsudskiego. Zapowiadało to jeszcze mocniejsze ograniczenie roli parlamentu. Czemu obóz władzy nieustannie dawał wyraz, starając się, by sesje sejmowe odbywały się rzadko, a ważne dla państwa decyzje zapadały w Belwederze. Jednocześnie dokończono obsadzanie wszelkich stanowisk w administracji przez ludzi związanych z sanacją. Rządzący czuli się więc niezwykle pewnie. Dlatego gdy prof. Wróblewski przesłał do ministra Czechowicza pierwsze pismo, w którym domagał się wyjaśnień w kwestii przekroczenia wydatków budżetowych zaplanowanych na rok 1927, nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Minister skarbu zbywał prof. Wróblewskiego milczeniem, ale musiał wpuścić do ministerstwa inspektorów NIK. Ci odkryli, że rząd wydał o 562 mln zł więcej, niż zakładała ustawa budżetowa przyjęta przez Sejm.
Przekroczenie wydatków o jedną czwartą, jeśli nawet miało miejsce dzięki nieplanowanym wpływom, i tak zmroziło prof. Wróblewskiego. W piśmie z 15 czerwca 1928 r. zażądał od ministra skarbu zaakceptowania przez parlament tego stanu rzeczy. Czechowicz nie raczył odpisać. Prezes NIK 31 sierpnia ponowił więc swój postulat, po czym ponownie został zignorowany. Nie pozostało mu więc nic innego, jak tylko pod koniec roku złożyć sprawozdanie o tym parlamentarnej Komisji Budżetowej. „Stwierdziliśmy szereg wydatków i przeniesień, dokonanych w niezgodzie z ustawą skarbową, a więc niewątpliwie nielegalnych. To musiało być podstawą naszego wystąpienia” – tłumaczył potem na forum sejmowym prof. Wróblewski. Dodając z rozbrajającą szczerością: „Otóż szło o to, by uzyskać tę legalizację. Kto powinien był się o to postarać? Jasna rzecz, że Rząd, który z upoważnienia ustawy rozporządzał funduszami publicznymi”. Tymczasem rząd pewny swej władzy, a jednocześnie niespecjalnie pragnący się chwalić niuansami takimi jak np. finansowanie kampanii wyborczej BBWR, postulat legalizacji konsekwentnie ignorował. Tak, zupełnie wbrew własnym intencjom, prof. Wróblewski przygotował polityczną petardę, którą odpaliła opozycja.
Rząd rozkrada
„Budżet został przekroczony z górą o pół miliarda złotych” – oznajmił z sejmowej mównicy na początku listopada 1928 r. poseł Klubu Narodowego Roman Rybarski. Żądają w imieniu endecji, żeby władza przestała oszukiwać obywateli. „Jeżeli się tego domagamy, to przede wszystkim dlatego, by gospodarka państwowa była oparta na podstawie prawnej, a następnie Sejm powinien wiedzieć dokładnie, co się dzieje z pieniędzmi, które płaci ludności” – podkreślał. Przy tej okazji ekonomista i współautor reform finansowych rządu Władysława Grabskiego wyciągnął na światło dzienne najbardziej wstydliwą dla sanacji rzecz. Jak zauważył, pierwotny budżet Prezydium Rady Ministrów został przekroczony aż o 448 proc., bo zamiast 1,8 mln wydano z niego 9,92 mln zł. „Należy przypuszczać, że założono tam jakieś wielkie przedsiębiorstwo, ale nasuwa się pytanie, gdzie są dochody z tego przedsiębiorstwa, co się dzieje z tymi sumami?” – ironizował Rybarski. Nie wiedząc jeszcze wówczas, że rzecz szła o 8 mln zł, które Piłsudski kazał ministrowi Czechowiczowi oddać do dyspozycji Prezydium Rady Ministrów. Stamtąd trafiły one do BBWR. Tej tajemnicy długo już nie udało się ukrywać. Przez następne dwa miesiące trwały przepychanki między premierem Kazimierzem Bartlem a Sejmem. Szef rządu obiecywał projekt ustawy o dodatkowych wydatkach budżetowych, lecz słowa nie dotrzymywał. Tak unikając roztrząsania na forum publicznym, jak wydawano pieniądze. Spore znaczenie miało też trzymanie się z dala od awantury Piłsudskiego. Po wylewie, jakiego Marszałek doznał pół roku wcześniej, jego stan zdrowia wymusił mocne ograniczenie aktywności. Co dodawało śmiałości opozycji. Tymczasem BBWR przedstawił wstępny projekt nowej konstytucji. Obóz sanacyjny już nie ukrywał, że chce zepchnąć opozycję na zupełny margines życia politycznego.
Nagle, ku zaskoczeniu rządzących, 12 lutego 1929 r. Polska Partia Socjalistyczna, PSL „Wyzwolenie” i Stronnictwo Chłopskie wniosło w parlamencie wniosek o postawienie Gabriela Czechowicza przed Trybunałem Stanu. W uzasadnieniu oskarżono ministra o naruszenie postanowień ustawy skarbowej oraz: „wydatkowanie kwoty przeszło 500 milionów złotych na cele nieprzewidziane w budżecie”. Prawdziwą wisienkę na tym torcie stanowiła informacja o przekazaniu 8 mln zł na kampanię wyborczą rządzącego ugrupowania. „Lewica chce obalić rząd, a nie ma do tego sił i odwagi więc uprawia walkę podjazdową” – odpowiedział na zarzuty wiceprezes BBWR Marian Zyndram-Kościałkowski. „Zapomina się, że nie chodzi tu o ministra Czechowicza, ale o cały rząd, idzie bowiem gadka między lud, że rząd rozkradł kilkanaście miljonów” – dodał i w sumie diagnozą tą trafił w samo sedno.
Kto więcej kradł
„Znam wypadki wydania budżetów wojskowych na sute libacje z dziewczynami z publicznych domów, robionymi dla panów posłów przez panów ministrów. »Wesołe budżety« były złotymi czasami dla panów posłów z Sejmu” – oświadczył 28 lutego 1929 r. na forum Komisji Budżetowej Józef Piłsudski. „Z budżetów utrzymywano nie tylko kochanki, ale i utrzymywano również partie, z budżetów kradziono najbezczelniej w świecie” – wyliczał Marszałek, chcąc uwypuklić nadużycia, jakie miały miejsce w Polsce, nim odbił władzę z rąk zdegenerowanych elit. W takim kontekście marne 8 mln jawiło się jako drobne niedopatrzenie, no bo poprzednicy mieli dużo więcej na sumieniu. Nikt wcześniejszym nieprawidłowościom nie mógł zaprzeczyć, mimo to afera Czechowicza bardzo boleśnie uderzyła w wizerunek sanacji. Przecież już sama nazwa całego ruchu oznaczała uzdrowienie państwa i społeczeństwa. Tymczasem wszystkie stare patologie wracały, a co gorsza, członkowie obozu władzy z racji jego siły znaleźli się już ponad prawem. Ta autokompromitacja na tyle mocno skonfundowała sanacyjnych przywódców, że na dłuższy czas oddali inicjatywę opozycji, która po raz pierwszy działała zgodnie. Zapominając nawet o przepaści, jaka dzieliła endecką prawicę od socjalistów.
Z początkiem marca 1929 r. sejmowa Komisja Budżetowa 18 głosami – przeciw było 9 – uchwaliła wniosek o postawienie ministra Czechowicza przed Trybunałem Stanu. Jednocześnie wytypowała trzech oskarżycieli: Hermana Liebermana z PPS, Jana Pierackiego ze Stronnictwa Narodowego oraz Henryka Wyrzykowskiego reprezentującego PSL „Wyzwolenie”. Atmosfera w kraju natychmiast zgęstniała, bo o aferze Czechowicza rozpisywały się wszystkie gazety. Tymczasem wniosek komisji musiał zaakceptować Sejm na swym plenarnym posiedzeniu. Odbyło się ono 20 marca 1929 r. i zgodnie z oczekiwaniami wszystkich okazało się wyjątkowo burzliwe. Rej na nim wodził znakomity mówca, a zarazem wzięty adwokat Herman Lieberman. To on od dłuższego czasu na łamach prasy i podczas posiedzeń Komisji Budżetowej brał na siebie rolę głównego oskarżyciela rządzącej ekipy. „Galeria była wypełniona publicznością po brzegi. Loże dyplomatów były silnie obsadzone, w loży prezydenta Rzeczpospolitej zasiadł syn jego, który pilnie przysłuchiwał się dyskusji, widocznie celem złożenia sprawozdania Głowie Państwa” – wspominał Herman Lieberman moment, kiedy wchodził na sejmową mównicę, by zreferować wniosek Komisji Budżetowej. „Były więc dwa budżety, jeden jawny, ustawowy, drugi nielegalny, bo tak go nazwał pan Prezes Najwyższej Izby Kontroli. Wszystkie przekroczenia budżetowe, wszystkie wydatki, mieszczące się w tym drugim budżecie nie uchwalonym przez Sejm, pan Prezes NIK nazwał nielegalnymi, trzykrotnie nazwał nielegalnymi” – perorował Lieberman. „Protokół stenograficzny Sejmu nie daje żadnego obrazu huraganu, obelg, wyzwisk, okrzyków wściekłości i prowokacji, które padły przeciwko mnie z ław obozu rządowego” – wspominał swe zejście z mównicy. Po Liebermanie biedny prezes NIK usiłował tłumaczyć, zwłaszcza rządzącym, że on tylko chciał legalizacji zastanego stanu rzeczy. Potem mówcy z BBWR odpowiedzieli atakami personalnymi. Pomawiając wytypowanych przez Komisję Budżetową oskarżycieli o przeróżne machlojki, nadużycia, a nawet narodową zdradę. „Oświadczam, że poseł Lieberman nie ma prawa występować w charakterze oskarżyciela polskiego ministra, albowiem poseł Lieberman bronił szpiegów Volksbundu, panoszących się na terenie Polski i wziął za to tak wysokie honorarium, jakie nie mogło być zapłacone z prywatnej kieszeni oskarżonych. Obecnie zaś broni poseł Lieberman prezesa Volksbundu Otto Ulitza, który jest aresztowany za szpiegostwo” – grzmiał z sejmowej mównicy poseł BBWR Ksawery Jaruzelski (herbu Ślepowron).
Dno oka
Zjednoczona opozycja wygrała pierwsze starcie i 240 głosami przeciwko 126 postawiła ministra Czechowicza przed Trybunałem Stanu. Jego skład Sejm ustalił na początku swej kadencji. W ośmioosobowym Trybunale, którego obradom przewodniczył pierwszy prezes Sądu Najwyższego, zasiadało jedynie trzech przedstawicieli BBWR. Co stwarzało groźbę, że wyrok może zapaść zupełnie nie po myśli rządzących. Bardzo niepokoiło to przywódców sanacji. Najbardziej jednak nieszczęśliwi poczuli się sami sędziowie trybunału. Zwłaszcza po tym, jak swą wściekłość na decyzję Sejmu okazał w „Głosie Prawdy” Józef Piłsudski. „Nigdy dotąd w Polsce, pomimo i wielkich nadużyć, nawet powiedzmy łajdactw, żaden minister nie był zaczepiany groźbą Trybunału Stanu, oprócz znanych wielkich brudów, związanych z ministerium finansów Kucharzewskiego, które zresztą nie zostały odesłane do prania w Trybunale Stanu, gdyż większość sejmowa z tym się nie zgodziła” – oznajmiał obywatelom Piłsudski w artykule pt. „Dno oka, czyli wrażenia człowieka chorego z sesji budżetowej w Sejmie”. Dodając, że oskarżony Gabriel Czechowicz to: „człowiek, który pracą swą uporządkował otrzymany w zupełnym nieporządku system podatków i doprowadził swą pracą państwo do tego, że przykładem świecić może wszystkim innym państwom”. Po czym tekst zamieniał się w bluzg na temat posłów opozycji dotkniętych przypadłością „fajdanitis poslinis”.
Ogromne rozsierdzenie Marszałka wprawiło członków Trybunału Stanu w stan rozdygotania. Zbyt dobrze pamiętali przewrót majowy, a nikt nie mógł zagwarantować, że Piłsudski znów nie użyje brutalnej siły. Tym razem wobec nich. Marszałek dobrze o tym wiedział, konsekwentnie podgrzewając atmosferę. Rząd Bartla podał się do dymisji 13 kwietnia 1929 r., a tekę premiera po powszechnie lubianym profesorze przejął znany z oddania Komendantowi pułkownik Kazimierz Świtalski. Do tego jeszcze na 14 ministrów aż sześciu było oficerami wysokiej rangi. Wyglądało to tak, jakby sanacja szykowała się do wojny z parlamentem.
Tymczasem po demonstracji siły Marszałek zaprosił do Belwederu na rozmowę pierwszego prezesa Sądu Najwyższego Leona Stupińskiego, aby oświadczyć mu, że chce wystąpić przed Trybunałem Stanu. Wedle stenogramu rozmowy Piłsudski z góry uprzedził, że: „będzie używał słów drastycznych, nie obrazi się jednak na to, że Supiński ze stanowiska formalnego będzie go przywoływał do porządku”.
Sądny dzień
Kiedy 26 czerwca 1929 r. w Pałacu Rzeczypospolitej przy placu Krasińskich rozpoczynało się posiedzenie Trybunału Stanu, cały kraj z napięciem czekał, co się wydarzy. „Kampania prasowa sanacji o sprzeniewierzaniu pieniędzy publicznych, o nieprawidłowościach posłów i ministrów, o korupcji i sprzedajności znajdowała w świadomości prymitywnych odbiorców przykład w sprawie Czechowicza. Broń, którą ukuła sanacja w walce o pozyskanie ulicy, obracała się przeciwko niej samej” – pisze Andrzej Garlicki w monografii: „Od maja do Brześcia”. To stanowiło wielki propagandowy sukces opozycji. Choć oskarżony Gabriel Czechowicz odmawiał przyznania się do winy. W swym porannym wystąpieniu przed trybunałem tłumaczył, że musiał na bieżąco korygować wydatki na potrzeby wojska i sfery budżetowej z powodu wzrostu cen, a po zakończeniu swej kadencji w 1927 r. Sejm przez długi czas nie funkcjonował. Powoływał się też na przykłady innych państw europejskich, gdzie dopuszczano takie praktyki w działaniach ministrów zarządzających finansami. Potem zeznawali: minister spraw wewnętrznych gen. Felicjan Sławoj-Składkowski oraz minister przemysłu i handlu Eugeniusz Kwiatkowski. Obaj lojalnie potwierdzili wersję wydarzeń przedstawioną przez kolegę z rządu.
Wreszcie przed południem w pałacu zjawił się Piłsudski. „Zaraz się utworzył szpaler osób cywilnych, widocznie agentów policji, ciągnący się od bramy aż do schodów w górę” – wspominał Lieberman. Środkiem szpaleru przeszedł szybkim krokiem wyglądający niczym chmura gradowa Piłsudski w towarzystwie ówczesnego swego adiutanta płk. Józefa Becka. W swoim wystąpieniu Marszałek nie powstrzymywał się od obelg, acz w porównaniu z „Dnem oka” były one zdecydowanie lżejszego kalibru. Oskarżył osoby o „śmierdzących rękach”, że mają czelność stawiać przed trybunałem człowieka uczciwego. „Dlatego też mord rytualny, który oskarżyciele chcą zrobić na p. Czechowiczu, zdaniem moim jest niecny, nikczemny i niski” – podsumował. Po czym oświadczył, że jako ówczesny szef rządu ponosi pełną odpowiedzialność za jego działania i całą winę ministra skarbu bierze na siebie. Wprawiając sędziów w konsternację, bo nikt ewentualności postawienia Marszałka przed Trybunałem Stanu nawet nie potrafił sobie wyobrazić. „Marszałek Piłsudski przez żaden sąd pociągnięty być nie może, gdyż jest on wyjątkową postacią historyczną, która nie może zmieścić się w ramach odpowiedzialności” – oświadczył następnego dnia Herman Lieberman. „Sąd co do Marszałka należy do milionów, do przyszłych pokoleń, do historii. Marszałek jako genialna postać historyczna jest przed sądem nieodpowiedzialny, jak nieodpowiedzialnym był Napoleon I i Napoleon III, jednakże nie wynika z tego, że nieodpowiedzialnym miałby być również minister, który złamał prawo” – dodał. Następnie wygłosił płomienne oskarżenie nie tyle Czechowicza, ile sanacji, której rządy prowadzą do tego, że: „każdy, kto w Polsce złamie prawo i powie, że to było życzenie Marszałka Piłsudskiego, gwarantuje sobie bezkarność”. Tego oskarżycielowi nie zapomniano.
Salomonowy brak wyroku
Po dziesięciu godzinach naradzania się 29 czerwca 1929 r. Trybunał Stanu ogłosił, że minister Czechowicz nie został uwolniony od zarzutów, ale zarazem nie jest skazany. Następnie zawieszono dalszy proces do momentu, aż Sejm merytorycznie oceni, jak minister skarbu wydatkował środki budżetowe. Tym zręcznym pociągnięciem przerzucono na parlament odpowiedzialność oraz ryzyko. Przez następne miesiące Piłsudski i jego podwładni zrobili wszystko, żeby do takiej oceny nie doszło. Skutecznie blokując procedury, zastraszając posłów, a prezydent Mościcki dbał o jak najrzadsze zwoływanie kolejnych posiedzeń Sejmu.
W tym czasie opozycja zajęła się budowaniem wspólnego bloku politycznego – Centrolewu, chcąc podjąć próbę odebrania władzy sanacji. Skończyło się to rozwiązaniem parlamentu przez prezydenta Mościckiego 30 sierpnia 1930 r. Gdy posłów przestał chronić immunitet, 10 września aresztowano kluczowych przywódców opozycji, by osadzić ich w twierdzy brzeskiej. Najkoszmarniejszą podróż władza zafundowała Hermanowi Liebermanowi. Nawet nadzorujący zatrzymanych płk Wacław Kostek-Biernacki w raporcie dla Piłsudskiego zapisał: „Lieberman ma mocno obity zadek, sprawa świeża, lecz sprzed więzienia”. Były poseł opowiadał w celi Wincentemu Witosowi, że po drodze konwojujący go policjanci urządzili mały postój. „Zdarli ze mnie ubranie, rzucili twarzą na ziemię, okręcili mi głowę płaszczem, starali się kark mi skręcić, następnie rzucili się na mnie z kolanami i butami, bijąc mnie wprost w niesłychany sposób. Słyszałem, jak komisarz kazał poszukiwać nerek i bić po nich, jak przy uderzeniach krzyczano: »To za Piłsudskiego! To za Czechowicza!«” – opowiadał Lieberman.
Pomimo wymierzenia przykładnej kary osobom najbardziej winnym nagłośnienia afery Czechowicza sanacja nadal nie potrafiła spać spokojnie. Żadna inna sprawa nie uwierała mocniej obozu władzy. Wreszcie 12 lutego 1931 r. prezydent Mościcki podpisał specjalny dekret regulujący sprawę przekroczenia wydatków budżetowych przez ministra skarbu cztery lata wcześniej. Prezydent po prostu znowelizował wstecznie budżet, podwyższając zaplanowane w nim wydatki, a w artykule 6. dekretu zapisał, iż: „Ustawa niniejsza wchodzi w życie z dniem ogłoszenia z mocą obowiązującą od dnia 1 kwietnia 1927 r.”. I tak przeszłość stała się zgodna z prawem. A jeśli ktoś miał na ten temat inne zdanie, powinien pamiętać o perypetiach posła Liebermana.
Zdarli ze mnie ubranie, rzucili twarzą na ziemię, okręcili mi głowę płaszczem, starali się kark mi skręcić, następnie rzucili się na mnie z kolanami i butami, bijąc mnie wprost w niesłychany sposób. Słyszałem, jak komisarz kazał poszukiwać nerek i bić po nich, jak przy uderzeniach krzyczano: »To za Piłsudskiego! To za Czechowicza!« – opowiadał Lieberman