John Oliver, Stephen Colbert, Bill Maher. W Ameryce to komicy stali się teraz wpływowymi dziennikarzami
Każdy tydzień prezydentury Donalda Trumpa przynosi nowe, zadziwiające sprawy. Coraz trudniej jest też komentować działania gospodarza Białego Domu, którego rzecznik prasowy Sean Spicer wbrew kilkunastu tysiącom zdjęć twierdzi, że tłum zwolenników 45. prezydenta zgromadzony na jego inauguracji był największym w historii. I którego osobisty lekarz podpisał się (bez robienia badań!) pod listem, że pacjent, 70-latek z dostrzegalną nadwagą, będzie najzdrowszym prezydentem w historii. A sam Trump twierdzi, w dosłownym tłumaczeniu, że ma „najlepsze słowa” na każdy problem. I zdaje się kompletnie nie rozumieć polityki.
Z nieznanych powodów nie był w stanie pojawić się na jednym z roboczych spotkań podczas ostatniego szczytu G20 i wysłał w zastępstwie córkę Ivankę. Aparaty fotograficzne uchwyciły obraz, na którym Ivanka siedzi między Xi Jinpingiem a Theresą May. Demokracja numer jeden jest reprezentowana przez niewybraną w wyborach córkę namiestniczkę, po prostu feudalną księżniczkę. Prezydenta powinien reprezentować minister spraw zagranicznych. Oczywiście przykładem nepotyzmu było niegdyś również to, że prezydenta Kennedy’ego reprezentował jego młodszy brat Robert. Jednak to są sytuacje bez porównania: młodszy z Kennedych był konstytucyjnym ministrem sprawiedliwości zgodnie z procedurami zatwierdzonym przez Senat. Tymczasem Trump wciąż twierdzi, że jego dzieci są czempionami uczciwości i tylko one potrafią godnie reprezentować Amerykę. A jednocześnie wychodzi na jaw, że jego syn Donald junior oraz zięć Jared Kuschner spotykali się z ludźmi Kremla, chętnie przystając na pomoc Rosjan w zatopieniu kandydatury Hillary Clinton.
Kellyanne Conway, szefowa kampanii wyborczej Trumpa i dziś jedna z dwóch (przynajmniej nominalnie) najwyżej postawionych w administracji doradczyń głowy państwa, kiedy nie mogła znaleźć słów na wytłumaczenie i skorygowanie absolutnych kłamstw, nazwała je faktami alternatywnymi.
To w tym właśnie świecie prawdziwy renesans popularności przeżywają wieczorne programy satyryczne, które nie tylko Ameryka śledzi z pasją. Bill Maher, Seth Meyer, Stephen Colbert, Trevor Noah i John Oliver, wyposażeni w sztaby resercherów, starają się obnażać nadużycia, kłamstwa i absurdy prezydenckiej ekipy.

Prezydent z tektury

Ich programy subtelnie krążą wokół „faktów alternatywnych”. Posługują się – oczywiście, puszczając do widza oko – fake newsami, czyli zmyślonymi informacjami. Jak to się zatem stało, że wyrosły na konkurencję tradycyjnych mediów? Dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że redakcje zarówno liberalnych CNN i CNBC, jak i prawicowego Fox News postawiły na „infotainment”, czyli łączenie informacji i rozrywki – zazwyczaj w niekorzystnych dla informacji proporcjach. Doszło do tego, że Mika Brzezinski (córka Zbigniewa), współgospodyni porannego programu NBC News „Morning Joe”, podarła na antenie zdjęcie Britney Spears, tłumacząc, że nie będzie mieszać plotek o celebrytce z publicystyką na temat długu publicznego czy reformy opieki systemu ubezpieczeń zdrowotnych. To był punkt zwrotny. Dziennikarze szanowanych dotąd stacji nie chcieli dalej osuwać się w absurd. Ale wtedy ich rolę strażników dobrej publicystyki przejęli komicy.
Za ojca tych programów uchodzi John Stewart, który prowadził „Daily Show” na antenie Comedy Central w latach 1999–2015 (gdy zrezygnował, zastąpił go młody komik z RPA, Trevor Noah). W swoim programie Stewart zagrał va banque. To on pierwszy zaczął publicznie mówić to, czego wstydzili powiedzieć się rasowi publicyści, a co każdemu przychodziło do głowy. Bo gdyby ktoś się śmiertelnie obraził albo pomachał szkicem pozwu, Stewart zawsze mógł się wykręcić, że jest przecież tylko satyrykiem.
Od występów w „Daily Show” zaczęły się także kariery Stephena Colberta i Johna Olivera, którzy później zaczęli prowadzić własny show. O ile program Colberta ma luźniejszą formułę, składa się z monologów i wizyt gości połączonych z muzyką na żywo, to John Oliver zdecydował się na bardziej ryzykowną formę. Cały program to kilkunastominutowy segment informacyjny, poświęcony jednemu tematowi. Oryginalność Olivera polega głównie na tym, że wybiera on tematy, które wydają się nie mieć absolutnie żadnego potencjału komediowego, np. system penitencjarny, nadużycia w policji, firmy pożyczkowe czy epidemię uzależnienia od opioidów.
Oliver lubi podkreślać, że nie jest dziennikarzem, i zawsze zachęca widzów, aby wspierali lokalne media, bo bez nich jego praca byłaby niemożliwa. Czym innym jest bowiem przedstawić absolutnie nieśmieszny temat z rozrywkowej formie, a czym innym prowadzić żmudną pracę dziennikarską w terenie, z czego potem korzysta Oliver. W trudnych dla tradycyjnych mediów czasach takie wsparcie wydaje się bezcenne. Po zwycięstwie Trumpa, który oparł swoją kampanię na ostentacyjnych kłamstwach, słownej przemocy i prowokacji, Oliver zaapelował do widzów, aby wpłacali środki na lokalne media, aby w ten sposób przyczynić się do walki z tabloidyzacją polityki.
Dobrym przykładem stylu Olivera jest np. program poświęcony Trump University. Była to uczelnia krzak, bezwartościowa placówka wysysająca czesne od zdezorientowanych studentów, którzy nie dostali się na lepsze studia. Obecny prezydent użyczył jej nazwiska, tak jak wielu innym szemranym interesom. Miała ona uczyć naiwnych, jak stać się rekinem rynku nieruchomości. Kursantom obiecano m.in. wspólną fotografię z Donaldem Trumpem na zakończenie. Tymczasem w rzeczywistości fotografię robiono z użyciem tekturowej sylwetki późniejszego prezydenta, co Oliver uznał za świetną metaforę jego osoby. Cała sprawa zakończyła się na milionowych odszkodowaniach, które Trump zgodził się zapłacić dobrowolnie tylko dlatego, że trwała kampania wyborcza i mogło mu to zaszkodzić. Szkoda, że politycy rządzący Polską nie oglądają tego programu, bo mogliby z niego wynieść cenne lekcje, zwłaszcza przed wizytą prezydenta USA w Warszawie i po niej. W obozie władzy panował bowiem niezwykły entuzjazm i wiara, że słowotok prezydenta z tektury jest szczerą i wiążącą deklaracją polityczną.

Nie tylko dla elit

Bill Maher, prowadzący od 2003 r. na HBO swój program „Real Time with Bill Maher”, uchodzi za najbardziej kontrowersyjnego ze wspomnianych komików. Standardy edytorskie HBO, w przeciwieństwie do pozostałych stacji, pozwalają mu używać bardzo ostrego języka. Bill nazwał Jareda Kushnera, który dostał od teścia ogromną władzę w Białym Domu, głupkiem. I dodał, że dla 35-latka to pierwsza praca, której nie kupił mu tatuś, Charles Kushner, biznesmen z rynku nieruchomości. Maher często zaprasza również gości o skrajnie innych poglądach, z którymi wdaje się w ostre dyskusje, niejednokrotnie na granicy rękoczynów.
Gospodarz „Real Time” jest gorącym przeciwnikiem politycznej poprawności, w wąskim zakresie rozumianej jako przesadne ugrzecznienie liberalnej części sceny politycznej. Jego zdaniem stawia to liberałów na straconej pozycji w konfrontacji z konserwatystami, którzy nie mają oporów, aby używać wszystkich chwytów, dozwolonych i niedozwolonych. Jako skrajnego przykładu używa kandydata Partii Republikańskiej w wyborach uzupełniających do Izby Reprezentantów z Montany Grega Gianforte, który w przeddzień głosowania pobił reportera, a pomimo to wygrał wybory.
O bezkompromisowości Mahera świadczy też sytuacja sprzed kilku lat, związana z aktem urodzenia prezydenta Baracka Obamy. Donald Trump zaangażował się wówczas w kampanię podważającą legalność prezydentury, bo amerykańska konstytucja wymaga, by prezydent urodził się na terytorium Stanów Zjednoczonych, i zażądał od niego pokazania dokumentu opinii publicznej. Tymczasem Maher domagał się od Trumpa dowodu, że jego ojcem nie jest orangutan z brooklyńskiego zoo. Prowadzący „Real Time” był także jednym z nielicznych, którzy otwarcie i zdecydowanie bronili kongresmena Anthony’ego Weinera, który wysyłał roznegliżowane zdjęcia kobietom przez internet, pozostając w związku z Humą Abedin. Ta afera wbrew pozorom miała bardzo poważne polityczne konsekwencje, bo Abedin jest prawą ręką Hillary Clinton, a Weiner miał wysyłać intymne fotografie ze skrzynki na serwerze kandydatki demokratów na prezydenta, kiedy ta była sekretarzem stanu, a tym samym umożliwiać obcym wywiadom penetrację jej tajnej korespondencji wagi państwowej.
Maher oskarżał wtedy jego krytyków o hipokryzję i pytał, co właściwie takiego złego zrobił kongresman Weiner. Zresztą jego ataki na społeczeństwo amerykańskie to nic nowego. Na pewno nie zaczęły się wraz z ostatnią kampanią wyborczą. Wielokrotnie powtarzał, że USA to głupi kraj. Takie kontrowersyjne działania zjednują mu wielu wrogów. Nawet część polityków Partii Demokratycznej odmawia przychodzenia do jego programu, nie chcą bowiem być narażeni na zarzuty o „brak patriotyzmu”. A to jest często dla kandydata na urzędy w USA zabójcze.
Nieco odrębną kategorią jest program „Saturday Night Live” (SNL). To nadawana od 42 lat z Nowego Jorku półtoragodzinna audycja ze skeczami. Niecałe dziesięć lat temu dołującemu w oglądalności programowi udało się odzyskać wigor dzięki temu, że poświęcił się głównie satyrze politycznej. W minionym sezonie jego gwiazdami numer jeden byli Alec Baldwin regularnie grający Donalda Trumpa oraz Melissa McCarthy odtwarzająca wspomnianego wcześniej prezydenckiego rzecznika Seana Spicera. Do tego supertandemu dołącza też etatowa satyryczka „SNL” Kate McKinnon, która przez pierwszą połowę sezonu odtwarzała Hillary Clinton, a po zwycięstwie Trumpa w wyborach wspomnianą wcześniej Kellyanne Conway. Cała trójka dostała w zeszłym tygodniu nominacje do Emmy, czyli telewizyjnej wersji Oscarów. Bukmacherzy typują ją do zwycięstwa.
Fenomen skeczy „SNL” sprowadza się do tego, że poprzez parafrazowanie grubym gestem tyleż ważnych co zupełnie nieważnych, lecz z jakichś powodów sugestywnych wydarzeń politycznych, pokazują one, jakim absurdem stała się współczesna polityka. A Donald Trump jest kopalnią wypowiedzi i incydentów, z których można w widowiskowy sposób zakpić.
Niezależnie od przyjętego formatu i osobistych postaw prowadzących wieczorne programy rozrywkowe stały się źródłem wiedzy dla naprawdę sporego segmentu amerykańskiej opinii publicznej. Ich widzowie są bardzo cenni dla reklamodawców, ponieważ są to głównie wykształceni i ponadprzeciętnie zamożni konsumenci, dlatego każda stacja stara się mieć taki program. Z drugiej strony spotykają się z krytyką, że ich przekaz publicystyczny to „przekonywanie przekonanych”, że antagonizują społeczeństwo, dzieląc je na liberalne elity i konserwatywny ciemnogród. Mieszkańcy górniczych miasteczek w Zachodniej Wirginii zwyczajnie ich nie oglądają. Pojawiają się głosy, że polaryzacja społeczna w USA doszła już do tego stopnia, że konserwatyści i liberałowie żyją w swojej, czerwonej lub niebieskiej, bańce informacyjnej tworzonej przez odpowiednie media, która jest nie do przebicia. Z tą różnicą, że w czerwonej bańce naprawdę wierzy się w fakty alternatywne. A komicy z niebieskiej bańki doskonale wiedzą, że są błaznami, a nie dziennikarzami, ale, o ironio, jako jedyni walczą o szlachetne jakościowe dziennikarstwo.