ILE PAŃSTWA W KULTURZE | Sponsorować i nadzorować czy dotować i nie ingerować? Artysta chce robić sztukę za publiczne pieniądze i zachować niezależność. Instytucje kultury chcą, aby wizja artysty była podporządkowana oczekiwaniom publiczności
Czytaj więcej w najnowszym Magazynie DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Dziewiątego czerwca na stronie internetowej Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego opublikowano oficjalną decyzję wicepremiera Piotra Glińskiego dotyczącą dotacji dla Malta Festivalu. Szef resortu w komunikacie „Teatr ma prowokować społeczeństwo do refleksji i dialogu, a nie podziałów i agresji” podtrzymał swoje stanowisko, że w tym roku poznańska impreza kulturalna odbędzie się bez ministerialnego wsparcia. Decyzja o cofnięciu dofinansowania zapadła mimo wcześniej podpisanej umowy, na mocy której ministerstwo miało przekazać na tegoroczną edycję festiwalu 300 tys. zł. Pieniądze nie zostały wypłacone, ponieważ – jak uzasadniał minister Gliński – osoba zaproszonego do Poznania kuratora Olivera Frljicia nie daje gwarancji „włączenia odbiorcy w dialog”; może natomiast skonfliktować część publiczności z teatrem, zdemoralizować odbiorców, a co gorsza, „zagrażać (...) podstawowym zasadom współżycia społecznego, których obrona w wymiarze kulturowym jest m.in. powinnością ministra kultury i dziedzictwa narodowego”.
Tegoroczna odsłona organizowanego od 1991 r. Malta Festivalu (wcześniej znanego jako Międzynarodowy Festiwal Teatralny Malta) została poświęcona tematyce Bałkanów, toteż dyrekcja zaprosiła dwóch kontrowersyjnych twórców wywodzących się z tygla kultur na południu Europy – serbskiego dramaturga Gorana Injaca i wspomnianego już Chorwata Frljicia. Minister Gliński we wniosku o dofinansowanie Malty złożonym 30 listopada 2015 r. (kilkanaście dni po objęciu urzędu ministra) był informowany o propozycji programowej festiwalu na lata 2017–2018 i o pomyśle zaproszenia obu przedstawicieli bałkańskiego teatru jako kuratorów poznańskiej imprezy. Szef resortu kultury nie miał zastrzeżeń, składając podpis pod wnioskiem. Ale w ciągu dwóch lat wiele się zmieniło. Frljić dał się poznać jako bezkompromisowy artysta, który preferuje teatr moralnego niepokoju, a dyskusje na temat jego twórczości przenoszą się z rozdyskutowanego westybulu na rozkrzyczaną ulicę, gdzie tłum oburzonych pomstuje na szargającego świętości reżysera. To właśnie Frljić – zdaniem ministerstwa – jest odpowiedzialny za eskalowanie konfliktów społecznych wśród polskiej publiczności, a kulturalnej demolki dokonał za sprawą zwłaszcza dwóch spektakli: wystawianej podczas bydgoskiego Festiwalu Prapremier we wrześniu 2016 r. „Naszej przemocy, waszej przemocy” oraz „Klątwy” w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Wnioskodawca miał więc naruszyć warunku umowy, forsując kandydaturę Frljicia, choć sygnatariusz ją zaaprobował. Festiwal – mimo ministerialnej wolty – jednak się odbył, a brakujące środki pomogli zgromadzić darczyńcy, którzy przekazali na licytację swoje przedmioty. Oddolna kampania „Zostań ministrem kultury. Przyznaj swoją dotację” zakończyła się powodzeniem. Akcję wsparło 1847 osób, wspólnie zbierając sumę 307 795 zł.
Klucze do skarbca
Malta Festival to niejedyna impreza kulturalna, której ministerstwo odcięło finansową kroplówkę. Pieniędzy nie otrzymał też w tym roku Teatr Polski w Bydgoszczy, który regularnie od piętnastu lat organizuje Festiwal Prapremier. Dyrekcja teatru liczyła na dotację w wysokości 488,5 tys. zł, ale resort nie uwzględnił bydgoskiej instytucji na liście pozytywnie rozpatrzonych wniosków o dofinansowanie. Na ministrze nie zrobiło wrażenia odznaczenie festiwalu europejską nagrodą EFFE Label 2017–2018. Co miało wpływ na odmowną decyzję resortu? Nietrudno zgadnąć, że to pokłosie zaproszenia Frljicia. W tym przypadku brak dotacji oznacza w praktyce, że po raz pierwszy w historii Festiwal Prapremier nie dojdzie do skutku.
Zmiany w polityce kulturalnej dało się odczuć już przed rokiem w Lublinie. Przyjazne do tej pory sztuce spółki Skarbu Państwa przestały w nią nagle inwestować. PZU straciło zainteresowanie festiwalem Noce Kultury, a PGNiG zakręciło kurek z pieniędzmi dla Carnavalu Sztukmistrzów. Resort z kolei pozbawił środków do życia Galerię Labirynt. – Co roku dotacje z ministerstwa nam rosły – mówi dyrektor galerii, performer Waldemar Tatarczuk. – W 2015 r. dostaliśmy z resortu na różne projekty niebagatelną kwotę ponad pół miliona złotych. Natomiast rok później – bardzo okrągłą sumę, czyli zero. To przykład, jak konsekwentny może być minister kultury. Przecież zapowiedział, że ci, którzy dostawali, przestaną dostawać, bo teraz trzeba dawać instytucjom niedostrzeganym przez poprzednią władzę. Musieliśmy zrezygnować więc z dwóch drogich wystaw – w to miejsce zorganizowaliśmy wystawę pod hasłem „DE-MO-KRA-CJA”, która wyrażała stosunek artystów do zmian politycznych w kraju. Gościliśmy około 80 osób – krytyków, dyrektorów instytucji i artystów, którzy przyjechali na swój koszt i zrzekli się honorariów za prace ofiarowane na wystawę. To był mocny głos środowiska. Podczas tego spotkania ogłoszono Kongres Kultury, który odbył się później w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie.
Kwestia odgórnie przyznawanych dotacji za każdym razem budzi wątpliwości, a hojność donatora jest nierzadko motywowana względami politycznymi niezależnie od tego, która władza trzyma akurat klucze do skarbca. Gdzie więc szukać ratunku dla odpartyjnienia kultury? W ograniczeniu mecenatu państwowego? Ale kto go godnie zastąpi? Organizacje pozarządowe wyspecjalizowane głównie w pisaniu wniosków o każdy możliwy grant na projekt kulturalny nazywany tak przeważnie ze względów konkursowych? Czy prywatni przedsiębiorcy, którzy chętnie dadzą, pod warunkiem że coś z tego będą mieli?
Na biblioteki zarobi państwo
Na początku uściślijmy, z czyjej kieszeni finansowania jest kultura. Pieniądze na ten cel płyną przeważnie z czterech źródeł – z budżetu państwa, z zasobów jednostek samorządu terytorialnego (gminy, powiaty, województwa), z funduszy unijnych i zagranicznych oraz z wydatków gospodarstw domowych.
Tych ostatnich nie należy jednak traktować miarodajnie, ponieważ dotyczą one zwykle opłat abonamentowych, zakupu telewizorów, a także sprzętu do odbioru, rejestracji i odtwarzania dźwięku. Jak wyliczył GUS w raporcie „Finanse kultury w latach 2007–2015”, nasze wydatki w tym zakresie nie przekraczają 4 proc. całkowitych kosztów utrzymania gospodarstwa domowego. Statystyczny Polak wydaje rocznie na kulturę średnio nieco ponad 340 zł, co nie jest powodem do dumy.
Niebagatelną rolę we wspieraniu polskiej kultury odgrywa również kapitał zagraniczny. Mowa nie tylko o funduszach unijnych, ale o wszelkich dostępnych programach, jak Program Rozwoju Obszarów Wiejskich (2007–2013), Europejski Fundusz Rozwoju Regionalnego, Fundusz Spójności, a także Norweski Mechanizm Finansowy i Mechanizm Finansowy Europejskiego Obszaru Gospodarczego. Do końca 2015 r. dostaliśmy z tych programów na krzewienie kultury przeszło 7,3 mld zł – najwięcej Mazowsze (1 mld zł), Dolny Śląsk (893 mln zł) i Małopolska (802 mln zł).
Na liście płatników zaangażowanych w dotowanie kultury zostały nam państwo i samorząd. W tym miejscu trzeba się powołać na zapisy ustawy z 25 października 1991 r. o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej. Wedle prawnych umocowań mecenat nad kulturą sprawuje państwo. Jego zadaniem jest promocja twórczości, edukacji oraz oświaty kulturalnej, wspieranie inicjatyw o takim charakterze oraz opieka nad zabytkami. Na straży realizacji polityki kulturalnej państwa stoją minister kultury i dziedzictwa narodowego oraz jednostki samorządu terytorialnego, mając do dyspozycji instrumenty finansowe, które de facto utrzymują przy życiu m.in.: teatry, opery, operetki, filharmonie, orkiestry, instytucje filmowe, kina, muzea, biblioteki, domy kultury czy galerie sztuki. Ustawa bynajmniej nie centralizuje kultury – daje możliwość prowadzenia działalności kulturalnej przez firmy prywatne i organizacje pozarządowe. Nie ma też żadnych przeciwwskazań, aby takie instytucje funkcjonowały wyjęte spod rynkowego prawa popytu i podaży. Ale pod pewnymi warunkami. Oferta bibliotek, czytelni, muzeów i domów kultury, określana mianem dobra społecznego, powinna być dostępna na zasadach niekomercyjnych. A skoro tak – rynek nie może o niej decydować. Tutaj – w przeciwieństwie do kin, teatrów, oper czy filharmonii, które rywalizując o uwagę widzów i słuchaczy aktualizowanym repertuarem, mogą nim handlować – państwo pod postacią ministra czy samorządów decyduje o być albo nie być biblioteki czy domu kultury na naszym osiedlu. Łatwo to zrozumieć na prostym przykładzie. Kino może się utrzymać ze sprzedaży biletów, coli i popcornu, z wyświetlania reklam między seansami czy wynajmu sali na imprezy, konferencje bądź pokazy zamknięte. Biblioteka ma bardzo ograniczone źródła przychodów – zwykle pobiera drobne opłaty od uszkodzonych, zniszczonych czy przetrzymywanych książek. Dlatego bez pomocy państwa sobie nie poradzi.
Największy ciężar finansowania instytucji kultury spoczywa na samorządach. Ministerstwu bezpośrednio podlega tylko kilkadziesiąt dużych placówek, w tym m.in. Narodowe Centrum Kultury, Polski Instytut Sztuki Filmowej, Biblioteka Narodowa, Muzeum Sztuki Nowoczesnej czy Instytut Adama Mickiewicza. Część budżetu resortu przeznaczona na „kulturę i ochronę dziedzictwa narodowego” to w dużej mierze dotacje, które są albo kijem na nieprawomyślnych, albo marchewką dla posłusznych propagatorów polityki kulturalnej. W ubiegłym roku minister spiął wydatki na poziomie przeszło 2,3 mld zł. W tym roku zapowiedział wzrost nakładów na kulturę o ponad 200 mln zł, dzięki czemu po raz pierwszy ma się udać wykroić na ten cel przynajmniej 1 proc. z całego budżetu państwa. W ostatnich dziesięciu latach pozycja „kultura i ochrona dziedzictwa narodowego” była prawie na szarym końcu globalnych wydatków, bo Ministerstwo Finansów uwzględniało wspieranie kultury na poziomie zaledwie 0,5–0,6 proc. Większą pulą dysponują samorządy – w analogicznym okresie na szczeblu lokalnym koszty te zamykały się w granicach 3,5–3,9 proc. ogółu wydatków. To jednak absolutnie nie oznacza, że wszędzie wydawano tyle samo, ponieważ – zwłaszcza od 2010 r. – dysproporcje w inwestowaniu w kulturę w miastach wojewódzkich i pozostałych miastach stale się pogłębiają. Niby mamy nowoczesne teatry, wielofunkcyjne domy kultury i interaktywne muzea, na które w latach 2010–2014 poszło ponad 42 mld zł z publicznych środków, ale nie ilość wyasygnowanych pieniędzy ma znaczenie, tylko to, jak zostały spożytkowane.
Twórcy raportu „DNA Miasta: Miejskie Polityki Kulturalne” wzięli pod lupę 99 największych polskich miast. Wyszło im, że najwięcej na kulturę przeznacza Zamość (10,9 proc. całego budżetu), następnie Wejherowo (9,9 proc.), a w dalszej kolejności Sopot (9,7 proc.). Miasta z pierwszej dziesiątki tego rankingu utrzymują wydatki na średnim poziomie około 8 proc., a te z ostatniej dziesiątki ledwo przekraczają próg 1,5 proc. Ale do wyników tych badań trzeba podchodzić z ostrożnością. – Zamość jest pierwszy, ponieważ policzono środki, które wydał na rewitalizację rynku – tłumaczy Artur Celiński, szef zespołu DNA Miasta i wiceprezes Fundacji Res Publica. – Do 2010 r. było w sektorze kultury dwukrotnie więcej pieniędzy. Później ten trend wyhamował i wzrost już nie następuje, może z wyjątkiem Lublina. Wydano mnóstwo pieniędzy na infrastrukturę, która była w opłakanym stanie, na remonty obiektów, na nowe budynki. Ale nie zainwestowano w ludzi. Większość samorządowców nie podniosła pensji pracownikom kultury. To niedopuszczalne, aby człowiek z kilkoma fakultetami zarabiał najniższą krajową – dodaje.
Cierpiąca misja
Celiński twierdzi, że wielu lokalnych notabli nie nauczyło się jeszcze odpowiednio administrować kulturą. Zabierają się do tego jak do budowania drogi, która ma mieć dwa kierunki i dwa końce. Kultury nie da się jednak sprowadzić do prostych procedur, wskaźników i samych cyferek. Ale tak się dzieje. W Olsztynie budżet na kulturę jest niezmienny od pięciu lat. Jakby ktoś go rokrocznie przepisywał. Nie ma zatem znaczenia, czy instytucje właściwie wypełniają swoje zadania, czy nie. – Nie ma w Polsce sposobu, aby sprawdzić, czy pieniądze z dotacji są wydawane adekwatnie do potrzeb instytucji kultury. Nie wiadomo też, kiedy dyrektor takiej placówki osiągnie sukces. Czy wtedy, kiedy ma dobrą prasę? A co jeśli funkcjonuje w małym mieście, w którym nie jest wydawana żadna gazeta? To znaczy, że nie robi nic godnego uwagi, nie ma sukcesu? No i jak zmierzyć sukces? Na podstawie liczby odwiedzających nowo powstałe ośrodki kulturalne w dużych miastach? – pyta retorycznie Celiński.
Jeśli samorządowcy rzeczywiście zmagają się z kłopotem efektywnego wydawania państwowych pieniędzy na kulturę, może czas, aby od tego problemu wybawiły ich organizacje pozarządowe, które przecież zgodnie z ustawą o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej mają możliwość takie usługi świadczyć? To zresztą już dzieje się w niektórych samorządach – część z nich zdecydowała się powierzyć swoje obowiązki w tym zakresie właśnie NGO. – Przykłady takiej działalności można było zaobserwować w Czernicy na Śląsku – mówi Aleksander Lysko z Regionalnego Instytutu Kultury w Katowicach zajmującego się monitoringiem sektora kultury w województwie śląskim. – Ten model zarządzania instytucjami kultury budzi jednak kontrowersje i wątpliwości wśród radnych czy społeczności lokalnej. Po pierwsze dlatego, że to burzenie stanu, który do tej pory obowiązywał. Po drugie, panuje przekonanie, że stowarzyszenia i fundacje powinny być biedne, bo działają non profit. A przecież mogą zarabiać, tylko te pieniądze muszą iść na działalność statutową.
Pomysł przerzucenia odpowiedzialności może się udać, ale tylko pod samorządowym nadzorem i przy ścisłej współpracy trzeciego sektora z sektorem państwowym. Bo gdyby odciąć samorządy od wpływu, na co mają iść publiczne pieniądze, i pozwolić decydować organizacjom pozarządowym, kultura dedykowana szerokim odbiorcom mogłaby się gwałtownie sprywatyzować, a co za tym idzie grono objętych podstawową ofertą kulturalną zaczęłoby się momentalnie wykruszać. – Komercjalizacja byłaby ze szkodą dla tych instytucji. One mogłyby się stać elitarne. Wtedy osoby o mniejszych zasobach ekonomicznych rzeczywiście zostałyby zmarginalizowane, a sektor kultury straciłby poczucie sprawowania misji. Są jednak przypadki, kiedy taki model się sprawdza. Katowicki Teatr Korez działa komercyjnie od kilkunastu lat i to nie narusza w żaden sposób jego misyjności. Ale może jest wyjątkiem potwierdzający regułę? – zastanawia się Lysko.
Jednej reguły nie ma. Miastom różnie się układa współpraca z NGO. Z analiz „DNA Miasta: Miejskie Polityki Kulturalne” wynika, że bardzo liberalny jest Poznań – daje najwięcej pieniędzy trzeciemu sektorowi, ponieważ uważa, że jego rola w kreowaniu polityki kulturalnej jest istotna; ale na razie nie bardzo wiadomo, czy przynosi to wymierne efekty. W Słupsku prawie trzy czwarte budżetu na kulturę dzieli między siebie kilka NGO, z czego trzy organizacje zostały utworzone przez instytucje kultury, które w ten sposób rozszerzają sobie dostęp do jeszcze większych środków na działalność. W Olsztynie wszyscy coś dostają, a skoro miasto daje każdemu, to nikt wiele nie otrzymuje, ale chodzi o to, aby nie było awantur, że ktoś został pominięty. Radom z kolei z dużą nieufnością traktuje NGO, więc przyznaje im marginalne środki.
Ceniona tylko w teorii
Nie sposób też zmusić do zaangażowania się na kulturalnym poletku przedstawicieli biznesu. I to nie jest wyłącznie polska specjalność, tylko światowy trend. W krajach rozwiniętych sponsoring stanowi nie więcej niż 2 proc. publicznych nakładów na kulturę. Ale pozostając na naszym podwórku, widzimy jak na dłoni, że przedsiębiorcy nie garną się do finansowania czegoś, co nie gwarantuje zwrotu. Jedną z liczniejszych grup wśród samorządowych instytucji kultury są domy i ośrodki kultury, kluby oraz świetlice. W 2014 r. działało 3747 takich placówek, przeważnie na szczeblu gminnym. Wedle wyliczeń GUS aż 76,6 proc. ich zasobów finansowych pochodziło z dotacji samorządowych, 18 proc. ze środków własnych, 1,8 proc. ze środków zagranicznych, 1,6 proc. z państwowych dotacji, a tylko 0,9 proc. ze sponsoringu.
O filantropach wydających lekką ręką własne pieniądze na wydarzenia kulturalne mówi się pod naszą szerokością geograficzną w czasie przeszłym. I dotyczy to zarówno indywidualnych donatorów, jak i dużych prywatnych firm. Dwa lata temu Grażyna Kulczyk pozbyła się za prawie 300 mln euro centrum biznesu i sztuki w poznańskim Starym Browarze, a w tym roku po czternastu latach zamknięto Galerię Atlas Sztuki w Łodzi – czołową w skali kraju pinakotekę, która wystawiała prace m.in. Opałki, Fangora, Libery czy Lyncha – bo tak postanowił sponsor tytularny odmawiający komentarza w tej sprawie. – Najbardziej znanym filantropem kulturalnym w Lublinie był Janusz Palikot, jeszcze zanim został politykiem – opowiada Waldemar Tatarczuk. – Kiedy szefowałem Lubelskiemu Towarzystwu Zachęty Sztuk Pięknych, pierwsze pieniądze na zakup prac z kolekcji sztuki współczesnej dostaliśmy właśnie od niego. Palikot był sponsorem Roku Gombrowiczowskiego, sfinansował konkurs architektoniczny na budowę Centrum Spotkania Kultur. Ale nie robił tego dla politycznego czy ekonomicznego poklasku. Uważał, że tak trzeba, że po prostu warto.
Trudno o wielu naśladowców. O biznesmenów z autentyczną pasją, która bierze górę nad merkantylnymi motywacjami, albo o idealistycznych rekinów finansjery rozumiejących, że artysta tak samo jak przedsiębiorca jest człowiekiem wolnym i skoro tworzy, to w pierwszej kolejności dla samej sztuki, a dopiero w drugiej dla pieniędzy, więc warto zrobić użytek z własnej wolności i wesprzeć twórcę w tym godnym szacunku uporze. Ale nierzadko o tę wolność właśnie chodzi. – Pewien przedsiębiorca powiedział mi: „Kultura jest niewdzięczna. Ja bym chciał robić kabaret, a oni chcą mieć autonomię” – relacjonuje Celiński. – Polacy cenią kulturę tylko teoretycznie. W mniejszych miastach jej największym konkurentem jest sport. Jeśli przedsiębiorca chce dotrzeć do konsumenta, organizuje mecz i rozdaje darmowe bilety. Poza tym w nazwie klubu sportowego można zmieścić nazwę sponsora, jak to miało miejsce choćby w przypadku Legii Daewoo Warszawa. A w kulturze to byłoby nie do pomyślenia. Inna sprawa, że lokalni animatorzy też czasami nie chcą współpracować z biznesem. To dla nich uwłaczające – żebrać o pieniądze.
Może ulgi podatkowe w postaci możliwości przekazania 1 proc. od podatku CIT wybranej instytucji kulturalnej byłoby jakimś rozwiązaniem. Ale sceptycy nie dowierzają. Twierdzą, że dawać będą ci, którzy już dają, a poza tym ulgi są obciążeniem finansów państwa, które w ten sposób ponosiłoby dodatkowy wydatek na kulturę, a przecież ta i tak dużo je kosztuje.
Wszystko wskazuje na to, że kultura nie ma wyjścia – musi być na państwowym garnuszku, skoro lokalny biznes nie chce jej wziąć na swoje utrzymanie, a organizacje pozarządowe mogłyby ją zhermetyzować i uczynić zabawką elit albo zinstrumentalizować do roli narzędzia przydatnego w wyłuskiwaniu z rynku co smaczniejszych grantów. Ale moi rozmówcy nie są już tak jednomyślni w oszacowaniu obecności państwa w sektorze kulturalnym. – Jak najwięcej państwa w kulturze – nie ma wątpliwości Celiński. – Państwo nie może się jej pozbyć, ale pewne granice musi respektować. Organizować warunki do tworzenia kultury, ale nie być jej twórcą. Trzeba inwestować nie tylko w miejsca, ale przede wszystkim w ludzi. No i zmienić retorykę – nie mówić „wydajemy”, ale „inwestujemy” w kulturę.
– O jakie państwo pytamy? – zastanawia się Tatarczuk. – Politycy popełnili błąd, nie zabezpieczając państwa przed nimi samymi i takimi działaniami autorytarnymi, które funduje nam obecna władza. Państwo powinno zajrzeć do ustawy o prowadzeniu działalności kulturalnej, gdzie jest jasno napisane, kto odpowiada za program instytucji. To jest jednoosobowa odpowiedzialność dyrektora i organizator – bez względu na to, czy jest nim samorząd lokalny, czy minister kultury – nie ma prawa żądać, żeby za pieniądze w postaci dotacji realizowano państwową wizję kultury. Ma natomiast prawo wymagać, żeby projekt, na który daje pieniądze, został zrealizowany. I aby beneficjent dotarł z nim do publiczności.