Nie czytamy książek, ale coraz częściej chodzimy do kina. Narzekamy na ceny płyt, ale co roku słono płacimy za słuchanie muzyki podczas letnich festiwali. Myśleniu, jak zarobić na chleb, towarzyszy myśl, ile wydać na igrzyska
Nie czytamy książek, ale coraz częściej chodzimy do kina. Narzekamy na ceny płyt, ale co roku słono płacimy za słuchanie muzyki podczas letnich festiwali. Myśleniu, jak zarobić na chleb, towarzyszy myśl, ile wydać na igrzyska
/>
Aby zrozumieć ten fenomen, musimy się cofnąć o prawie trzy stulecia. Jest 27 kwietnia 1749 r., Green Park, Londyn. Król Wielkiej Brytanii Jerzy II Hanowerski świętuje zwycięstwo w wojnie o sukcesję austriacką. Chce z pompą uczcić ten historyczny moment. Specjalnie na tę okazję nadworny kompozytor Georg Friedrich Haendel ma przygotować oprawę muzyczną, która uświetni pokaz fajerwerków. „Muzyka ogni sztucznych” zostaje napisana na stuosobową orkiestrę, dla symfoników zaprojektowano specjalny pawilon, a królewski skarbnik nie pożałował grosza na budowę niebosiężnych kolumn, wytwornych rzeźb i łuku triumfalnego, aby wybuchające na niebie race efektownie mieniły się na tle imponującej architektury. Tłumy w stolicy zakorkowały miasto, jak tydzień wcześniej, kiedy brytyjski władca po raz pierwszy urządził podniebną kanonadę na swoją cześć. Tym razem pech prześladował wszystkich złaknionych wrażeń. Zanim zaczął się pokaz, spadł deszcz, a ogromna rzeźba z podobizną króla oderwała się z postumentu i runęła na magazyn materiałów łatwopalnych. Doszło do eksplozji, budynek stanął w płomieniach, a liczni gapie zamiast fajerwerków oglądali, jak ogień pożera królewski dobytek. Koncert mimo to się odbył i został dokończony, bo przecież lud oczekiwał igrzysk, a król nie chciał się narazić na utratę dobrego imienia hojnego monarchy.
Święto korony brytyjskiej do złudzenia przypominało obrządek potlaczu praktykowany ongiś przez Indian u wybrzeży Pacyfiku, podczas którego gospodarz zapraszał gości na ucztę i aby podnieść swój statut społeczny, niszczył doszczętnie własne dobra materialne – najlepiej razem z domem. Jerzy II Hanowerski nie okazał się aż tak szczodry, ale przeszedł do historii jako pierwszy organizator „dni miast”, które dziś na stałe weszły również do polskiego kalendarza imprez. Londyńska zabawa pod królewskim patronatem dowodzi, że od dawien dawna słabość do miejskich hulanek mamy we krwi; zmienia się tylko oprawa – wtedy gremialnie słuchało się klasyki, a w oczy szczypała saletra, dziś na festynach dzieli i rządzi disco polo, a perspektywę przesłania mgiełka z grillowanego szaszłyka. Osiemnastowieczne bachanalia w Green Parku to również dowód na to, że kultura wysoka może się przegryzać z kulturą plebejską, choć dziś tak uparcie próbuje się sztukę masową i sztukę zaangażowaną napuszczać na siebie w osobnych narożnikach.
Z badań wynika, że statystyczny Polak lubi się dobrze bawić i nie żałuje pieniędzy na rozrywkę. Przy czym rozrywka schlebia różnym gustom – i tym finezyjnym, i tym przaśnym. Według szacunków producenta wybuchowych zabawek Piromax w dwa lata podczas sylwestrowych swawoli puściliśmy z dymem 520 mln zł, a – zdaniem Biura Informacji Gospodarczej InfoMonitor – w analogicznym okresie prawie połowa Polaków deklarowała, że na race, petardy i kapiszony przeznaczy przynajmniej 100 zł z domowego budżetu. Król Jerzy byłby dumny, że znalazł tak wielu naśladowców.
Teatr blisko ludzi – ludzie blisko teatru
Duma z poziomu naszego uczestnictwa w kulturze nie wszystkich rozpiera równie mocno. Najgłośniej utyskują apologeci słowa drukowanego, że czytelnictwo w kraju spada na łeb, na szyję i pod względem obcowania z książką wleczemy się w europejskim ogonie. Głos optymizmu dobiega za to od strony kas – kupujemy więcej biletów do kin, rośnie też sprzedaż karnetów festiwalowych. Co to o nas mówi? Że konsumujemy na pokaz, aby nie odstawać od elity towarzyskiej? A może nie bardzo wiemy, co począć w weekendowe dni wolne, więc z nudów pakujemy tobołki i rodzinę do samochodu i jedziemy wylegiwać się na łące, płacąc zaskórniaki za oprawę muzyczną naszej letniej kanikuły? Czy jednak kosztujemy rozrywki świadomie, ze smakiem i przede wszystkim dla własnej przyjemności? Posłuchajmy, co mówią na ten temat liczby.
Poprzedni rok był rekordowy pod względem frekwencji w kinach. Tak dobrze jeszcze nie było. Amatorzy oglądania najnowszych produkcji na dużym ekranie kupili w sumie przeszło 52 mln biletów. Od siedmiu lat mamy tendencję wzrostową, z delikatną zapaścią w 2013 r., jednak przyrost widzów nie był tak gwałtowny, jak miało to miejsce w 2016 r. – poprawił się aż o 16,5 proc. w stosunku do roku ubiegłego. Z czego – co warte podkreślenia – 13 mln biletów wyprzedało się na polskie produkcje, co oznacza, że na co czwarty seans wybieraliśmy filmy rodzimych twórców. Jeśli utrzyma się dynamika z pierwszego kwartału 2017 r. (sprzedanych 17,1 mln biletów), to pod koniec tego roku będziemy mogli mówić o kolejnym rekordzie.
Od kilku lat rośnie w siłę rynek festiwalowy. Serwis Polstars.pl oszacował, że w 2015 r. odbyło się w Polsce 21 tys. koncertów w ramach imprez plenerowych, na których zagrało prawie 8 tys. zespołów, a na podstawie tych danych dało się wywnioskować, że w każdej polskiej gminie (a mamy ich 2478) co roku odbywa się co najmniej jedna taka impreza. Wartość tego rynku szacuje się na 140 mln zł, na co składają się kulturalni rodacy. To ogromne zainteresowanie widać na przykładzie Męskiego Grania – mobilnego festiwalu, który w tym roku po raz ósmy objedzie siedem polskich miast z prezentacją najciekawszych polskich wykonawców. Od trzech sezonów na pniu wyprzedają się bilety na wszystkie koncerty, a wejściówki (w normalnej, nie w promocyjnej cenie) dostępne w przedsprzedaży na tegoroczną edycję również są na wyczerpaniu. Ubiegłoroczny koncert finałowy w Żywcu obejrzało na żywo 9 tys. widzów oraz 365 tys. internautów (to znaczący progres, bo w 2015 r. „tylko” 290 tys., a w 2014 r. – 250 tys.), a całą trasę – ciągnącą się od Poznania, przez Katowice, Wrocław, Kraków, Warszawę aż do Żywca – dopingowało z trybun 34 tys. ludzi (o tysiąc więcej niż rok wcześniej). A bilety przecież tanie nie są: pojedyncza wejściówka na Męskie Granie kosztuje 99 zł. Chyba jesteśmy muzykalnym narodem, bo przychody ze sprzedaży muzyki w 2016 r. wzrosły o 6,5 proc. (co dotyczy zarówno sprzedaży fizycznej – 4,87 proc., ale przede wszystkim cyfrowej – 17,58 proc.). Coraz bardziej popularne staje się strumieniowanie piosenek, czyli dostęp z telefonu bądź komputera do katalogu 30 mln utworów bez ograniczeń i przy niewielkim abonamencie. – Ponad połowa naszych użytkowników to osoby poniżej 30. roku życia. Możemy zatem powiedzieć, że naszą podstawową grupą są milenialsi oraz przedstawiciele generacji Z – mówi Przemysław Pluta, odpowiedzialny za rozwój serwisu Spotify w Europie Środkowo-Wschodniej.
Poprzedni rok był rekordowy pod względem frekwencji w kinach. Widzowie kupili w sumie przeszło 52 mln biletów. Z czego – co warte podkreślenia – 13 mln na polskie filmy. Od siedmiu lat mamy tendencję wzrostową, jednak przyrost widzów nie był dotąd tak gwałtowny.
Do teatrów również chodzimy częściej. Nie jest to wprawdzie tak powszechna forma rozrywki, jak kino czy festiwal pod chmurką, ale im głośniej o jakiejś premierze robi się w mediach, tym bardziej frekwencja rośnie, nawet jeśli duża część widowni zostaje przed drzwiami protestować przeciwko wynaturzonej sztuce. Ale dobre przedstawienia można robić bez szkodliwego rozgłosu, o czym świadczy przypadek Teatru Powszechnego w Łodzi, który ściąga widzów z całej Polski. Bilety kosztują od 25 do 75 zł, ale cena nie jest przeszkodą, skoro w 2015 r. teatr odwiedziło 134 tys. osób, a w ubiegłym – już więcej – 154 tys. – Widza nie można uśrednić – upiera się Miłosz Słota, koordynator ds. sprzedaży i marketingu w Powszechnym. – Można natomiast powiedzieć o granicy tolerancji – widz jest w stanie kupić bilet na dobry spektakl. Wystawiane u nas nieprzerwanie od 1999 r. „Szalone nożyczki”, mimo stosunkowo wysokiej jak na Łódź ceny, sprzedawane są bez problemu. Z drugiej strony spektakle bardziej wymagające, jak na przykład „Podróż zimowa”, „Szkoła żon” czy „Ony”, również nie generują problemów sprzedażowych. Ważne jest, aby cenę biletu ustalić na realnym i osiągalnym poziomie. Wszelkie interwencyjne tudzież okazjonalne promocje czy zniżki nie są dobre dla polityki teatru.
Powszechny żyje z widzów, czyli z biletów, bo na wielkie wsparcie ze środków publicznych nie może liczyć. Otrzymuje z miasta najniższą dotację spośród łódzkich teatrów, która nie wystarcza na pokrycie wszystkich kosztów stałych. Ale publiczność nie zawodzi – przychodzą fani rozrywki i komedii, wysmakowani koneserzy teatru poszukującego oraz dzieci i młodzież, które uczestniczą w spektaklach z cyklu „Dziecko w sytuacji” połączonych z warsztatami pod kuratelą aktorów, psychologów, filozofów i seksuologów. Teatr zaprasza też grupy wypchnięte poza margines, nie tylko kulturowy. Czyli niewidomych i słabo widzących oraz seniorów i bezrobotnych. – Nasz repertuar budowany jest również w oparciu o świadomość społecznego wykluczenia, które wynika z ograniczeń finansowych. W związku z tym od wielu lat realizujemy wybrane przedstawienia dla bezrobotnych w cenie złotówki czy spektakle dla emerytów w cenie 10 zł – opowiada Słota. Szczytna idea „teatru blisko ludzi” spłaca się w postaci chętnie kupowanych biletów, co świadczy o tym, że w Łodzi ludzie chcą być też blisko teatru.
Książkowe bestsellery w dyskoncie
W tym miejscu kończą się dobre wiadomości, bo dobrnęliśmy do tematu czytelnictwa. Biblioteka Narodowa co roku załamuje ręce nad zbiorową alergią Polaków na książki. W 2016 r. aż 63,5 proc. rodaków nie przeczytało żadnej – tak źle w obecnym tysiącleciu jeszcze nie było. Odsetek czytających siedem i więcej książek rocznie również zaczyna topnieć – dziś to zaledwie 10,2 proc., czyli o połowę mniej niż na początku tego milenium. Najwięcej czytają – bo muszą – uczniowie i studenci (72 proc.) oraz ciągle doszkalająca się kadra zarządzająca i specjaliści (56 proc.), choć akurat ta branża w porównaniu z rokiem 2002 zanotowała najwyższy spadek czytelnictwa, prawie o połowę! Najrzadziej książkę z półki zdejmują rolnicy (27 proc.) i robotnicy (19 proc.). Nawet emerytom i rencistom (31 proc.) nie chce się tak dużo czytać, jak jeszcze kilka lat temu, co można interpretować jednak na korzyść seniorów, którzy z przyczyn demograficznych nie mogą dłużej egzystować w stanie błogiej bezczynności, więc dorabiają do niewidzialnej emerytury, a na obcowanie z lekturą brakuje im i czasu, i siły.
Dlaczego odpuszczamy sobie czytanie? Dlaczego po przekartkowaniu trzech stron bolą nas oczy, prywatne księgozbiory ustępują w regale miejsca sezonowym bibelotom, a bibliotekę odwiedzamy tylko wtedy, kiedy musimy wyrobić dziecku kartę, żeby mogło wypożyczać szkolne lektury? – Przyczyny są niezwykle kompleksowe – odpowiada dr Grażyna Szarszewska, dyrektor generalna Polskiej Izby Książki. – Historyczne zaszłości, słabo zakorzeniona tradycja czytania, wyniszczenie jeszcze kiepsko wykształconej polskiej inteligencji i klasy średniej w czasie wojen, marne uprzemysłowienie, demotywujące programy nauczania w szkolnictwie i nałożenie się procesów modernizacyjnych w obszarze mediów. A kiedy można było nadrobić braki w czytaniu, czas wolny zdominowały inne zajęcia, atrakcyjniejsze od książki, czyli internet, gry komputerowe, bogaty wybór filmów czy miejska rozrywka.
Raport Biblioteki Narodowej dowodzi, że najczęściej czytamy tytuły pożyczone od znajomych albo nowe, świeżo zakupione. Polska Izba Książki pogłębiła te badania i zapytała Polaków o wszystkie możliwe źródła pozyskiwania książek. Z opracowania „Kierunki i formy transformacji czytelnictwa w Polsce – analiza i kontynuacja” (2015) wynika, że jeśli już decydujemy się na zakup, to serwisy aukcyjne typu Allegro.pl (6 proc.) przegrywają z księgarniami internetowymi (8 proc.), które z kolei odstają od dyskontów spożywczych takich jak Biedronka (15,9 proc.), a nad wszystkimi i tak dominują sieciówki Empik z Matrasem (26,6 proc.) idące łeb w łeb z niezależnymi księgarniami (27,7 proc.). Kupujemy sporo, ale czytamy za mało? Niezupełnie. – Poziomu czytelnictwa nie wolno mierzyć miarą zakupu książek – zżyma się Szarszewska. – Ceny książek nie są barierą. Oferta jest obfita, a jej jakość spada wraz z kryzysem rynku książki, na który składają się za niskie nakłady i niedobór punktów sprzedaży, zwłaszcza księgarń. Najważniejsza bariera to za mało książek i wzorców czytania w bezpośrednim otoczeniu dzieci. Nawet jeśli wśród maluchów widzimy pęd do książki – szczególnie w miastach – to chęć czytania gubią w szkole! Zwłaszcza chłopcy.
Zdaniem dr. Karola Jachymka, kulturoznawcy ze School of Ideas Uniwersytetu SWPS, to bicie na alarm z powodu odchodzenia od czytania książek jest przesadzone. Bo czasy się zmieniają i krótkowzrocznością jest nie dostrzegać, że żyjemy w epoce McLuhanowskiej „globalnej wioski” zelektryfikowanej dzięki łatwemu dostępowi każdego jej mieszkańca do internetowego stałego łącza. A internet – mówiąc językiem młodzieży – brutalnie przeorał rzeczywistość, przepędził na cztery wiatry wszystkie autorytety opierające się postmodernistycznej krucjacie i zanegował skostniałe aksjomaty. Pogromcy mędrców wypięli się na kanon kulturowy tak dumnie reprezentowany przez książkę, zapraszając do czytania blogów, do oglądania YouTube’a, do słuchania iTunesa. „Sorry, ale czytanie jest niemodne, nieatrakcyjne i nieobowiązkowe” – zdaje się mówić internauta transferujący z sieci wszelkie możliwe bodźce.
– Raport czytelnictwa Biblioteki Narodowej jest ostatnim bastionem, który chce dzielić świat na kulturę niską i wysoką – uważa Jachymek. – A książka przestała być jedynym źródłem wiedzy. Poza tym system edukacji skutecznie oducza nas czytelnictwa. „Słowacki wielkim poetą był” – takie gadanie nadal pokutuje. To jednak myślenie kanoncentryczne, a dziś trudno wskazać jeden obowiązujący model konsumowania kultury, który powinniśmy realizować. Dyrektywne osądy, że chamiejemy jako naród, są więc nieuprawnione. Żyjemy w rzeczywistości wielu szybkich bodźców, w rwetesie audiowizualnym i multimedialnym, a kultura szybko się multiplikuje. Zmieniają się konteksty funkcjonowania różnych treści, są nowe kanały przyswajania wiedzy – audiobooki, czytniki elektroniczne czy specjalistyczne blogi, które regularnie odwiedzamy, bo zastępują nam książkę popularno-naukową.
Bibliofile nigdy się z tym nie pogodzą. Ale nigdy nie należy mówić nigdy. Pewnie gdyby kilkanaście lat temu ktoś im powiedział, że Biedronka będzie sprzedawać książki nominowane do nagrody Nike, popukaliby się w czoło. A tak się przecież dzieje – od 2014 r. popularny dyskont promuje czytelnictwo z górnej, choć przecenionej półki. To tylko część książkowej ofensywy marketu, który z rabatu i promocji uczynił zakupowy fetysz. W ramach akcji specjalnych Biedronka razem z Press Club Polska promowała wydarzenia „Książka na św. Jana” oraz akcję „Książka i róża” z okazji Międzynarodowego Dnia Książki i Praw Autorskich. Poza tym już po raz trzeci organizuje konkurs „Piórko. Nagroda Biedronki za książkę dla dzieci”, szukając utalentowanych pisarzy i ilustratorów. Do tej pory ukazały się dwie pozycje – „Szary domek” oraz „Córka bajarza” sprzedane w sumie w nakładzie ponad 65 tys. egz. Klienci Biedronki obok tańszych wiktuałów kładą więc do koszyka tańszą książkę i mają w czym wybierać – od najnowszych bestsellerów po klasyki literatury polskiej i światowej. Handel książkowy trwa w Biedronce od 2009 r. i ma się dobrze – w ciągu ostatnich pięciu lat dyskont sprzedał 35 mln książek, z czego około 17 mln egz. to były wydawnictwa dla dzieci i młodzieży. „Książka w markecie zamiast w bibliotece” – to hasło jeszcze zrobi furorę.
Szminkowanie kultury
Patrzenie na skalę konsumpcji kultury w jej tradycyjnym wymiarze jest jak zakładanie klapek na oczy przed wyjściem na punkt widokowy. – Zbiór tekstów kultury bardzo się rozszerza – twierdzi Jachymek bez przykładania szkiełka do oka. – Bo czym jest współczesna kultura? Jak ją zmierzyć? Czy tylko czytaniem wielkich autorów, czy również oglądaniem seriali albo graniem w gry komputerowe? Czy one nie stanowią już dziedzictwa? A co powiedzieć o czytaniu komiksów? A jak zakwalifikować dostęp do Netfliksa czy Showmaksa? Co to o nas mówi? Że jesteśmy kulturowymi troglodytami? Kto ma więc prawo mówić o sobie, że jest dobrze kulturowo wyposażony? Ten, kto ogląda „M jak miłość”, czy fan „Breaking Bad”?
Dział „kultura i rozrywka” pączkuje w okamgnieniu i ma w ofercie coraz więcej kategorii. Te dzielą się na pojedyncze produkty, które chętnie padają łupem nienajedzonych konsumentów buszujących w sieci. W ubiegłym roku Allegro.pl zaksięgowało 12 mln transakcji zakupowych w dziale kulturalnym. Największym zainteresowaniem cieszyły się komiksy oraz – tak, tak – książki (razem to 52,9 proc. wszystkich transakcji). Użytkownicy portalu kupili też ponad pół miliona filmów, przeszło 1,3 mln płyt z muzyką oraz aż 6,1 mln gier! Nie oszukujemy się, możliwość nabycia książki, płyty albo filmu w cenie niższej niż w tradycyjnym sklepie nie jest bez znaczenia. Ale da się łatwo wytłumaczyć. – Dostępność dóbr kultury w niskiej bądź okazyjnej cenie przekłada się na wzrost popytu szczególnie w obrębie grupy zaangażowanych odbiorców. Niskie ceny powodują, że odbiorcy kultury mogą sobie pozwolić na większą częstotliwość zakupów lub też zwiększenie wartości koszyka. W przypadku odbiorców zwyczajowo niezainteresowanych dobrami kulturalnymi obniżenie ceny nie powoduje wzrostu zainteresowania produktem. Kompetencje kulturowe kształtowane są głównie przez rodzinę, szkołę i otoczenie społeczne, a w mniejszym stopniu przez handel – uważa Jacek Weichert, szef działu kultura i rozrywka w Allegro.pl.
Kupujemy książkę, bo przez internet jest taniej, choć możemy przeczytać za darmo, pożyczając z biblioteki. Wychodzimy do kina, mimo że w telewizji na wszystkich kanałach lecą filmy. Jedziemy na festiwal posłuchać zespołów, które karmią nas piosenkami na YouTubie. Jednym słowem – uskuteczniamy konsumpcję. Nie chcemy rezygnować z tej płatnej przyjemności. – Jest coś takiego jak efekt szminki – oświeca mnie Jachymek – związany z gospodarką, a konkretnie z doświadczaniem kryzysu. Spada konsumowanie luksusowych dóbr, takich jak samochody, a wzrasta konsumpcja nieco tańszych towarów. Pozwalamy sobie na nieco mniej – na drobne przyjemności, od czasu do czasu, które nie rujnują budżetu.
Z benefitów kulturalnych chętnie korzysta Przemysław Nowak z podwarszawskiego Pruszkowa. Jest wzorcowym przykładem świadomego konsumenta, na którym zarobią i wydawca książek, i dystrybutor kinowy, i organizatorzy festiwali. Żona pana Przemysława aktywnie podziela jego pasje, więc przeważnie praktykują razem. Przynajmniej raz do roku starają się zaliczyć jeden festiwal muzyczny – na ogół OFF, ale ostatnio jeżdżą na Open’era. On ma ogromny sentyment do Soundgarden i jeśli zespół gra gdzieś za granicą w okolicy – jedzie, bo po prostu musi tam być. Ona – uwielbia The Smiths. Kiedyś dużo podróżowali po świecie. Byli na Roskilde w Danii, na Reading & Leeds Festival i zdarzało się, że zaliczali po 12–13 koncertów dziennie, bo wycieczka plus bilety tanio nie kosztowały, więc nie chcieli odczuwać niedosytu i dyskomfortu, że zapłacili, a nie zobaczyli. Na Open’erze słuchają średnio czterech koncertów dziennie, ale to jest słuchanie zaangażowane, bez popijania piwa, przegryzania i wylegiwania się na kocu. – Interesuje nas muzyka popularna, ale z ambitnym sznytem – rockowa, niezależna, alternatywna. A typowy mainstream – nie. Nie zahaczamy o jazz czy muzykę klasyczną. Kultura wyższa nas mniej zajmuje. Filharmonia i opera – niekoniecznie – wylicza pan Przemysław. Czyli nie sposób posądzić go o snobizm i Veblenowski nawyk ostentacyjnej konsumpcji. To uczestnictwo w kulturze nie jest na pokaz ani nie wynika z urojonych aspiracji, ono bierze się z autentycznych potrzeb.
Ale nie samą muzyką człowiek kulturalny żyje. Mój rozmówca około ośmiu razy w roku zabiera żonę do teatru – wybierają komedie i sztuki popularne. Są też stałymi bywalcami Warszawskiego Festiwalu Filmowego, bo interesuje ich kino europejskie i offowe filmy. Zaliczają około 10 pokazów, a jeśli jakiś film trafia do szerokiej dystrybucji – oglądają go w kinie. A po powrocie do domu siadają przed telewizorem i nadrabiają inne zaległości. Żona jest nauczycielką, więc nałogowo pochłania książki, a pan Przemysław czyta około 10 pozycji w roku, żeby nie wypaść z formy i nie schodzić poniżej poziomu przyzwoitości. Aż głupio mi pytać, skąd na to wszystko znajdują czas. – Pracuję zawodowo na pełen etat. Poza tym działam w stowarzyszeniu. Do tego dochodzą obowiązki domowe. Ale to nie przeszkadza, na kulturę zawsze jest czas. Nie posiadamy dzieci, więc tego czasu mamy więcej – przyznaje otwarcie. No i na koncie zostaje więcej, bo rodzice często robią za bankomat. A pan Przemysław dobrze zarabia, więc razem z żoną nie muszą się ograniczać. Czasami muszą, ale nawet w podbramkowych sytuacjach szukają awaryjnego wyjścia. Bo tak im każe imperatyw kulturowy. – Trzy lata temu przyjechało do Krakowa Faith No More. Bardzo nam zależało, żeby tam być, ale braliśmy pod uwagę jeszcze inne wydarzenia i jak podliczyliśmy koszty, doszliśmy do wniosku, że nie pojedziemy. Ale mimo wszystko pojechaliśmy. Żona znalazła dobre połączenie Polskim Busem i obyło się bez konieczności noclegu na miejscu. Wróciliśmy nocą, a rano poszedłem z marszu do pracy – opowiada pan Przemysław.
Chwilę jeszcze rozmawiamy, ale po drugiej stronie słuchawki słyszę ton zniecierpliwienia. – Opowie mi pan coś więcej na temat tego niszowego zespołu kanadyjskiego, na który specjalnie pofatygował się pan do Berlina? – Innym razem, naprawdę muszę już kończyć. Zaraz wychodzimy z żoną na koncert.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama