ROCZNICA | 22 lutego minęło 25 lat od śmierci Tadeusza Łomnickiego – największego aktora, jakiego kiedykolwiek widziałem na scenie
Ledwie zbliżałem się wtedy do dwudziestki, byłem na starcie studiów teatrologicznych w warszawskiej PWST. Minęło właśnie ćwierć wieku, a ja dość dobrze pamiętam tamten dzień. Wracałem wtedy od ojca z Francji. Autokarem, bo tak się wtedy podróżowało. W Nancy pogoda wiosenna, Polska też przywitała nas zaskakującym ciepłem. I wiadomością, że w Poznaniu podczas próby „Króla Leara” Williama Szekspira w reżyserii Eugeniusza Korina zmarł Tadeusz Łomnicki. Premiera w Teatrze Nowym miała się odbyć za tydzień, 29 lutego. Miałem, rzecz jasna, w planach ten wyjazd, za chwilę chciałem kupować bilety. Potem główny program informacyjny zawiadomił o śmierci wielkiego aktora między różnymi równie istotnymi newsami z dziedziny gospodarki i polityki, co dotkliwie wypunktowała niemal od razu Małgorzata Dziewulska. Widać już wtedy kultura była w głębokim poważaniu.
Pogrzeb był 10 dni później, 2 marca. Wspominał już Jerzy Koenig, że tego dnia na warszawskich wojskowych Powązkach wiosna wystrzeliła pełną parą. Też to pamiętam. Ludzie w tłumie zdejmowali płaszcze, zostając tylko w wierzchnich okryciach, kobiety kryły oczy za ciemnymi okularami. Nad grobem mówił Andrzej Łapicki. Odczuwałem wtedy tę ceremonię jak pożegnanie kogoś bliskiego, kogoś, kto mocno i nieodwołalnie wpłynął na moje życie. Wieczorem zaś Teatr Telewizji pokazał „Stalina” Gastona Salvatore’a w inscenizacji Kazimierza Kutza. Tytułową postać zagrał w nim Jerzy Trela, Łomnicki wcielił się w żydowskiego aktora Icyka Sagera, który szykuje rolę Leara. Tyle że dzieje się to wszystko pod okiem i pod butem dyktatora, dlatego zmuszony jest do negocjacji z nim, wiedząc, że każda z pozoru pozbawiona napięcia rozmowa może zakończyć się natychmiastowym wyrokiem. Chodził więc Sager wokół Stalina, nie wiedząc, które słowo wodza jest jedynie ordynarną podpuchą, grubymi nićmi szytą prowokacją. Zwodził dyktatora, ale przede wszystkim próbował pokonać własny strach. Nie wiem, czy sztuka Salvatore’a jest wybitna, nigdy jej nie czytałem. Jednak przedstawienie Kutza stało się niepostrzeżenie drugim aktem żegnania wielkiego artysty. I lekcją, do której raz na kilka lat powracam. Lekcją najbardziej szlachetnego partnerowania w teatrze, jakie można sobie było wyobrazić. Początkowo miał grać z Łomnickim inny aktor. Jerzy Trela został wezwany w trybie awaryjnym. Sam opowiadał później, że z początku wspaniałego partnera panicznie się bał. Z czasem jednak Kutz zauważył, iż relacja się zmienia – to Łomnicki zaczął obawiać się Treli – Stalina. Wiedział już wtedy, że przygotowania do nagrania spektaklu idą we właściwym kierunku.
Przed emisją „Stalina” – jak było w ówczesnym zwyczaju – mówił Jerzy Koenig. Do dziś mam w uszach jego słowa i głos, który za chwilę mógł przejść w szloch. „To nie tak miało być” – pointował Koenig i opowiadał, jakie jeszcze role Tadeusza Łomnickiego nas ominęły. Coś podobnego – przeszywające ukłucie żalu – poczułem potem jeszcze raz, gdy dowiedziałem się, że umarł Jerzy Grzegorzewski i nie zobaczymy „Czarodziejskiej góry” Manna, mimo że miał do niej już nawet wybraną obsadę.
Gdy piszę, że Łomnicki wpłynął na mój wybór życiowej drogi, nie ma w tym przesady. Rozmawiałem z nim tylko raz, gdy w księgarni na warszawskim Nowym Świecie aktorzy podpisywali wznowienie „Komediantów” – opowieści o bojkocie państwowej telewizji w stanie wojennym. Łomnicki występował w książce niejako z drugiej strony barykady, a z jego historii wyłaniało się wielkie rozczarowanie. Tak, był partyjnym dygnitarzem, także dzięki temu (ale broń Boże, nie przede wszystkim) piastował ważne funkcje, dostał do prowadzenia nowo powstały Teatr Na Woli. Tak to wygląda na pierwszy rzut oka. Współpracownicy aktora z czasów, gdy był rektorem warszawskiej PWST, powtarzają jednak, że Łomnicki brał na siebie nieprzyjemne rozmowy, aby inni mogli być od nich daleko. Czasem brudził ręce, aby inni mogli pozostać czyści. W „Komediantach” zaś zawarł swą spowiedź z fiaska iluzji. Przecież w ów system szczerze wierzył, dostrzegał w nim potencjał dobrego. 13 grudnia zmienił wszystko, na swój sposób uczynił Łomnickiego ideowym bankrutem. Rzucił partyjną legitymację, a potem postanowił pozostać z boku. Obawiał się, że swej prawdziwej czy rzekomej winy dawnego zaangażowania nie zmaże, a jego akces do obozu wolnościowego może tylko zaszkodzić owemu obozowi.
Wtedy uścisnął mi dłoń, ja bełkotałem coś o tym, że mu dziękuję, bo pokazał, czym może być aktorstwo. I przekonał na dobre, że teatr to jest coś, że warto z pisaniem o nim związać własną przyszłość. Miał mocny uścisk dłoni, zaśmiał się jowialnie. Miałem nadzieję, że może kiedyś zdarzy się jakaś dłuższa rozmowa. Musiały wystarczyć mi filmy – choćby wspaniały dokument Ludwika Perskiego „Ja, komediant”.
Kim był? Największym polskim aktorem poprzedniego stulecia, jeśli podobna etykietka ma jakiekolwiek znaczenie. Zapewne gdyby nie myślał i nie mówił w tym właśnie języku, jego sława sięgnęłaby dalej. Artura Ui ze sztuki Bertolta Brechta grał w legendarnym spektaklu Erwina Axera także poza Polską, zbierając wszędzie niespotykany aplauz. Pracował z Lindsayem Andersonem i Grigorijem Towstonogowem, podobno jego Salieri z przedstawienia Romana Polańskiego w Teatrze Na Woli miał się do oscarowej – świetnej przecież – roli Murraya Abrahama w „Amadeuszu” Formana niczym Mount Everest do szczytu Gubałówki. Fascynująco sam pisał o tej pracy w „Spotkaniach teatralnych”. Przywołał tam obraz najbardziej olśniewającej sceny widowiska, która i wtedy, i po latach mogła być uznana za jego wizytówkę. Zaczynał spektakl jako starzec na wózku inwalidzkim ze zmierzwionymi włosami i skrzekliwym głosem (sam był wówczas mężczyzną 54-letnim). Po prologu, gdy czas akcji cofał się o dekady, podnosił się z fotela, zrzucał szlafrok, pod którym miał wytworny surdut, biały żabot i koronki, przygładzał fryzurę i w jednej chwili stawał się młodym człowiekiem u szczytu kariery.
Był mistrzem scenicznej transformacji. Miał marzenie, by zagrać Ariela i Kalibana w „Burzy” Szekspira. Najlepiej tego samego wieczoru. Ważył swoje, niewysokiego był wzrostu, miał też już swoje lata. A jednak nikt nie mógł wątpić, iż jego sztuka miała moc, by to wszystko unieważnić. Tak przecież bywało. Gdy przywoływał niewidzialne ptaki w wyreżyserowanym przez siebie „Ja, Feuerbach” Dorsta w warszawskim Teatrze Dramatycznym, przecież je widzieliśmy jak najbardziej wyraźnie. Siadały mu na ramionach, wchodziły na głowę. Strzepywał je albo przygarniał do siebie. Nie było ich? Przecież były!
Oglądałem sześć ostatnich wspaniałych ról wielkiego aktora – kiedyś napisałem: jego nieprawdopodobną końcówkę. Krappa w „Ostatniej taśmie” Becketta i bohatera jego „Komedii” (reżyseria Antoni Libera, grane to było podczas jednego seansu), Bohatera w „Kartotece” Różewicza, wyreżyserowanej w Teatrze Studio w Warszawie przez ówczesnych studentów Łomnickiego – Zbigniewa Brzozę, Jarosława Kiliana, Szczepana Szczykno oraz Macieja Cirina, Kościuszkę w „Lekcji polskiego” Bojarskiej w inscenizacji Andrzeja Wajdy w Powszechnym, Feuerbacha w Dramatycznym, wreszcie Bruscona w „Komediancie” Bernharda we Współczesnym, którym to przedstawieniem powrócił po latach do współpracy z Erwinem Axerem. Był wtedy sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Nie należał do żadnego zespołu, w kolejne projekty wchodził z zewnątrz. Jedni mówili, że to szkoda i w sumie grzech środowiska, że taki gigant był przez ostatnie lata bez swojego miejsca. Z drugiej strony jednak rozsadzał Łomnicki sobą nie tylko scenę, ale i prawa instytucji. To prawda, chodził z Learem po wielu teatrach, chciał grać, ale na własnych warunkach. Strata nie do wyobrażenia, żeśmy się tego Szekspira nie doczekali. I dowód, że w ostatnich latach Tadeusz Łomnicki – aktor genialny, ów „święty potwór” polskiego teatru – był człowiekiem głęboko samotnym. A może wcale nie tylko w ostatnich latach.
Gdy był na scenie – czy jako tyranizujący otoczenie Bruscon, czy podupadły aktor Feuerbach – burzył mur między sobą a widzami. Podobno przed spektaklami „Play Strindberg” we Współczesnym przez szparę w kurtynie patrzył na publiczność i mówił pod nosem: „Ach, jak ja im zazdroszczę, że będą mogli na mnie patrzyć”. A potem dzielił się sobą, oddawał siebie najhojniej, jak umiał. I tak już pozostało. I trwa.