Dlaczego Marek Kondrat porzucił aktorstwo, by zająć się winem? Czy zobaczymy go jeszcze na ekranie?
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
THRILLER Do 1995 roku Jim Grant był pracownikiem telewizji Granada w brytyjskim Manchesterze. A potem go zwolniono – w ramach „restrukturyzacji”. Kto tego nie doświadczył, nie wie nic o kapitalizmie. Tak czy owak, dobrze się złożyło, bo Grant miał w zanadrzu inny pomysł na życie. Postanowił, że będzie pisarzem. Amerykańskim. Przeprowadził się do Stanów, przybrał pseudonim Lee Child, a przede wszystkim stworzył postać Jacka Reachera, byłego majora żandarmerii wojskowej, człowieka o potężnej sylwetce, ciętym dowcipie i dobrym sercu, ale bez bagażu oraz stałego miejsca zamieszkania. Grant/Child nigdy nie ukrywał, że interesuje go pisarstwo czysto merkantylne – dlatego spod jego ręki wychodzą thrillery łączące tradycję klasycznej sensacji politycznej i ducha czarnego kryminału, tego spod znaku „pulp fiction”. Jest to więc literatura składana z klocków, co zresztą nie ujmuje jej uroku. Wartość unikalną tych książek (w sumie już dwudziestu) stanowi natomiast sam Reacher – błędny rycerz ze sporym dystansem wobec samego siebie, obdarzony osobliwie lewicową wrażliwością na ludzką krzywdę. Demokratyczny superbohater? Pewnie tak też można go nazwać. To bardzo przyjemne, że prawica w Ameryce nie ma monopolu na wojowników. „Zmuś mnie”, najnowsza powieść o przygodach Reachera, przenosi nas gdzieś na obsiane pszenicą prerie Środkowego Zachodu, do miasteczka o nazwie Matczyny Spoczynek – portret tej osady to kapitalna, choć ponura satyra społeczna. Ale „Zmuś mnie” stawia też całkiem poważne pytania o wolność wyboru własnego losu, również wyboru o charakterze ostatecznym. Jeśli to jest komercyjna popkultura, to poproszę o więcej takiej komercji.
Zmuś mnie | Lee Child | przeł. Jan Kraśko | Albatros 2016
PODRÓŻE Dlaczego Marek Kondrat porzucił aktorstwo, by zająć się winem? Czy zobaczymy go jeszcze na ekranie? Na pytania, które wielu czytelników mogą nurtować najbardziej, książka „Winne strony” nie da odpowiedzi. „Owa zmiana wciąż jest mało wiarygodna dla tych, których moja skromna osoba zajmuje. Nadal pytają, czemu nie gram i czy mnie nie korci. Scena, plan filmowy, kamery i jupitery dają miraż świata ciekawego, czegóż więc szukać w równych rzędach krzewów, w mrocznych piwnicach?” – czytamy. Na postawione samemu sobie pytanie: „O co więc chodzi z tym winem?” Marek Kondrat odpowiada jednak enigmatycznie: „Mam nadzieję, że ten, kto dotrwa do końca tej książki, sam odpowie sobie na to pytanie, a ja razem z nim!”. Nie znajdziemy w „Winnych stronach” retrospekcji, wspomnień ważnych ról, anegdot ze sceny czy planu filmowego. Nie jest też książka Kondrata poradnikiem, jak kupować wina. Zamiast tego Kondrat opowiada o swoich podróżach do najsłynniejszych na świecie regionów, w których produkuje się wino. W wyprawach towarzyszy aktorowi Marek Bieńczyk, literaturoznawca, pisarz i koneser win. Wszystko zaczyna się więc w Bordeaux, gdzie nauce o szlachetnym trunku towarzyszą scenografia wiekowych pałacyków i akompaniament najwykwintniejszych dań. To jednak dopiero początek podróży. Inna będzie filozofia uprawy winnej latorośli i spożywania wina w Ameryce Południowej, w słonecznej Italii i Portugalii, gdzie autor książki znalazł się pod dachem ekscentrycznego hrabiego Eduardo. Ta opowieść jest pełna kolorów, smaków i aromatów. W tym idealnym świecie wino jest wyłącznie rozkoszą nieobarczoną żadnym ryzykiem. Kondrat chce się nią podzielić z przywykłymi do siwuchy i piwa rodakami.
Winne strony | Marek Kondrat | Znak 2015
NAUKA Być może gdyby nie potrzeba zbudowania kanalizacji w XIX-wiecznym Chicago, dziś nie mielibyśmy mikroprocesorów. A gdyby nie upór niejakiego Frederica Tudora, który postanowił sprzedawać lód na Martynice (początkowo bez sukcesów), dzisiaj nie oglądalibyśmy letnich hollywoodzkich blockbusterów. To oczywiście uproszczenia, ale w „Małych wielkich odkryciach” Steven Johnson, w Polsce znany jako autor książek o neurobiologii „Odkrywanie mózgu” i „Umysł szeroko otwarty”, potrafi połączyć ze sobą jeszcze bardziej odległe – i pozornie od siebie niezależne – zjawiska. Na potrzeby swoich rozważań Johnson wymyślił efekt kolibra: „Innowacje na jednym polu – a czasem nawet całe ich serie – nierzadko decydują o zmianach zachodzących na zupełnie innym”. Na dodatek – w przeciwieństwie do znanego z teorii chaosu efektu motyla – jesteśmy w stanie cykl tych zmian zaobserwować i udokumentować. Tyle że bardzo często wymaga to szerokiego spojrzenia na historię ludzkości. Johnson to potrafi i cierpliwie prowadzi czytelników ścieżkami, których większość z nas nie potrafiłaby odnaleźć na własną rękę. Wbrew polskiemu podtytułowi nie skupia się zresztą na konkretnych wynalazkach, choć wiele z nich przywołuje. Interesują go raczej pewne idee – jak higiena, czas czy dźwięk – które skierowały ludzkość na nowe tory, często mimochodem. Oryginalne wydanie książki towarzyszyło premierze serialu dokumentalnego na ten sam temat, więc wywodom Johnsona można zarzucić pewną telewizyjną skrótowość, ale to niezmiennie fascynująca podróż. Literatura popularnonaukowa wysokiej próby.
Małe wielkie odkrycia. Najważniejsze wynalazki, które odmieniły świat | Steven Johnson | przeł. Bartosz Czartoryski | SQN 2015