„Moja pierwsza śmierć w Wenecji” w Teatrze Dramatycznym jest tylko smutną karykaturą opowiadania Tomasza Manna
Otwieram program inscenizacji Tomasza Cyza, zerkam na esej Jana Gondowicza i w mgnieniu oka znajduję w nim takie zdania: „Historia, jaką przedstawia Justyna Bargielska, toczy się właśnie na styku estetyki i erotyki, wzruszenia i kuszenia. I kończy się jakby na niczym, choć co się miało stać, to się stało”. Mocne sformułowania przenoszące debiutancki dramat autorki „Obsoletek” w rewiry wysokie i wyrafinowane, gdzie młoda pisarka może spotkać się z Mannem. Ryzykowne to, bo pisane, delikatnie mówiąc, na wyrost. Rozumiem, że teatr i jego szef literacki stoją murem za wystawianym na własnej scenie dziełem. Jednak konfrontacja z jego ostatecznym kształtem może być bolesna dla wszystkich. Wpierw zdezorientowany, a potem poirytowany widz stwierdzi bowiem, że obietnice podyktowane dobrym samopoczuciem stojących za spektaklem twórców niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. No i poczuje się oszukany. Przywołaniem Manna, i śmiercią, i Wenecją w tytule, postaciami mającymi stanowić echa bohaterów słynnej krótkiej formy, genialnie potem przełożonej na filmowy ekran przez Luchino Viscontiego.
A. (Adam Ferency) ma być Artystą, ale i Aschenbachem od autora „Czarodziejskiej góry”, a także oczywiście każdym. Najpierw spogląda przeciągle przed siebie, a my już wiemy, że patrzy na Wenecję. Potem umiera, ale autorce sztuki w niczym to nie przeszkadza. „Moja pierwsza śmierć w Wenecji” ma bowiem być jedną wielką retrospekcją, spojrzeniem na zakończone już życie – wzloty, upadki i niespełnioną miłość – z tej perspektywy, gdy wszystko już się dokonało. A. otrzepuje zatem poły marynarki i rozpoczyna swą wenecką wędrówkę. Obserwują go przy tym dwaj mężczyźni (Władysław Kowalski i Sławomir Grzymkowski). Trochę komentują jego zachowanie, trochę naigrywają się, trochę przekomarzają między sobą. Ich rola w przedstawieniu zdaje się absurdalna, gdyż z jednej strony przypominają pedantycznych posłańców złej nowiny z powieści Franza Kafki, z drugiej zaś zdają się figurami bez mała farsowymi. Nie pomagają nawet Kowalski i Grzymkowski – aktorzy przecież znakomici. Tym razem jednak stają całkiem bezradni wobec kuriozalnego zadania. Gdyby ich zapytano o najbardziej niewydarzone role w całej karierze, te z „Mojej pierwszej śmierci w Wenecji” miałyby szanse na bezdyskusyjne zwycięstwo.
Nie oni jedni są na straconej pozycji. Agnieszka Warchulska męczy się w pozach Matki, młoda Eliza Rycembel nie wiedzieć czemu została obsadzona w roli Tadzia. Adam Ferency próbuje ratować się znaczącymi spojrzeniami, modulacją głosu. Bez powodzenia, bo spektakl w Dramatycznym to wielkie udawanie. Bargielska, tonąc w pretensjonalności, imituje głębię, reżyser Tomasz Cyz chce bardzo zrobić przedstawienie poruszające i wzruszające, dlatego mnoży efekty i efekciki, nadużywa muzyki, ucieka w absurdalne tautologie, sceniczne znaki, co już w pierwszej chwili same siebie kompromitują. Skutkiem jest kuriozum, jakiego dawno w Warszawie nie było. Cała nadzieja w publiczności. Prawdopodobnie „Moją pierwszą śmierć w Wenecji” zlekceważy, tym samym kończąc krótki żywot dramatu Justyny Bargielskiej i przedstawienia Tomasza Cyza.
„Moja pierwsza śmierć w Wenecji” Justyny Bargielskiej | reżyseria: Tomasz Cyz | Teatr Dramatyczny w Warszawie