Dzięki znakomitym przekładom Jerzego Radziwiłowicza poznajemy inną barwę wielkich komedii Moliera. „Tartuffe”, „Don Juan” oraz „Mizantrop” czyta się teraz niczym wielką, ciągle zabawną trylogię przerażenia światem
Dziennik Gazeta Prawna
Dotychczas tłumaczenia Jerzego Radziwiłowicza znaliśmy jedynie ze sceny. Sam ich autor – wielki aktor – podkreśla, że zrodziły się z potrzeby teatru. Najpierw był „Don Juan”. Jerzy Grzegorzewski zrealizował go w Saint Etienne, potem postanowił przenieść inscenizację w bardzo podobnym interpretacyjnie kształcie do warszawskiego Teatru Studio, w obu spektaklach tytułową rolę grał Radziwiłowicz. I okazało się, że Grzegorzewskiemu nie pasuje żaden dotychczasowy polski tekst utworu. Wersja Tadeusza Boya-Żeleńskiego wydała mu się zbyt archaiczna, ta Bohdana Korzeniewskiego (on też tłumaczył Moliera na potrzeby własnych spektakli) również nieidealna. Pojawił się pomysł przygotowania kompilacji tych dwóch przekładów, ale to nigdy nie jest dobre rozwiązanie. Wówczas na pracę translatorską zdecydował się Radziwiłowicz. Grzegorzewskiemu efekt przypadł do gustu, aktora nieco ośmielił, chociaż nie myślał wówczas o kolejnych podobnych próbach.
Z „Tartuffe’em albo Szalbierzem” było podobnie. Najsłynniejszą komedię Moliera miał w Teatrze Narodowym w Warszawie inscenizować Jacques Lassalle, wybitny reżyser, były szef Comédie-Française. Znów okazało się, że dotychczasowe polskie tłumaczenia nie spełniają oczekiwań. Z dyrektorem narodowej sceny Janem Englertem uradzili więc, że to dobry moment, by dać polskiemu teatrowi nowy przekład sztuki. Radziwiłowicz, aktor Narodowego, okazał się idealnym adresatem prośby.
„Umowa, czyli łajdak ukarany” Pierre’a de Marivaux nie była dotąd dostępna po polsku, tymczasem właśnie ten wspaniały tekst wymarzył sobie Lassalle na swoje kolejne w Narodowym przedstawienie. Radziwiłowicz podkreśla, że z własnej inicjatywy, nie mając na to konkretnego zamówienia, przełożył dotąd tylko Molierowskiego „Mizantropa”. Z ambicji może, a może z potrzeby powiedzenia w swym nowym fachu następnego słowa, postanowił dokończyć tłumaczenie wielkiej triady Moliera. Skoro miał już w dorobku „Tartuffe’a” i „Don Juana”, dopisał do nich również „Mizantropa”. Gdy kończył nad nim pracę, po tekst zgłosił się Teatr Dramatyczny w Warszawie Tadeusza Słobodzianka, potem wystawił go na Scenie na Woli Grzegorz Chrapkiewicz.
„Don Juana”, „Tartuffe’a” oraz „Umowę” przekładał zatem Radziwiłowicz niejako na własne potrzeby, bowiem grał w przedstawieniach Grzegorzewskiego i Lassalle’a główne role. Potem jednak zdarzyła się rzecz dziwna dla aktora, a dla znakomitego tłumacza chyba naturalna. Jego translatorskie prace zaczęły wieść samoistne życie. „Don Juana” wystawiono w Toruniu, Szczecinie, Białymstoku, Lublinie i Poznaniu, „Tartuffe’a” w Kaliszu, Kielcach, Lublinie, z przekładu Radziwiłowicza skorzystał również Mikołaj Grabowski w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. „Umowę” zrealizował wieloletni polski współpracownik Jacques’a Lassalle’a Edward Wojtaszek w Teatrze Polskiego Radia.
Książkowa edycja triady Moliera w prestiżowej kanonicznej serii Wydawnictwa Znak „50 na 50” nie jest zamknięciem translatorskiej drogi Radziwiłowicza, lecz jego symboliczną konsekracją w tej dziedzinie. Aktor przyznaje, że lubi tłumaczyć, traktując to zajęcie jako podróż w odległe światy dawnych, a jakoś bliskich autorów. Dodaje, że tłumaczenie bywa zabawne, dlatego zapewne bez oporów podjąłby się kolejnych zadań. Zatem możemy spodziewać się kolejnych prac. Na razie jednak warto rozsmakować się w Molierze Radziwiłowicza, bowiem książkowa edycja „Tartuffe’a”, „Don Juana” i „Mizantropa” pozwala złączyć w jedno wielką triadę. Znaleźć w niej wspólne wątki i tony, a jednocześnie odkryć kwestie dla tych nowych przekładów najistotniejsze. Zrozumieć, dlaczego Radziwiłowicz na naszych oczach staje się dla autora „Mieszczanina szlachcicem” tym, kim był dla Williama Szekspira na naszym gruncie Stanisław Barańczak. Bodaj od „Hamleta (IV)” Andrzeja Wajdy polski teatr zachwycił się jego przekładami, z czasem zaczął grać Szekspira niemal wyłącznie w tłumaczeniach Barańczaka, a ten dostarczał mu coraz to nowych sztuk. Wielki aktor nie pójdzie tą drogą choćby dlatego, że brakuje mu czasu, by skupiać się niemal wyłącznie na przekładach – to wciąż jest jego dodatkowe zajęcie. Jednak już dziś wiadomo, że znalazł wyjątkowy klucz do Moliera. W jego ujęciu autor „Don Juana” jest klasyczny i współczesny jednocześnie, ostry, a jednak wierny dawnym normom i realiom.
Mówił mi kiedyś Radziwiłowicz, że tłumacząc Moliera, nie zastanawia się zbyt dużo nad językiem, bo przychodzi on naturalnie. W odróżnieniu od Boya nie archaizuje go, ale pamięta, że francuski klasyk pisał swoje dzieła językiem sobie współczesnych. Czytając Moliera, Radziwiłowicza zadziwia nieprawdopodobna równowaga między stylem celowo klasycznym albo przynajmniej klasycyzującym a tym, co iskrzy się dzisiejszymi odniesieniami. Kwestia nie tkwi w realiach, gdyż tłumacz nie przenosi bohaterów Moliera w nasz świat i nasze uwarunkowania. Raczej w wyborze określeń i słownych żartów. Radziwiłowicz nie nadużywa ich, nie szuka za wszelką cenę. Wie, że za dużo skutkuje znużeniem, a więc „uderza” z rzadka, ale zawsze precyzyjnie. Udaje mu się sprostać zadaniu najtrudniejszemu. Pozostaje wierny autorowi, nawet przez chwilę nie udaje, że cokolwiek w materii dramatu (chociaż minęło kilka wieków...) wie od niego lepiej. Czasem z wręcz detektywistyczną skrupulatnością szuka słów do użycia w adekwatnym historycznie kontekście, innym razem konieczne staje się „przepisanie” fraz na język dla nas zrozumiały. Radziwiłowicz zachowuje wiersz Moliera, choć zmienia metrum. Kierując się teatralnymi prawidłami, zamiast trzynastozgłoskowca proponuje jedenastozgłoskowiec. Nie jest to tylko techniczna uwaga jedynie dla specjalistów. Współczesność Jeana-Baptiste’a Poquelina zwanego Molierem w ujęciu Jerzego Radziwiłowicza polega w dużej mierze na rytmie wiersza i prozy, rytmie wręcz porywającym. Znać tu aktorskie doświadczenie tłumacza i to, że na bieżąco mógł testować siłę zapisywanych przez siebie fraz. Nic więc dziwnego, że przekłady Radziwiłowicza tak fantastycznie brzmią ze sceny, mogą unosić całe przedstawienia. No i – jak mówią aktorzy – tak doskonale układają im się w ustach. To kolejny powód, który sprawia, że w ostatnich latach o Molierze znów mówimy więcej, właśnie dzięki jego nowym tłumaczeniom.
Odkrywamy też nieoczekiwane barwy dzieł autora „Don Juana”. Radziwiłowicz od dłuższego czasu zrywa z utrwalonym przez media nieprawdziwym własnym wizerunkiem. Próbują one konsekwentnie przedstawiać go jako człowieka skrajnie poważnego, nieprzystępnego mruka, którego boją się reżyserzy i partnerzy sceniczni. Aktor z uporem rozbija ten obraz, wskazując, że najważniejszy i w sztuce, i w życiu jest dystans, przede wszystkim wobec siebie. A co do powagi, to oczywiście się od niej nie odżegnuje. Tyle że nie polega ona na groźnym marszczeniu brwi, ale na przywracaniu jej teatrowi i literaturze. W ujęciu Radziwiłowicza aktora teatr jest sferą życia jak najbardziej serio i jako taki powinien być traktowany. Dla Radziwiłowicza tłumacza czymś bardzo serio jest literatura. Niesie to najistotniejsze konsekwencje, gdyż nie pozwala na wszechobecne dziś cudzysłowy, nie daje ukryć się w bezpiecznym dystansie do dzieła.
Molier Radziwiłowicza jest autorem dotkliwym. Zbyt łatwo przez całe lata twórcy teatralni i widzowie wpychali go w szufladkę z napisem „komediopisarz”, szukali głównie gagów i słownych żartów. Wspomniane spektakle Grzegorzewskiego, Lassalle’a (także te przywożone z Francji i ze Szwajcarii – „Don Juan” i „Mizantrop” z Andrzejem Sewerynem w rolach tytułowych), a także Jana Englerta (znakomita „Szkoła żon” z Narodowego) pokazały nam innego Moliera. Obecny zbiór ten obraz utrwala.
Nie rezygnując z ostrego humoru – warto przeczytać pod tym kątem „Tartuffe’a” – odkrywamy wszystkie ciemności Moliera. „Tartuffe” właśnie staje się przenikliwym dziełem o pomszczonym w ostatniej chwili triumfie obłudy, o tym, że kłamstwo staje się normą i ci, którzy mu nie hołdują, nie mają dużo sił, by z nim walczyć. „Don Juana” znów czyta się niczym traktat moralny o braku norm i wielkim uzurpatorze, który próbuje przypisywać sobie boskie kompetencje. Jego finał przywraca sprawiedliwość, ale to tylko pozór. Przebiega niespodziewanie szybko, błyskawicznie wybrzmiewają słowa skargi Sganarela – „Ach, moja zapłata! Moja zapłata! Tak oto jego śmierć każdemu czyni zadość: obrażonemu Niebu, pogwałconym prawom, uwiedzionym dziewicom, zniesławionym rodzinom, skrzywdzonym żonom, mężom popchniętym do ostateczności, wszyscy są zadowoleni. Ja jeden tylko jestem nieszczęśliwy...”. Nie tracą one jednak swojego znaczenia. Pozostawiają z nieprzyjemnym uczuciem, że śmiech u Moliera przegrywa z goryczą poczucia źle urządzonego świata. W przekładach Radziwiłowicza więcej uwagi poświęcamy postaciom kluczowym, ale przecież drugoplanowym. Zmyślnej służącej Dorynie, która prowadzi z Tartuffe’em własną skomplikowaną grę. Sganarelowi właśnie, nie błaznowi jak dawniej bywało, ale tragicznemu asystentowi Don Juana. Wreszcie Filintowi nieumiejącemu sprostać chorej mizantropii Alcesta. „Mizantrop” właśnie – utwór w tym zbiorze najrzadziej wystawiany – robi szczególne wrażenie jako komentarz także do naszej współczesności. Może dlatego, że trudno odnaleźć w nim jednoznacznie pozytywnych bohaterów.
Molierowskie opowieści na nowo podarowane nam przez Radziwiłowicza mają też jeszcze jeden wspólny wymiar. Są o pułapkach, w jakie wpadają świadomi lub nieświadomi siebie ludzie i jakie sami na siebie zastawiają. Dobrze, Radziwiłowicz nie traci z oczu francuskiego społeczeństwa w XVII wieku oraz każdego społeczeństwa. Światła kieruje jednak na Orgona (przypomina się jego fenomenalna kreacja w spektaklu Lassalle’a), Sganarela i Don Juana, Alcesta i Flinta. Czyni to jego Moliera jeszcze bardziej przejmującym.
Tartuffe. Don Juan. Mizantrop | Molier | przeł. Jerzy Radziwiłowicz | Znak 2015