H.P. Lovecraft niezmiennie fascynuje i inspiruje, a jego koszmary śnią się dziś innym twórcom
Pisał o tajemnej wiedzy, której człowiek nie powinien nigdy posiąść, bowiem kontakt z absolutem grozi obłędem, a niektóre sekrety świata zarezerwowane są jedynie dla potężnych istot. Wywodził korzenie ludzkiej rasy od pradawnych bytów z odległych konstelacji lub morskich głębin. Rozmyślał o nieuchronności losu i skazie genetycznej wypaczającej całe pokolenia, piętnującej je złem. Wreszcie stworzył tak zwaną mitologię Cthulhu. Aby wyjaśnić kosmogonię według Lovecrafta, trzeba by zapisać całe mnóstwo stron, popkultura zajmuje się tym od lat. Od prozy kontynuującej jego myśl, poprzez komiksy, filmy, gry planszowe i wideo, po inne produkty czerpiące z geniuszu pisarza. Do fascynacji Lovecraftem przyznają się otwarcie Stephen King i mistrz splatterpunku Edward Lee, chętnie adaptuje go Stuart Gordon, legendarny reżyser kina klasy B, a miłośnicy gier planszowych od lat zachwycają się „Horrorem w Arkham”. A to zaledwie początek.
Kompozycje zainspirowane lekturą jego dzieł nagrały m.in. zespoły rockowe jak Metallica czy Cradle of Filth – nie mówiąc już nawet o amerykańskiej kapeli nazwanej po prostu H.P. Lovecraft – w warstwie tekstowej śmiało interpretując symbolikę i znaczenie niepokojących, złożonych fraz. Podobne subtelności nie interesowały filmowców, którym Lovecraft służył częstokroć jedynie za pretekst dla zainscenizowania brutalnego teatrzyku grozy, niekoniecznie opartego na oryginałach. Do niedawna z adaptacjami mitologii Cthulhu kojarzone były nazwiska Stuarta Gordona i Briana Yuzny, ale ostatnimi czasy to stylizowane na kino ekspresjonistyczne lat 30., czarno-białe produkcje H.P. Lovecraft Historical Society uznawane są za najistotniejsze. Telewizja również ma dług u twórcy „Zewu Cthulhu”. Scenarzyści serialu „Nie z tego świata” pokusili się nawet o rekonstrukcję wydarzeń z przedednia śmierci pisarza, który miał umrzeć, bowiem... wywołał z czyśćca okrutnych Przedwiecznych, o których rozpisywał się za życia.
Stephen King ostatnią swoją powieść „Przebudzenie” zakończył odniesieniem do Lovecrafta, Neil Gaiman poświęcił mu parę opowiadań, Terry Pratchett odwoływał się do niego niejednokrotnie, Alan Moore w swoich komiksach nieprzerwanie nawiązuje do mitologii Cthulhu, dziesiątki gier wideo w mniej lub bardziej oczywisty sposób przywołują prozę Lovecrafta, a to tylko czubek góry lodowej. Praktycznie bezpośrednio po śmierci pisarza jego dzieło kontynuowali entuzjaści i badacze niepokojącej prozy, na czele z Augustem Derlethem. I to właśnie ten przyjaciel Lovecrafta – panowie znali się jedynie z ożywionej korespondencji – rozwinął i obudował pomysły swojego mentora odpowiednim nazewnictwem. Bezpośrednio do owego zestawu pojęć i dopisanej przez Derletha historii o odwiecznej batalii pomiędzy dobrem a złem odwołują się przeważnie media zdolne pomieścić tak pojemne znaczeniowo i fabularnie uniwersum, których nie ograniczają ani obostrzenia budżetowe, ani ambicja artystyczna rozumiana jako niechęć do powtarzania Lovecrafta; a chodzi o gry, zarówno te fabularne, jak i planszowe.
Nieprzypadkowo mitologia Cthulhu poza literaturą znalazła swoje rozwinięcie w medium skądinąd pokrewnym, grach RPG i planszowych, pozwalających twórczo przetworzyć spisane już motywy i zaadaptować je do określonych przez pisarzy zasad. Stąd popularność fabularnego „Zewu Cthulhu” czy wspomnianego już „Horroru w Arkham”, do którego nieustannie powstają kolejne dodatki rozbudowujące rozgrywkę. Parę miesięcy temu na polskim rynku pojawił się też nowy tytuł: „Kingsport Festiwal”, planszówka z akcją osadzoną w tytułowym fikcyjnym miasteczku wymyślonym przez Lovecrafta, w której gracze, kultyści, wzywają starożytne bóstwa w trakcie bluźnierczego rytuału. Tytuły te pomagają rozrysować istną geografię uniwersum Lovecrafta, dopisują historię miejsc i osób, o których ten jedynie na kartach swoich opowiadań napomyka, przy czym nadal respektują reguły rządzące literackim światem ukonstytuowanym przez Derletha. A nawet rozwijają go na tyle twórczo, że zdają się budować nowy kanon.
Przez całe życie publikował w groszowych magazynach i za grosze, był sceptykiem piszącym o rzeczach tak niewyobrażalnie przerażających, że potrzebował uciec się do słowotwórstwa, aby móc ten majestat okropieństwa opisać odpowiednim epitetem. Koleje jego losu biegły różnie, miał przyjaciół od serca, przydarzył mu się nawet i ożenek, ale dla popkultury zawsze pozostanie Samotnikiem z Providence, wymyślającym kolejne niewiarygodne.
Zaledwie przed paroma dniami odnaleziono oryginalną, nieznaną korespondencję Lovecrafta. Niby nic wielkiego, bo jest on autorem kilkudziesięciu tysięcy listów, ale w tym konkretnym przytacza fabułę planowanego, a ostatecznie nieukończonego opowiadania, o którym wzmianka nie pojawia się nigdzie indziej. Nawet zza grobu Samotnik z Providence dostarcza materiału na kolejne koszmary.