Chciałam się pobawić w coś nowego, pozamuzycznego, wejść na teren, którego nikt wcześniej nie przetarł – mówi Kasia Stankiewicz o swoim nowym projekcie „Lucy And The Loop”, łączącym muzykę, kino, fotografię, malarstwo, rzeźbę i street art

Osiem lat oczekiwania na twoją nową płytę to co prawda nie wynik w stylu Guns’n’Roses (15) czy Portishead (11), ale i tak bardzo długa przerwa między albumami. Nie rozpieszczasz swoich fanów.

Przerwa wynika z szacunku do fanów oraz do samej siebie. Żeby powiedzieć coś wartościowego i mocnego, potrzeba czasu. Mojego procesu tworzenia nie da się zaplanować od do, bo działam pod wpływem emocji. To ciężka praca, gdy sam sobie jesteś szefem. Poza tym część nowego materiału wyrzuciłam do kosza, po tym jak rozjechały się wizje artystyczne z moim pierwszym muzycznym producentem. „Lucy And The Loop” jest osobistą opowieścią, zatem jestem jedyną osobą, która wie, jak to powinno brzmieć. Musiałam sama się z tym zmierzyć, a to kosztowało dużo emocji i czasu.

Mam wrażenie, że w ogóle zaangażowałaś się w projekt „Lucy And The Loop” niezwykle mocno, nie tylko muzycznie. Na listopadowym koncercie w Stodole nawet supportowałaś samą siebie, grając najpierw materiał z wcześniejszych płyt.

To naturalny proces dla mnie, a teraz powinien zacząć być widoczny również dla innych. Zmiana pozycjonowania marki Stankiewicz nastąpiła wraz z wydaniem płyty „Extrapop” w 2003 roku i konsekwentnie trzymam się tej drogi do dziś, czego dowodem jest „Mimikra” z 2006 roku oraz „Lucy And The Loop”. Ważne dla mnie jest, by tworzyć płyty, które są ciągle aktualne, nie starzeją się muzycznie. Teraz można to zobaczyć na moich koncertach. Supportując materiał z 2014 roku materiałem z 2003, chciałam pokazać odbiorcom, że jestem twórcą świadomym i bardzo cierpliwym. Na scenie w Stodole „stały” obok siebie piosenki, które powstawały w odstępie 11 lat i wszystkie mogły przybić sobie piątki. Filmowałam też swój występ małą kamerą, pokazując poszczególne elementy sceny, muzyków. Na żywo dało to niesamowity efekt. Ważne jest dla mnie angażowanie się na każdym etapie tego projektu, nie tylko muzycznym. Jestem przy nim nie tylko wokalistką.

Domyślam się, że dzięki temu to najtrudniejsza płyta w twojej karierze, ale też pewnie najbardziej satysfakcjonująca?

To trudne, bo musiałam się poświęcić emocjonalne. Zależało mi na tym, żeby nowe melodie były poruszające. Chodziło o to, że niezależnie, czy je ktoś polubi, czy nie, mają wejść pod skórę i tam pozostać, zostawić ślad. Tworzenie tego materiału było ciekawe, bo byłam wtedy w momencie, w którym nie słuchałam żadnej muzyki, odcięłam się. Dlatego też „Lucy And The Loop” jest tak bardzo moja, tak bardzo osobista.

Ale z drugiej strony oddałaś „Lucy And The Loop” w ręce innych artystów, zrobił się z tego projekt multidyscyplinarny. Nie bałaś się „oddać” swojego muzycznego dziecka?

Nie, wręcz przeciwnie. Byłam kiedyś na kursie malarskim. Wykładowca poprosił, byśmy namalowali coś bardzo dla nas ważnego, od serca. Jak skończyliśmy, powiedział, że teraz nauczy nas nieprzywiązywania się do tego, co powstało, i kazał to zamazać. To ważna lekcja. Dzięki niej nie mam poczucia, że wszystko musi być podporządkowane temu, co i jak ja widzę. To inspirujące, ciekawe i podniecające patrzeć, jak inni widzą twoją muzykę. Poza tym murale, filmy, obrazy i inne działania dają nam możliwość zainteresowania muzyką ludzi, którzy np. nie chodzą do sklepów i nie kupują płyt. Tak naprawdę od samego początku przygody z „Lucy And The Loop” zależało mi na działaniach niestandardowych, na tym, żeby nie wyglądało to tradycyjnie. Czyli wydaję płytę, wypuszczam singla i czekam na cud. Chciałam się pobawić w coś nowego, pozamuzycznego, wejść na teren, którego nikt wcześniej nie przetarł.

Pewnie jest trochę tak, że dzisiaj odbiorców trzeba przyciągnąć czymś więcej niż samą muzyką. Na Zachodzie przykładów nie brakuje. Chociażby Foo Fighters, którzy przy okazji premiery płyty „Sonic Highways” wypuścili serial, którego każdy odcinek wieńczą nową piosenką.

Uważam, że talent i dobra muzyka są w stanie obronić się same, ale żyjemy w czasach, w których mamy możliwość zrobienia czegoś więcej i głupio byłoby z tego nie skorzystać. Mamy internet, który daje ogromne możliwości wyrażania siebie, komunikowania. Nie jesteśmy zależni od mediów publicznych. Mogę realizować swoje najśmielsze pomysły. Do tego mam szczęście, bo spotkałam ludzi, którzy idą za tymi pomysłami razem ze mną.

Spotkałaś ich w różnych miejscach świata. Skąd wybór studiów nagraniowych w Londynie i na Islandii?

Zależało mi na tym, żeby pracować z ludźmi, którzy nie kategoryzują muzyki, są na nią szeroko otwarci. Realizują się nie tylko w popie czy undergroundzie, ale mają spory wachlarz muzyczny. Chciałam, żeby mój projekt realizowali niestandardowo, bo on taki jest.

Pisałaś ten materiał po kolei, tak jak jest zaprezentowany na płycie?

Tak, bo to musiało powstawać naturalnie. Jeden numer wynika z drugiego. Piosenki są kontynuacją stanów obecnych podczas ich tworzenia, do tego są nasączone przeżyciami innych ludzi, książkami, filmami.

Który moment na płycie był najtrudniejszy?

Początek. Jest ciemny, mroczny, smutny, bo ciemność jest wstępem do poznania siebie. Bohaterka jest samotna i wkurzona na to, co się dzieje, bo nie do końca to rozumie. To trochę samotność z wyboru. Ale później się zmienia, bierze los we własne ręce, bo przecież na to, gdzie się urodzimy i w jakim języku mówimy, nie mamy wpływu, ale już na to, czy założymy kapcie i będziemy oglądać telewizję, czy zamiast tego idziemy pobiegać – tak.

Czyli ty poszłaś pobiegać z tą płytą?

Mam wpływ na to, żeby robić najlepszą muzykę, jaką potrafię, więc działam. Nie znoszę odbijania się od ściany. Nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych. Oczywiście są różne ciężkie momenty, tak jak początek płyty właśnie. Ale potem ta ciemność przemienia się w jasność, energię i moc. Też musiałam na to poczekać. Dzisiaj świadomość pozwala mi ten stan zrozumieć, w niego wejść, a później podziękować i się pożegnać. Trzeba się pogodzić, że czasami jest w życiu moment, kiedy nic się nie dzieje albo wykonujesz po prostu codzienne czynności. Te okazały się zresztą być sporym filarem do tego, co się dzieje teraz, do tej intensywności.

À propos intensywności. Kiedy jesteś na scenie podczas koncertów, bardzo przeżywasz to, co się dzieje, żyjesz tym. Koncerty to dla ciebie najważniejsza część bycia artystką?

Uczestniczę w każdym elemencie powstawania płyty, nie tylko muzycznym, i każdy jest dla mnie ważny. Scena jest nagrodą, świętem. To miejsce, które daje mi moc, energię i możliwość wyrażenie siebie, której nie da się z niczym porównać.

Masz jakiś przedkoncertowy rytuał?

Ponieważ ogarniam cały projekt, mam tyle działań, że nie mam czasu zastanawiać się, co jest przed koncertem. Nagle się orientuję, że jest 19.00 i za godzinę mam wejść na scenę. Ale ja to lubię, bo jak mam za dużo czasu, mózg zaczyna myśleć o niepotrzebnych rzeczach, pojawia się trema. Im więcej działań i rzeczy do zrobienia w ciągu dnia, tym lepiej, wtedy te klocki lepiej się układają. Wychodzę i wiem, że muszę być najlepsza.

Miałaś wpływ na to, co chcą pokazać artyści, którzy przygotowali albo jeszcze przygotowują swoje projekty związane z „Lucy And The Loop”?

Zostawiłam im wolną rękę, bo uważam, że praca z artystami nie może być szablonem. Oni muszą mieć przestrzeń i możliwość wyrażenia siebie.

Zaskoczyło cię coś z tego, co już powstało?

Wzruszył mnie obraz „Lucy” Alfonsa Sielickiego. Nie mogę powiedzieć dlaczego, bo to zbyt osobiste, ale autor dokładnie wyczuł moje emocje. Widziałam też kilka rzeźb i one też się często pokrywają z zawartością płyty. Poznałam również człowieka, który pod wpływem mojej muzyki stworzył zapach. Pokazując perfumy, powiedział, że nie powie, do jakiej powstały piosenki, i sama muszę zgadnąć. I tak się stało. To niesamowite, że muzyka tak działa na innych artystów, jak ją idealnie odbierają, czują moje intencje.

To projekt wyjątkowo rozciągnięty w czasie.

Tak, już można oglądać zdjęcia i obrazy. W przyszłym roku powstaną murale. Do końca lipca mają powstać też etiudy oparte na piosenkach, które zrealizują m.in. Greg Zgliński, Katarzyna Klimkiewicz i Jacek Borcuch. Całość będzie prezentowana jako jeden film dziesięciu reżyserów.

W piosenkach z tej płyty, chociażby „As I See”, ale też kompozycjach z wcześniejszych albumów znajduję inspirację dokonaniami New Order, Joy Division. To muzyka twojej młodości?

Dorastałam, słuchając tych zespołów. Kiedy wiele lat temu poznałam Lukę, który wyprodukował „Lucy And The Loop”, otworzył mi drzwi do swojej ogromnej muzycznej wiedzy. Było tam dużo brytyjskiego grania, zakochałam się w nowej fali, generalnie angielskiej kulturze. Szczególnie mocno słychać to na mojej poprzedniej płycie „Mimikrze”, która jest ukłonem w stronę tych brzmień.

Jesteś obecna na scenie niemal 20 lat. Jakie widzisz największe zmiany na przestrzeni lat? Zaczynałaś, kiedy internet był w zasadzie w powijakach.

Sieć stała się doskonałym narzędziem do prezentowania mojego produktu, muzyki, tak jak ja chcę. To dla mnie ważne. Wiadomo, że jest cały szlam w postaci anonimowych autorów postów, ale ja potrafię się od tego odciąć. Wybieram rzeczy, które są dla mnie istotne, a reszta odpływa.

Pewnie na początku nie łatwo było się oswoić z tym, że komuś może się nie podobać to, co robisz.

Oczywiście zaczynając karierę, jesteś w pewnym sensie uzależniony od opinii innych ludzi, ale jestem już duża i wyciągnęłam wnioski. Już tyle lat funkcjonuję w muzyce, codziennie jestem wystawiana na ocenę, że musiałam się z tym pogodzić, bo inaczej emocje by mnie zniszczyły.

„Lucy And The Loop” musiało cię kosztować nie tylko dużo emocji i czasu, lecz także mówiąc wprost – pieniędzy.

Dżentelmeni nie rozmawialiby o pieniądzach i ja też nie chcę. Powiem tylko, że jeżeli chce się zrobić coś wartościowego, to nie można iść na ustępstwa, łatwiznę i działać na pół gwizdka. To wszystko jest po coś, „Lucy And The Loop” jest po coś. To dla mnie więcej niż płyta.