Swój długogrający krążek „Goddess” Banks przygotowywała od wielu miesięcy. Warto było czekać

Nadanie tytułu „Bogini” to niewątpliwie odważny i ryzykowny ruch jak na debiutantkę, ale mimo że „Goddess” to pierwsza długogrająca płyta pochodzącej z Los Angeles Jillian Banks, to wokalistka nie jest początkującą gwiazdką pop. Stała się gwiazdą ambitnej odmiany gatunku już kilkanaście miesięcy temu.

Pierwszy singiel „Before I Ever Met You” wypuściła półtora roku temu. Od tamtego czasu zdążyła wydać dwie epki, „Fall Over” i „London”, znaleźć się na wysokim miejscu listy BBC Sound of 2014, dostać nominację do Mtv „Brand New”, dać znakomity koncert na festiwalu Coachella (nie licząc kilkudziesięciu innych, w tym na gdyńskim Open’erze) i zostać muzyczną nadzieją według najbardziej liczących się pism muzycznych oraz znaleźć się w wielu modowych magazynach. Co prawda wydając „Goddess” powróciła do swoich wcześniejszych dokonań (znalazły się tu numery zarówno z „Fall Over”, jak i „London”), ale dołożyła też kilka nagrań premierowych, tworząc płytę, którą zapewne będziemy długo pamiętać.

Banks przyciąga, zanim jeszcze otworzy usta i wydobędzie jakikolwiek dźwięk. Towarzyszy jej bowiem dopracowany, tajemniczy, momentami zimny, seksowny, ale nienachalny image, jaki wykreowała w swoich teledyskach, stronie internetowej, zdjęciach drukowanych w magazynach. Może tu przywodzić na myśl Brytyjkę Jessie Ware, której drugi krążek lada dzień pojawi się w sklepach. Ten wizualny styl nie jest u Banks przypadkowy. Dokładnie taka jest też jej muzyka. Już pierwsza kompozycja z „Goddess”, „Alibi”, wypełniona jest niepokojącą, spowolnioną elektroniką, soulowym klimatem i przejmującym wokalem Banks śpiewającej o trudnej relacji. Nie inaczej jest w tytułowym „Goddess” z równie gorzkim tekstem (choć z potwora z „Alibi” Banks zmienia się tu w boginię), w którym nie boi się użyć przekleństw. Rytmiczny kawałek ponownie wypełnia elektronika podkreślająca jego dramaturgię. Jeszcze bardziej dramatycznie jest w jednym z najlepszych momentów na płycie, numerze „Waiting Game”. Zaczyna się od pianina, wchodzącej na wysokie rejestry Banks, a dalej wchodzi hipnotyczny beat, który mogliby od Banks pożyczyć Massive Attack. Przestrzenne mechaniczne dźwięki rządzą w „Brain”, w którym Banks pokazuje swoje głosowe możliwości: od przejmującego wrzasku, po niemal mruczenie z delikatną chrypką. Elektronicznie zbliża się na „Goddess” momentami także do dokonań Depeche Mode, ale też do delikatnej Birdy czy wspomnianej już niezwykle sensualnej Jessie Ware. Cały czas jednak osadzona jest mocno w soulu i r’n’b. Jednocześnie nie grzęźnie w łatwych melodiach, a idzie w stronę zakręconych dźwięków. Nawet jak jednak staje się bardziej popowa, jak w „Beggin’ for Thread”, to potrafi hipnotyzować.

Mimo aż 14 kawałków „Goddess” nie nudzi, pokazując, że Banks poza świetną kreacją własnego image’u rzeczywiście jest jedną z najciekawszych wokalistek w ostatnim czasie.

Banks | Goddess | Harvest/Universal | Recenzja: Wojciech Przylipiak | Ocena: 5 / 6