Uruchamiam kamerę, by dać się zaskoczyć rzeczywistości – mówi wybitny amerykański dokumentalista Frederick Wiseman, który na tegorocznym festiwalu w Wenecji odbierze nagrodę za całokształt twórczości

Już za kilka dni odbierzesz w Wenecji nagrodę za dokonania życia. W zeszłym roku pokazywałeś na festiwalu dokument „At Berkeley”, w którym przyglądasz się amerykańskiemu systemowi edukacji. Podobna tematyka cechowała także jeden z twoich pierwszych filmów, słynny „High School” z 1967 roku. Czy można powiedzieć, że historia zatoczyła koło?

Nie lubię myślenia takimi kategoriami. Wciąż jestem aktywnym reżyserem, od zeszłorocznego przyjazdu do Wenecji zdążyłem ukończyć kolejny dokument i pokazać go na festiwalu w Cannes. W nowych filmach nie staram się dialogować z dawnymi dziełami, lecz przeciwnie, spoglądać na pewne sprawy z nieznanych mi dotychczas perspektyw. Dlatego nie uważam „At Berkeley” za sequel ani nawet wariację na temat „High School”. Mój stary film opowiadał o liceum, jakich w Stanach wiele, podczas gdy „At Berkeley” stara się zgłębić fenomen jednego z najbardziej prestiżowych uniwersytetów w kraju. Placówki te różni nie tylko poziom, lecz także rozmach. W przeciętnym ogólniaku uczy się kilkuset uczniów. Tymczasem Berkeley kształci ponad 36 tysięcy studentów!

Gdy patrzyłeś na młodych ludzi z Berkley, często wracałeś pamięcią do własnych lat studenckich?

Powiem ci szczerze: nie znosiłem swojej uczelni! Miałem jednak ku temu dobre powody, bo była po prostu siedliskiem antysemityzmu. Poziom nauczania był tam bardzo dobry, ale cóż z tego, jeśli na każdym kroku dawano mi odczuć, że jestem gorszy? Miałem na przykład problem, by stać się członkiem któregokolwiek z tradycyjnych uczelnianych bractw. Było to naprawdę nieprzyjemne. Mieliśmy wtedy początek lat 50., niedawno skończyła się wojna, ludzie musieli jakoś poradzić sobie z jej traumami, a – podsycani przez opiniotwórczą prasę i radio – o ironio, kierowali swoją agresję w stronę Żydów. Podobny opis tych zjawisk możesz znaleźć w książkach Philipa Rotha, których jestem wielkim fanem.

Trudno wyobrazić sobie coś podobnego za rządów prezydenta Obamy. Czy można powiedzieć, że od czasu twojej młodości Ameryka stała się bardziej tolerancyjna?

Dziś nie ma już, na szczęście, mowy o szeroko zakrojonym antysemityzmie. Stereotypy i uprzedzenia pozostają jednak w mocy i w pewnym stopniu wciąż daje się je odczuć w codziennym życiu. Pocieszające wydaje mi się to, że zamiast skupiać się wyłącznie na agresji albo wyznawać pewne poglądy po kryjomu, uczymy się o nich rozmawiać. Przykładem niech będzie sekwencja z końcówki „At Berkeley”, gdy przedstawiciele różnych grup etnicznych biorą udział w debacie o mikrouprzedzeniach względem siebie.

Z drugiej jednak strony mamy do czynienia z rosnącą popularnością radykałów spod znaku Tea Party.

Ci ludzie są zadziwiający, bo sprawiają wrażenie, jakby wciąż żyli w czasach mojej młodości. Tymczasem od tamtego okresu znacząco wzrosła rola mniejszości etnicznych. Czarnoskórzy Amerykanie prawie w całości poparli Obamę, murem stanęli za nim także Latynosi. Podczas gdy dawniej biali radykałowie mogli pomiatać ludźmi o innym kolorze skóry, dzisiejsi konserwatyści po prostu muszą się z nimi liczyć. I całe szczęście.

W Europie całkiem spory rozgłos zdobył film „Alfabet”, w którym reżyser Erwin Wagenhofer podkopuje fundamenty naszego systemu edukacji. Czy podobne działanie miałoby sens w Stanach?

Jak najbardziej. W naszym kraju edukacja coraz częściej nie służy poszerzaniu horyzontów, lecz nabywaniu konkretnych umiejętności. Ma to głębokie konsekwencje, bo Ameryka, która zawsze chlubiła się szacunkiem dla indywidualizmu, zaczyna tracić swoją tożsamość. Zatrzymajmy się przy prostych przykładach. Jeśli w jakiejś szkole szóstka dzieci chce się uczyć portugalskiego, zaraz pojawiają się pytania: „Dlaczego w ogóle organizować taki kurs? Niech poznają niemiecki albo hiszpański, jak wszyscy”. „Nauki polityczne? Po co to komu, lepsze byłyby dodatkowe godziny matematyki”. Na fali tej tendencji dziedziny pokroju filozofii, literatury i polityki idą w odstawkę. To dobre z punktu widzenia polityków, bo wykwalifikowaną i pozbawioną własnego zdania masą po prostu łatwiej się rządzi. Nie możemy jednak dopuścić, by zamienić nasze społeczeństwo w coś takiego.

Myślisz, że taka groźba jest realna? Wielu ludzi zazdrości Amerykanom rozbudzonej świadomości obywatelskiej.

Może uchronić nas od tego jedna zaleta, która wydaje mi się przy okazji sednem naszej mentalności. Wspominałem już zresztą o tym, gdy mówiliśmy o radzeniu sobie z uprzedzeniami rasowymi. Swego czasu spędziłem trochę czasu we Francji i przyglądałem się tamtejszemu szkolnictwu. Bardzo zdziwiło mnie to, że profesor traktowany jest tam jak kaznodzieja, słucha się go z namaszczeniem, a wypowiadane na wykładzie słowa traktuje się na prawach prawdy objawionej. W USA byłoby to nie do pomyślenia, bo wciąż w dobrym tonie pozostaje podkreślenie, że nie zgadzasz się z prowadzącym, przedstawienie w tej sprawie swoich argumentów i przeprowadzenie rzeczowej dyskusji. To naturalna i bardzo piękna część naszej akademickiej tradycji, która w tym przypadku znajduje przełożenie na rzeczywistość i zachęca do wyrażania własnego zdania. Przynajmniej dopóki ludzie będą mieli wiedzę na jakikolwiek temat.

Mówi się, że ostatnimi czasy filmy dokumentalne coraz bardziej upodabniają się do fikcji. Twoim zdaniem prowadzi to do upadku tożsamości gatunku czy może otwiera przed nim nowe perspektywy?

Przede wszystkim nie jestem pewien, czy to zupełnie nowa tendencja. Każdy twórca musi przecież odpowiedzieć sobie na pytanie o styl, w którym chce opowiadać historie. Sam nigdy nie chciałem zbliżać swoich dokumentów do fikcji, ale staram się nadawać im charakterystyczną dla fabuły strukturę dramaturgiczną. W ten sposób po prostu łatwiej zaciekawić widza, a staje się to szczególnie istotne, gdy – tak jak ja – kręci się filmy trwające po trzy lub nawet cztery godziny.

Czy jako nestor amerykańskiego dokumentu śledzisz poczynania swoich następców?

Mimo osiemdziesiątki na karku wciąż nie mam niestety czasu, by oglądać zbyt wiele filmów. Dlatego też niewiele wiem o środowisku młodych dokumentalistów. Mój nieodmienny podziw wzbudza za to dwójka twórców wciąż aktywnych, lecz już bardzo utytułowanych – Errol Morris i Marcel Ophuls. „Fog of War” pierwszego i „The Sorrow and the Pity” drugiego uważam za prawdziwe arcydzieła.

Słyniesz z realizacji dokumentów obserwacyjnych, opartych na długim przyglądaniu się pewnym zjawiskom i instytucjom. Co sprawia, że warto poświęcać pojedynczym tematom obszerne fragmenty swojego życia?

Rzeczywiście, kręcę swoje filmy przez lata, poddaję opisywane zjawiska możliwie głębokim analizom, ale staram się nie zapominać o jednym: najważniejsza jest intuicja. Gdy wchodzę z kamerą do pomieszczenia, najpierw zawieszam wzrok na tym, co mi się podoba: facecie, który zapala cygaro, kobiecie, która się uśmiecha. Dopiero później kwestionuję przypadkowość tych sytuacji i zadaję sobie najważniejsze pytanie każdego filmowca: dlaczego? Co sprawia, że ci ludzie, w tym konkretnym miejscu i czasie zachowują się tak, a nie inaczej? Moje filmy stanowią próbę odpowiedzi na tę kwestię.

Rozumiem więc, że jako reżyser lubisz niespodzianki?

Na pewno nie przywiązuję się do sprecyzowanych planów. Uruchamiam kamerę, by dać się zaskoczyć rzeczywistości. Wielką niespodziankę stanowi dla mnie zresztą każdy gotowy film. Przy okazji „At Berkeley” nakręciłem kilkadziesiąt godzin materiału, podczas gdy ostateczna wersja dokumentu trwa zaledwie cztery. Mogłem zmontować go na wiele sposobów, dlaczego wybrałem akurat ten? Po raz kolejny odpowiem: nie można bać się własnego instynktu.

Czy jest jeszcze jakaś rada, którą chciałbyś przekazać początkującemu dokumentaliście?

Tak, koniecznie ożeń się z kimś bogatym!