Nie spodziewałem się, że wątek powrotu Sherlocka rozrośnie się do takich rozmiarów. Scenarzyści nie mieli wyjścia i musieli do tego jakoś odnieść się w nowym sezonie. Liczba sposobów wybrnięcia z tej sytuacji jest bardzo ograniczona, a widzowie i tak oczekiwali czegoś niemal mistycznego - Benedict Cumberbatch odtwórca tytułowej roli w serialu "Sherlock"

W ostatnim sezonie pojawiłeś się w wielu przebojowych filmach. Mimo to mam wrażenie, że publiczność najchętniej ogląda cię w roli Sherlocka. Czujesz z tego powodu presję?

Coraz mniejszą. Teraz czuję się o wiele pewniej, kiedy wracam na plan serialu. Znacznie większą presję czułem, kiedy rozpoczynaliśmy prace nad drugą serią.

Co się zmieniło?

Przede wszystkim rozmiar przyczepy, w której się przebieramy! To najważniejsza różnica. A tak poważnie, teraz o wiele szybciej wchodzę w rolę Sherlocka. Chociaż nie ma co się czarować – to za każdym razem jest niezwykle trudne. Wbrew pozorom na co dzień nie jestem nim przecież.

W roli Sherlocka wydajesz się bezbłędny. Patrząc na ciebie, trudno odnieść wrażenie, że grasz.

To nie tyle moja zasługa, ile świetnego scenariusza, reżyserii i aktorów, którzy mi partnerują. Na planie serialu każdego dnia uczę się czegoś nowego, odkrywam siebie jako aktor i jako człowiek. Wciąż zdarza mi się popełniać te same błędy, za co jest mi strasznie wstyd. Choć z drugiej strony trudno się temu dziwić, bo rola Sherlocka jest naprawdę trudna. To duże wyzwanie. Efekt jest jednak taki, że widzowie dostają ode mnie to, co ja dostaję w scenariuszu.

Scenariusz to faktycznie arcyciekawa hybryda łącząca klasyczny tekst sir Arthura Conan Doyle’a i pomysły Marka Gatissa, Stevena Moffata i Steve’a Thompsona. Do moich ulubionych ingerencji w tekst oryginału w trzecim sezonie należy ujawnienie tożsamości rodziców Sherlocka.

To chyba pierwszy raz, kiedy scenarzyści tak odważnie wyszli poza tekst pierwowzoru literackiego. Pisarz rzeczywiście nigdy nie ujawnił, kim są rodzice mojego bohatera. Wiem, że Mark, Steven i Steve długo nosili się z zamiarem pokazania ich. Wreszcie doszli do wniosku, że powinni to być zwyczajni ludzie. Sherlock nie jest więc mężczyzną z przeszłością, tylko wywodzi się z dobrego, kochającego domu. Zaznał dużo miłości w dzieciństwie.

Nie mogli więc ich zagrać przypadkowi ludzie.

Przypadkowi nie, ale odpowiedni aktorzy na pewno by sobie poradzili. Jednak zamiast nich w serialu pojawiają się moi rzeczywiści rodzice. Bardzo się cieszę z tego pomysłu. Uważam, że mama i tata poradzili sobie świetnie.

Nie tylko twoi rodzice pochodzą z prawdziwego życia.

Tak, w trzecim sezonie w roli partnerki Watsona pojawia się rzeczywista żona Martina Freemana, Amanda, która jest świetna w roli Mary. Martin żartuje, że nigdy się nie pokłócili, bo dotąd ze sobą nie rozmawiali. Myślę, że pomysł zmieszania fikcji z rzeczywistością wypalił.

I to jak wypalił! W Wielkiej Brytanii nie powstaje wcale dużo seriali. Jak to jest być częścią tej grupy?

Wspaniale. Choć nie wydaje mi się, żeby ta grupa była rzeczywiście tak mała. Mamy chyba sporo dobrych seriali. Dobrze jednak jest być w czołówce z tak udanym dziełem, jak „Sherlock”, który podnosi poprzeczkę tych produkcji.

Teraz i dla niego poprzeczka stoi wyżej, bo oczekiwania fanów co do sposobu, w jaki „Sherlock” przeżył, są ogromne. Myślisz, że je zaspokoicie?

Nie spodziewałem się, że wątek powrotu Sherlocka rozrośnie się do takich rozmiarów. Scenarzyści nie mieli wyjścia i musieli do tego jakoś odnieść się w nowym sezonie. Liczba sposobów wybrnięcia z tej sytuacji jest bardzo ograniczona, a widzowie i tak oczekiwali czegoś niemal mistycznego. Zabawne jest to, że przestały się dla nich liczyć konsekwencje powrotu Sherlocka, a istotny był jedynie sposób, w jaki powróci. Od początku wiedzieliśmy, że będzie to najważniejszy wątek, dlatego postanowiliśmy przy okazji uczynić go najzabawniejszym.

Na koniec powiedz mi, jak udało się wam utrzymać w tajemnicy fabułę trzeciej serii. Kręciliście przecież w biały dzień na ulicach Londynu.

To zasługa przychylnych nam prasy i fanów. Zarówno dziennikarze, jak i miłośnicy „Sherlocka” trzymali język za zębami. Tak jak wspomniałeś, wiele osób widziało, jak kręcimy, a więc wiedziało, co się wydarzy, a mimo to nie puściło pary z ust. Trzeba jednak przyznać, że wychodzenie na plan w obecności tłumu ludzi jest naprawdę dziwnym doświadczeniem. To zupełnie nowy rodzaj aktorstwa z pogranicza teatru i filmu. Może „Sherlock” zapisze się w annałach jako produkcja, która go zapoczątkowała?

Rozmawiał Artur Zaborski, Stopklatka.pl