„Odprawa posłów greckich” w warszawskim Teatrze Polskim może być oskarżana o muzealność. Niesłusznie. W swej muzycznej wręcz formie spektakl jest ważnym i radykalnym gestem.

Dwa i pół roku temu na scenie przy ulicy Karasia francuski reżyser Ivan Alexandre wystawił „Cyda” Pierre’a Corneille’a. Pamiętam zdezorientowanie, jakie towarzyszyło tamtej premierze. Zagrano bowiem tragedię tak, jak by ją wykonano w wieku XVII, niejako rekonstruując jej kanoniczny kształt. Spektakl zadziwiał statyczną formą, jakby był serią gotowych do utrwalenia obrazów. I zderzał nas z wierszem w tłumaczeniu Andrzeja Morsztyna, przejrzanym przez Piotra Kamińskiego. Wbrew oczekiwaniom nie była to jednak wcale lekcja obcego języka, tylko podróż do korzeni. Dla młodych aktorów zaś wyzwanie ekstremalne. Dzisiaj na małej scenie Polskiego Ryszard Peryt realizuje dzieło Jana Kochanowskiego, poddając je autorskiej adaptacji. Nie dopisuje poecie z Czarnolasu ani jednego słowa, ale do pięciu ogranicza liczbę postaci dramatu. Niektóre kwestie wykreślonych bohaterów daje tym, których ma do dyspozycji, rezygnuje też z chóru. Całość rozgrywa zaś na niemal pustej scenie. Dorota Kołodyńska postawiła na niej jedynie dwa lustra otoczone lampkami, podobne do tych w teatralnej garderobie. Kostiumy przywodzą ma myśl klasyczne wzory, ale Kołodyńska przydaje im czysto teatralnej monumentalności. Twarze bohaterów podkreśla też makijażem. Jesteśmy w teatrze – jako świadkowie zmagań aktorów z dziełem, które dziś wymagałoby może tłumaczenia na współczesność. I Peryt dokonuje takiego tłumaczenia, na szczęście nie szukając niepotrzebnych uaktualnień. Cofa się do Kochanowskiego, traktując „Odprawę posłów greckich” niczym partyturę utworu muzycznego, zbiór nut do zagrania na dzisiejszą melodię. Daje ją pianista Włodek Pawlik, obecny przez cały czas przy fortepianie, wykonujący na żywo własny utwór, który koresponduje z dziełem poety. Można się było obawiać, czy jazzowa muzyka Pawlika nie zagada aktorów, nie wejdzie w walkę ze słowem, nie będzie go znosić. Nie jest tak.

Niemilknąca niemal muzyka daje poezji kontrapunkt, czasem ją komentuje, czasem wydaje się funkcjonować samoistnie. Potwierdza przypuszczenie, że działający ostatnio przede wszystkim w operze Peryt traktuje „Odprawę…” mniej jako fabułę, nawiązanie do mitologii, a bardziej jako koncert, w którym słowa Kochanowskiego również są – przyznajmy, że karkołomnie trudną – muzyką. Nie ułatwia to odbioru spektaklu, bo w odróżnieniu od na przykład „Cyda” Alexandre’a Peryt nie przywiązuje większej wagi do akcji utworu. Stawia raczej na konflikt racji bohaterów, przedstawianych jako seria ogromnych często monologów, chwilami odbieranych wręcz jako melorecytatywy. Czyni to z „Odprawy posłów greckich” w Polskim mniej widowisko teatralne, a bardziej koncert. Słowa Kochanowskiego także są muzyką, aktorzy zaś instrumentami, które wydobywają z nich brzmienie i melodię. Radykalny to gest, nie próbuje bowiem ułatwiać widzom kontaktu z dziełem Kochanowskiego, nie czyni go bardziej przystępnym. Największą jednak odpowiedzialnością obciąża aktorów. Wiersz ma być ich naturalną mową, a przecież muszą nauczyć się go jak nowego języka. W tym punkcie przedstawienie imponuje najbardziej. Cała piątka wykonawców rozumie każde słowo, każde słowo ma przemyślane, przećwiczone, a może nawet przeżyte. Najwyraźniej widać to u fantastycznej Marty Kurzak (Helena), która najdosłowniej fizycznie, dotkliwie, z poezją Kochanowskiego się mierzy. Dzięki niej, a także innym aktorom (najbardziej podobali mi się Szymon Kuśmider i Tomasz Brzostek) z gruntu klasyczna „Odprawa…” Peryta staje się przedstawieniem odważniejszym niż przepisana (choć z zachowaniem tekstu Kochanowskiego) na współczesność, głośna inscenizacja Michała Zadary. Taki paradoks.

Odprawa posłów greckich | Jan Kochanowski | reżyseria: Ryszard Peryt | Teatr Polski w Warszawie | Recenzja: Jacek Wakar, Polskie Radio | Ocena: 5 / 6