"Szatańskie wersety" Salmana Rushdiego, prowokacyjny symbol wolności słowa, właśnie ukazuje się u nas w nowym przekładzie.

„Szatańskie wersety” ukazały się w Polsce po raz pierwszy (i do niedawna ostatni) w 1992 r. nakładem nieistniejącego już obecnie od lat wydawnictwa Phantom Press. Czarna okładka, na niej wyłącznie nazwisko autora i tytuł, lekki, śmieciowy papier, brak nazwiska tłumacza, brak bliższych danych w stopce redakcyjnej. Mniej więcej w tym samym czasie – a był to czas dla rynku księgarskiego dość westernowy – opublikowano również półlegalnie „Mein Kampf” Adolfa Hitlera, co więcej, te książki, „Szatańskie wersety” i „Moja walka”, były do siebie wizualnie podobne i często leżały obok siebie na straganach (mowa przecież o epoce straganów) wyeksponowane niczym cenne cymelia, niejednokrotnie ciasno owinięte folią spożywczą, żeby klienci nie macali bez potrzeby. Trudno o większą ironię. Oto wyznania nazistowskiego dyktatora, który gromił „sztukę zdegenerowaną”, podczas gdy jego ludzie usypywali z zakazanych książek płonące stosy, spoczywały grzecznie obok powieści, którą w wielu krajach publicznie palono, zaś na jej autora ajatollah Chomeini wydał wyrok śmierci za rzekome bluźnierstwo. Zdarza się.

We wspomnianym 1992 r. nie byliśmy w zasadzie zdolni zrozumieć, o co chodzi z tymi „Szatańskimi wersetami” i aferą, jaka się wokół nich rozpętała. Świat po końcu zimnej wojny dopiero szukał nowych definicji, ZSRR zmarł po cichu w kniejach Puszczy Białowieskiej, Francis Fukuyama ogłaszał „koniec historii” i ostateczny triumf liberalnej demokracji rynkowej, a Polacy odkryli, że mają w portfelach pieniądze, za które są w stanie coś kupić. Skoro mogliśmy wreszcie pomarzyć o akcesie do pierwszego świata, to cóż nas obchodził świat trzeci? Skoro mogliśmy wreszcie bez ograniczeń wierzyć w naszego katolickiego Boga, to cóż nas obchodziły problemy jakiegoś Hindusa z Allahem? I w ogóle – co, do jasnej cholery, mają wspólnego Hindusi z Allahem? Brakowało kontekstu, by książkę Rushdiego potraktować jako coś więcej niż tylko skandalizującą ciekawostkę. „Szatańskie wersety” pozostały powieścią, którą mało kto uważnie przeczytał, powieścią o sławie głównie plotkarskiej – bohaterem tej plotki był ukrywający się krępy okularnik z opadającą powieką, pisarz o bliżej niesprecyzowanej azjatyckiej proweniencji, jego proza, w której zmieszał z błotem Proroka i islam, oraz tłum wściekłych, brodatych imamów żądających, by pisarza zgładzić.

Mija właśnie blisko ćwierć wieku od angielskiej premiery „Szatańskich wersetów” i fatwy Chomeiniego, 21 lat od ówczesnego polskiego wydania – powiedzieć, że sytuacja się zmieniła, to nic nie powiedzieć. Historia, wbrew Fukuyamie, nie miała zamiaru się skończyć. Cezurę wyznaczają tu, rzecz jasna, nowojorskie zamachy z 11 września 2001 r. i późniejsza „wojna z terroryzmem”, nowa oś globalnego konfliktu została wyznaczona, Zachód dostał wroga, przeciw któremu może się mobilizować, świat muzułmański – przynajmniej pozornie – zyskał na radykalizmie, a wszystko to z pewnego stosownego oddalenia kredytują chińscy kapitaliści z partyjnymi legitymacjami w kieszeniach. Nietrudno, spoglądając z tej perspektywy, zauważyć, że awantura wokół książki Rushdiego była swego rodzaju flarą wypuszczoną, by oświetlić pole bitwy, oszacować potencjał wroga i porachować własne szeregi. Ta ostatnia kwestia jest o tyle istotna, że fatwa wyszła z kręgów szyickich, a większość muzułmanów to jednak sunnici – szyicki Iran konkurował i nadal konkuruje z sunnicką, wahhabicką Arabią Saudyjską o przywództwo w uniwersum islamu. Mniejsza o to, że w „Szatańskich wersetach” w ogóle nie chodzi o islam – radykałowie rządni politycznego i religijnego sukcesu nie interesują się takimi drobiazgami, czy to w muzułmańskim Iranie, czy to w katolickiej Polsce. Kozioł ofiarny jest kozłem ofiarnym: ma wypełnić swoją rolę.

Skoro nie o islam chodzi, to o co? O tożsamość. Powieść Rushdiego, kamień milowy w dziejach literatury postkolonialnej, to przewrotna satyra na zamieszkującą w Anglii liczną społeczność imigrantów rodem z Półwyspu Indyjskiego. Jak pisał sam autor w eseju „Ojczyzny wyobrażone”: „Jesteśmy Hindusami, którzy przekroczyli martwą rzekę, muzułmanami, którzy jedzą wieprzowinę. I w rezultacie – zgodnie z moim rozumieniem chrześcijańskiego grzechu pierworodnego – staliśmy się już trochę Zachodem. Nasza tożsamość jest jednocześnie zwielokrotniona i okrojona. Czujemy się niekiedy tak, jakbyśmy siedzieli okrakiem na dwóch kulturach, a niekiedy – jakbyśmy spadli z obydwóch niczym z dwóch stołków. Choćby jednak grunt był tu najbardziej niestabilny i niepewny, wciąż jest ziemią dla pisarza urodzajną”.

W świeżym przekładzie Jerzego Kozłowskiego „Szatańskie wersety” lśnią całą gamą różnorodnych literackich barw – Rushdie przejawia niemały talent komiczny, więc historia dwóch hinduskich aktorów, bollywoodzkiego gwiazdora Dżibrila Fariśty i Saladyna Ćamći, nieudacznika z talentem do dubbingu, którzy w cudowny sposób ratują życie z lotniczej katastrofy nad kanałem La Manche, ma niemal slapstickowy temperament, będąc zarazem znakomitą metaforą podróży, jaką każdy imigrant odbywa (nie zawsze, a właściwie nigdy nie docierając do celu) w stronę swojego obiecanego „ja”. Mediumiczne sny, w których znękany Fariśta przybiera postać archanioła Gabriela i towarzyszy Prorokowi Mahundowi – o te sny wybuchła cała awantura – to rzeczywiście śmiała próba odczarowania świętości, aby pokazać, że historia wiecznie zatacza koło, że kiedyś na arabskiej pustyni proces narodzin nowej wiary nie był oczywisty ani prosty, że przejście od politeizmu do monoteizmu, z Mekki do Medyny, było również rodzajem imigracji – a za imigrację zawsze płaci się cenę wyrażoną w alienacji i zagubieniu.

W „Szatańskich wersetach”, strukturalnie bardzo przypominających „Mistrza i Małgorzatę” Michaiła Bułhakowa – co zauważyłem dopiero teraz, przy ponownej lekturze po latach – Rushdie poczynił pewne ryzykowne założenie dotyczące czytelnika. Takie mianowicie, że jego czytelnik będzie umiał stosować cudzysłów i da radę odróżnić ironiczną przenośnię od deklaratywnej blasfemii. Ów cudzysłów, którego fanatycy nie chcieli zauważyć, sprawił, że autor spędził niemal dekadę pod ochroną brytyjskich służb specjalnych, a wielu ludzi straciło życie albo zdrowie. Ale to już zupełnie inna opowieść – nazywa się „Joseph Anton” i jest pasjonującą relacją z życia artysty skazanego na śmierć. A co do rękopisów, to jak wiadomo, nie płoną.

Szatańskie wersety | Salman Rushdie | przeł. Jerzy Kozłowski | Rebis 2013 | Recenzja: Piotr Kofta | Ocena: 5 / 6