Na początku wyznanie: jestem niepoprawnym fanatykiem „Władcy Pierścieni”, zarówno powieściowego oryginału, jak i jego filmowej adaptacji. Trylogię Petera Jacksona obejrzałem ostatnio po raz kolejny – nic nie straciła ze swojej magii. Dlatego tym większym rozczarowaniem jest dla mnie pierwsza część „Hobbita”. Filmu, na który czekałem, wierząc, że Jackson jeszcze raz przeniesie mnie do Śródziemia. I nie przeszkadzało mi nawet, że zdecydował się na kolejną trylogię –wszak to trzy razy więcej frajdy. Jak się okazało, nie do końca.
We „Władcy Pierścieni” Jackson musiał dokonać niezbędnych cięć, by – łącznie w dwunastu godzinach opowieści – zmieścić wszystko, co niezbędne do zrozumienia Tolkienowskiego świata. W „Hobbicie” zadziałał więc w drugą stronę, uzupełniając treść powieści a to fragmentami wyciętymi z „Władcy...”, a to gościnnymi występami postaci, które w książce się nie pojawiały (jak Frodo czy Galadriela). W rezultacie trzygodzinny seans pozostawia wrażenie ledwo wprowadzenia do całej historii. A dzieje się przecież sporo: Bilbo Baggins (świetnie zagrany przez Martina Freemana) rusza na pełną przygód wyprawę w towarzystwie czarodzieja Gandalfa i trzynastu krasnoludów. Bohaterowie toczą kilka zaciekłych bitew z orkami, wpadają w szpony goblinów i potężne łapska trolli, trafiają do Rivendell – siedziby elfów, wreszcie Bilbo spotyka Golluma iwchodzi, niezbyt uczciwie, w posiadanie Jedynego Pierścienia. Jest w tym filmie kilka wielkich i pięknych scen, kilka świetnie napisanych dialogów i błyskotliwych inscenizacyjnych pomysłów. Niewiele jednak z tego wynika – starych bohaterów już dobrze znamy, nowi – czyli krasnoludy – zlewają się w jedną, hałaśliwą masę, z wyróżniającym się dumnym przywódcą Thorinem Dębową Tarczą. To, co we „Władcy Pierścieni”było podniosłe, tu staje się patetyczne, to, co tam było zabawne, tu robi się infantylne, to, co tam trzymało wnapięciu, tu zmienia się w serię pościgów i bitew rodem z gier wideo. I tylko po części wynika to z trzymania się litery powieści, także wszak rozdartej między książką dla dzieci a fantastyczną alegorią.
Wierzę jednak, że kolejne dwie części „Hobbita” to wrażenie poprawią. Prawdziwa akcja dopiero się zacznie, przed nami pojedynek ze smokiem Smaugiem i Bitwa Pięciu Armii. Ale „Niezwykła podróż” to falstart. Napompowany do granic możliwości balon oczekiwań nie pękł co prawda z hukiem, ale co najwyżej z donośnym beknięciem, jakim parę razy raczą widzów krasnoludowie. I jeszcze jedna uwaga: „Hobbita” oglądałem w wersji HFR – czyli tej, z której tak dumny był Jackson. Polega to na tym, że film pokazywany jest z prędkością 48 klatek na sekundę (normalna projekcja to 24 klatki na sekundę). Dzięki temu obraz jest ostry jak żyletka, przejrzysty, wyraźny. I, niestety, wygląda jak połączenie gry komputerowej z kręconym cyfrową kamerą programem telewizyjnym. Zdecydowanie odradzam taki seans, bo odbiera połowę przyjemności z oglądania filmu – lepiej wybrać się na tradycyjną projekcję (i nieważne, czy będzie to 2D, czy 3D). Informacje na temat projekcji znajdziecie na stronach repertuarowych albo bezpośrednio w kinach.
Hobbit: Niezwykła podróż | USA, Nowa Zelandia 2012 | reżyseria: Peter Jackson | dystrybucja: Forum Film | czas: 170 min | Recenzja: Jakub Demiańczuk | Ocena: 3 / 6