Prawdziwym Polakiem nie jest żaden z mieszkańców Polski. Ani nawet Polakiem nieprawdziwym. Wszyscy jesteśmy kundlami.
Ja mam w nosie tych 60 profesorów, bo ja jestem za Polakami. To nie są dla mnie autorytety” – powiedział nie tak dawno Janusz Kowalski, sekretarz stanu w Ministerstwie Aktywów Państwowych. Komentował w ten błyskotliwie antyinteligencki sposób uchwałę trzech izb Sądu Najwyższego, ale jest to zasadniczo przykład pewnej techniki retorycznej, często stosowanej przez obecną władzę i jej media – technika ta polega na skonfrontowaniu zgniłych (i zapewne niepolskich) pseudoelit ze zwartymi szeregami „Polaków”, którzy owe pseudoelity potępiają.
Władza lubi wielkie kwantyfikatory, nic więc dziwnego, że tak chętnie wypowiada się w imieniu „Polaków”. Tu jednak nasuwa się pytanie, kim właściwie są owi jednomyślni „Polacy”. Kim w ogóle są Polacy? I skąd się wzięli?
/>
Wszyscy są kundlami
To nie są kwestie, które na poważnie – w sensie: będąc zainteresowanym prawdziwą odpowiedzią – rozważałby jakikolwiek nacjonalizm, ale to nie znaczy, że nie można się im rzetelnie przyjrzeć. W książce „O powstawaniu Polaków” czyni to Tomasz Ulanowski, który przeprowadza, wykorzystując badania specjalistów od genetyki, archeologii, antropologii i lingwistyki, urocze reductio ad absurdum całego problemu, który tak rozgrzewa przemówienia naszych polityków. „Co jednak działo się z Polską przez ostatnie 390 mln lat? Powoli wędrowała na północ, żeby w końcu zająć miejsce między Niemcami a Rosją” – kpi Ulanowski, pisząc o epejroforezie, wędrówce płyt tektonicznych przez kolejne epoki geologiczne. Ale jego dzieło nie jest drwiną, to solidna, lekko napisana książka popularyzująca naukę – i pokazująca intelektualne walory interdyscyplinarności.
Rzecz jest skonstruowana metodą kolejnych przybliżeń chronologicznych – od charakterystyki trwających setki milionów lat procesów geologicznych przez opis badań archeologicznych pierwszych ludzkich szczątków znalezionych na ziemiach polskich, refleksję antropologiczną nad pierwotnymi przejawami kultury, analizy genetyczne gałęzi rodowych ludzkich mężczyzn i kobiet aż po kwestie związane z pochodzeniem (kulturowym i genetycznym) Słowian i języków słowiańskich, a także zagadkę – polityczną – uformowania się Polski Piastów. Ulanowski stosuje przy tym konsekwentnie cztery zasady organizacji tekstu. Po pierwsze, mowa jest zawsze o wydarzeniach w taki czy inny sposób dotyczących obecnych ziem polskich – jakkolwiek procesy, o których pisze autor, były i są uniwersalne, to jednak warto wiedzieć, co się działo na kawałku gleby i skał, na którym większość obywateli Polski spędzi swoje życie. Po drugie, każdy kolejny rozdział jest okazją do spotkania z naukowcem badającym dane zagadnienie. Po trzecie, można przystąpić do lektury tej książki właściwie z marszu, Ulanowski dba o to, by teoriom i praktykom naukowym, o których pisze (a są to choćby nowoczesna teoria dziedziczności, analiza genomu, antropologia fizyczna czy próby rekonstrukcji języka praindoeuropejskiego), towarzyszyło krótkie, lecz treściwe omówienie ich podstawowych założeń. Po czwarte wreszcie, dba o spójność i potoczystość narracji. Bo lubimy, kiedy opowiada się nam historie.
/>
A zatem – jak to jest z Polakami? Patrząc od końca: polska wspólnota narodowa jako idea to dopiero przełom XIX i XX w., wcześniej nie istniał tego rodzaju klej łączący warstwę szlachecką i chłopstwo (z trudem uważane przez szlachtę nie tylko za Polaków, ale wręcz za ludzi). Polska była natomiast ideą polityczną, państwową, i to już od czasów Bolesława Chrobrego. Nieźle wymyśloną, scementowaną za pomocą ideologii chrześcijańskiej i zbrojnej przemocy, wzbogaconą na handlu niewolnikami.
/>
Ale czy Słowianie (z których później niektórzy zostali Polakami) przybyli do środkowej Europy ze Wschodu w ramach wędrówek ludów na przełomie późnej starożytności i wczesnego średniowiecza? Czy może byli tu dużo wcześniej? Ulanowski zgrabnie pokazuje, że w sytuacji braku źródeł pisanych historię można kreślić na różne sposoby – za pomocą teorii transmisji kulturowej i językowej, za pomocą badań genetycznych, za pomocą interpretacji wykopalisk archeologicznych – i wikłać się w ten sposób w trudne do rozwiązania spory, także polityczne. Możliwa jest bowiem sytuacja, która najprawdopodobniej miała miejsce w wypadku Słowian: że populacja od tysiącleci osiadła dostaje nagle impuls, który wprawdzie nie zmienia jej charakterystyki genetycznej, ale przekształca kulturową – wywołuje zmiany lingwistyczne albo wyznacza kierunek ekspansji. Coś podobnego przydarzyło się w czasach najzupełniej historycznych Irlandczykom: pod kolonialnym naciskiem sąsiedniej potęgi politycznej niemal w 100 proc. dokonali wymiany języka z gaelickiego na angielski, później zaś spora część populacji irlandzkiej znalazła się za Atlantykiem w wyniku gwałtownej fali migracyjnej. A gdyby doszło do takich przemian przed epoką pisma?
Z kolei gdy spojrzeć na sprawę polską od strony genetyki, jasno widać, że „prawdziwym Polakiem nie jest żaden z mieszkańców Polski. Ani nawet Polakiem nieprawdziwym. Wszyscy: Anglicy, Niemcy, Polacy, Rosjanie, jesteśmy kundlami”. I wszyscy mamy w różnych proporcjach wymieszane DNA pochodzące od pradawnych łowców-zbieraczy (komponent północnoeuropejski), anatolijskich rolników (komponent śródziemnomorski) oraz jeźdźców i pasterzy – przypuszczalnie indoeuropejskich – z terenów Azji (komponent południowo-zachodnioazjatycki). A do tego jeszcze niewielki dodatek DNA co najmniej neandertalczyków bądź denisowian.
Aż tyle i tylko tyle
Zresztą – przyjrzyjmy się kwestii jeszcze szerzej: problem występuje nie tylko przy próbie jakiegokolwiek „rasowego” wyizolowania Polaków od reszty ludzkości, problem występuje także wtedy, gdy próbujemy odseparować ludzkość od królestwa zwierząt. O zamieszaniu z tym związanym pisze brytyjski genetyk Adam Rutherford w „Księdze ludzi. Opowieści o tym, jak staliśmy się nami”. Rzecz w tym, że „cztery litery kodu tworzącego zapis zawarty w DNA (A, C, T i G) są takie same u bakterii, szympansów karłowatych, storczyków, dębów, pluskiew, pąkli, triceratopsów, tyranozaurów, orłów, czapli białych, drożdży, śluzowców i borowików”, podobnie jak sposób ich zorganizowania i przekazywania czy struktury komórkowe oraz sposoby pozyskiwania energii przez komórki. Tym, co je spaja – i rekonfiguruje – jest ewolucja. „Jest to książka o paradoksalnym sposobie, w jaki staliśmy się sobą – pisze Rutherford. „Zgłębiam w niej ewolucję, która obdarzyła ogromną mocą intelektu przeciętną skądinąd małpę i dała jej możność tworzenia narzędzi, sztuki, muzyki, nauki oraz inżynierii. (...) Jednocześnie jest to książka o zwierzętach, do których i my należymy. Jesteśmy gatunkiem egocentrycznym, trudno nam zatem nie dostrzegać w innych zwierzętach samych siebie i naszych zachowań. Te cechy niekiedy rzeczywiście mają pochodzenie wspólne z naszymi. Często jednak jest inaczej. Bez względu na genezę staram się rozwiać mity wokół naszych zachowań, pokazując, u jakich innych ziemskich istot widzimy te cechy, i starając się również oddzielić te, które są niepowtarzalnie nasze, od tych, które dzielimy z bliskimi ewolucyjnie kuzynami lub które po prostu wyglądają podobnie, ale faktycznie nie mają związku z naszymi”.
Pomysł na tę książkę jest więc następujący: drogą przeglądu i eliminacji spróbować znaleźć esencję specyficznie ludzkiego zachowania. Rutherford rzetelnie, ale też z dużym poczuciem humoru, analizuje kolejne kategorie behawioralne – m.in. używanie narzędzi, oswajanie ognia, stosowanie przemocy (w tym instytucję wojny), uprawianie ziemi, postępowanie zgodnie z modą, seks (włącznie z autoerotyzmem, homoseksualizmem, współżyciem oralnym, a nawet gwałtem czy nekrofilią) bądź komunikację językową. Dla każdej z tych kategorii szuka kontekstów ludzkich i pozaludzkich, próbuje argumentacji ewolucyjno-genetycznej. Opowieść Rutherforda nie tylko układa się w galerię fascynujących anegdot – z naturalną kulminacją przy wzmiankach o seksie: choćby o delfinie masturbującym się elektrycznym węgorzem, czy homoseksualnych baranach i żyrafach, jak również uprawiających miłość francuską niedźwiedziach z pewnego chorwackiego zoo – lecz także świadomie wskazuje pola niewiedzy bądź obszary, gdzie należy zachować najwyższą ostrożność interpretacyjną. Nie wiemy, czy zwierzętom masturbacja sprawia przyjemność – a co, jeśli tak i do niczego innego nie służy? Nie wiemy, jak powiązać skomplikowaną budowę wielkiego mózgu z praktyczną inteligencją – bo po co waleniom takie olbrzymie mózgi, skoro nie mają rąk? Nie wiemy, czy używając słów „przemoc”, „gwałt” (nie mówiąc o „prostytucji”) w odniesieniu do zwierząt, nie dokonujemy nieuzasadnionej antropomorfizacji. Nie wiemy, czy o wyjątkowości człowieka zdecydowały jakieś jego szczególne predyspozycje, czy może zwykły fart, opisany choćby na przykładzie szympansa bonobo, który, przekroczywszy (być może przypadkiem) rzekę Kongo przed milionami lat, nie mógł już wrócić na łono rodziny, założył więc własny gatunek, behawioralnie bazujący nie na patriarchalnej przemocy, lecz na matriarchacie i seksualnej regulacji konfliktów.
Ostatecznie po zastosowaniu tej strategii eliminacyjnej Rutherfordowi zostają jedynie dwie, powiązane ze sobą cechy esencjonalnie ludzkie: społeczna złożoność naszych zbiorowości oraz – zależna od tej złożoności i obsługująca ją zarazem – zdolność do ewolucji kulturowej (stałego, nieprzerwanego przekazywania wiedzy poza obiegiem przystosowawczo-genetycznym). Aż tyle – i tylko tyle.