Ludzka pamięć zmienną jest, o czym boleśnie przekonuje się na własnej skórze m.in. Lech Wałęsa. Przy czym to, jak przywódca Solidarności jest pamiętany, zależy od poglądów politycznych i od pamiętających.
ikona lupy />
Magazyn weekendowy DGP / Dziennik Gazeta Prawna



Uczestnik demonstracji KOD wspomina dzielnego działacza Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, który w sierpniu 1980 r. przeskoczył przez płot Stoczni im. Lenina w Gdańsku. Ten heroiczny obraz uzupełnia zręczne kierowanie przez Wałęsę „S” i niedopuszczenie do tego, by robotnicy na brutalność komunistów odpowiedzieli przemocą. Wreszcie internowanie i odmowa udziału w tworzeniu koncesjonowanych związków zawodowych. Pamięci o Wałęsie jako bohaterze dopełnia międzynarodowe uznanie w postaci Pokojowej Nagrody Nobla i rola w ustrojowej transformacji Polski. Co do samego sprawowania prezydentury, to już nawet wielcy miłośnicy noblisty wolą tego okresu nie pamiętać.
Tę samą osobę elektorat PiS (i nie tylko on) zapamiętał jako łajdaka, który po grudniu 1970 r. zgodził się współpracować z SB i donosić na kolegów ze stoczni. Kasował za to spore honoraria. Wprawdzie dokumenty operacyjne SB wskazują, że Wałęsa przestał być jej współpracownikiem w połowie lat 70., lecz dla nich po wsze czasy pozostanie „Bolkiem”. Kimś, kogo służby latem 1980 r. podrzuciły motorówką do gdańskiej stoczni, by od środka rozbił robotniczy protest. Potem zawsze szedł na rękę władzy, aż w końcu podpisał porozumienie przy okrągłym stole. Gwarantujące bezkarność zbrodniarzom i dające możność uwłaszczenia się komunistom. Potem otaczał się konfidentami SB i z ich pomocą obalił rząd Jana Olszewskiego, przy okazji nie dopuszczając do lustracji.
Tak oto żyje w Polsce wzorcowy doktor Jekyll i mister Hyde. Ten schizofreniczny stan dobrze oddaje podział społeczeństwa, bo pamięć o przeszłości Wałęsy jest zbieżna nie tylko z poglądami pamiętających, lecz także z ich stosunkiem do obecnego rządu. Przy czym konflikt w społecznej pamięci jest na tyle głęboki, że najpewniej zostanie przekazany kolejnym pokoleniom. Utrwali na dekady dwie sprzeczne wizje postaci pierwszego przewodniczącego NSZZ „Solidarność”. Chyba że Wałęsa doczeka się w końcu biografa tak zdolnego, by stworzoną przez siebie narracją porwać tłumy, kreując postać swego bohatera zupełnie od nowa.
Pióro ma moc
W południe 28 czerwca 1931 r. na rynku w Kiejdanach uroczyście odsłonięto pomnik litewskiego bohatera narodowego Janusza Radziwiłła. Tego samego, którego w „Potopie” Henryk Sienkiewicz tak opisywał: „Gdy nieprzyjaciele naszli ojczyznę ze wszystkich stron, gdy nad jej losem nieszczęsnym, nad jej bólami i krwią przelaną litowały się obce narody – on, hetman wielki litewski, zamiast ruszyć w pole, zamiast poświęcić jej ostatnią kroplę krwi, zamiast świat zadziwić jak Leonidas, jak Temistokles, zamiast zastawić ostatni kontusz jak Sapieha, związał się z jednym z nieprzyjaciół i przeciwko matce, przeciwko własnemu panu podniósł świętokradzką rękę i ubroczył we krwi bliskiej”.
Sienkiewicz szlify pisarskie zdobywał, pisząc nowele i powieści w odcinkach dla warszawskich gazet. Chcąc godziwie zarabiać, musiał się nauczyć utrzymywać czytelników w stałym napięciu, by niecierpliwe czekali na ciąg dalszy. Nauczył się robić to tak dobrze, że stał się gwiazdą. „Już po powrocie z Ameryki [pisarza – red.] prawie każda z dam, przechodząc ulicą, posądzała prawie każdego wyższego i przystojnego mężczyznę o to, że jest Sienkiewiczem” – zazdrościł mu popularności na łamach „Kuriera Warszawskiego” w 1880 r. Bolesław Prus. Z kolei pół wieku później Witold Gombrowicz sarkał: „Czytam Sienkiewicza. Dręcząca lektura. Mówimy: to dosyć kiepskie, i czytamy dalej. Powiadamy: ależ to taniocha – i nie możemy się oderwać. Wykrzykujemy: nieznośna opera! i czytamy w dalszym ciągu, urzeczeni”.
Kiedy ktoś potrafiący tak zawładnąć wyobraźnią odbiorcy postanowił uczynić z Janusza Radziwiłła (wraz z bratem stryjecznym Bogusławem) największego łotra w powieści, to cel ten osiągnął z morderczą skutecznością. W „Potopie” hetman jest kwintesencją arcyzdrajcy. I nim dla nas pozostał. Kimś, kto knuł przeciw królowi Janowi Kazimierzowi oraz wpadł na pomysł, żeby zerwać obrady Sejmu przy użyciu liberum veto. A kiedy Szwecja najechała na Rzeczpospolitą, wszedł w konszachty z wrogiem, po czym podpisał w Kiejdanach z przedstawicielami króla Karola X Gustawa porozumienie zrywające unię polsko-litewską, żeby zastąpić ją unią litewsko-szwedzką. I zostać władcą Litwy.
Tak Radziwiłł stawał się dla Polaków pod koniec XIX w. symbolem tego, co było w Rzeczypospolitej Obojga Narodów najgorsze. A tymczasem na Litwie dopiero odradzała się świadomość narodowa jej mieszkańców. Miejscowa szlachta w ciągu kilku stuleci uległa polonizacji, kultura oraz język litewski zachowały się na wsi. Dopiero wraz ze zdobywaniem wykształcenia przez potomków chłopów następowało odtwarzanie się litewskiej elity. Polscy bohaterowie stopniowo stawali się wrogami, zwłaszcza gdy gen. Lucjan Żeligowski na polecenie Józefa Piłsudskiego dokonał aneksji Wileńszczyzny.
Potem niepodległa Litwa znalazła się między II RP, którą cały czas podejrzewała o chęć reaktywacji unii (nawet przymusowo), a ZSRR. Wówczas przypomniano sobie o Januszu Radziwille. Choć Litwini chcieli pamiętać o tym, że nim zaczął się szwedzki potop, hetman okazał się znakomitym wodzem, skutecznie walcząc z powstaniem kozackim na Ukrainie, a potem broniąc kraju przed najazdem moskiewskim. Radziwiłł, mając pod komendą ledwie 6 tys. żołnierzy, potrafił długo powstrzymywać marsz dwudziestokrotnie liczniejszej armii dowodzonej przez cara Aleksandra Romanowa. Dla litewskich historyków najważniejsze było to, że niemal cała Litwa znalazła się wówczas w rękach Rosji. Dopiero w takiej sytuacji Radziwiłł postanowił porozumieć się z Karolem X Gustawem. Zawarty w Kiejdanach układ sprawił, że car zaniechał aneksji Litwy, choć zdążył się już mianować jej wielkim księciem.
Polityczny pragmatyzm hetmana bardzo odpowiadał prezydentowi niepodległej Litwy Antanasowi Smetonie. Zwłaszcza po tym, jak w 1926 r. odzyskał władzę za sprawą wojskowego zamachu. Wybitny rzeźbiarz Juozas Zikaras mógł w końcu stworzyć pomnik litewskiego bohatera Janusza Radziwiłła. Aby hetman nie był kojarzony z polskością, został przechrzczony na Jonušasa Radvila.
Nie da się zapomnieć
Postaci, które jedna nacja pamięta jako bohaterów, a druga jest przekonana, iż były skończonymi kanaliami, jest mnóstwo. Wystarczy, by między dwoma narodami (nacjami, plemionami) tlił się konflikt, a bohater jednej strony zaszedł za skórę przedstawicielom drugiej. Lecz nawet w obrębie tej samej grupy historyczne postacie nie mają łatwego życia, zwłaszcza po śmierci. Wszystko zależy od tego, kto się do nich odnosi i w jakich czasach. Choćby ostatni król Polski Stanisław August Poniatowski. Zapamiętany przez potomnych jako kochanek carycy Katarzyny i wyniesiony przez nią na tron. Potem światły władca, sponsor sztuki, promotor nauki, zwolennik reform i Konstytucji 3 maja. Wreszcie król, który stchórzył podczas wojny z Rosją i wolał przystąpić do Targowicy.
Kiedy Polska odzyskiwała niepodległość, dominował duch romantyków. Zresztą nie przypadkiem Józef Piłsudski uwielbiał Słowackiego i Mickiewicza. Dla takich osób król Staś był po prostu wasalem Rosji. Nikt nie zaprzątał sobie głowy tym, gdzie spoczywają jego szczątki. Aż monarcha o sobie przypomniał. Na początku 1938 r. sowieckie władze przekazały polskiej ambasadzie w Moskwie, że chcą w Leningradzie (dawniej Petersburgu) zburzyć kościół św. Katarzyny. Tymczasem tam spoczywały szczątki ostatniego władcy Polski. W tak złośliwy sposób Stalin zadbał o historyczną wrażliwość Polaków, bo dla sanacyjnych władz szczątki Poniatowskiego stanowiły wyjątkowo kłopotliwy prezent. „Minęły zaledwie trzy lata, kiedy na Wawelu złożono prochy marszałka Józefa Piłsudskiego” – pisze w monografii»Spór o Stanisława Augusta« Andrzej Zahorski. – Zbyt świeżo jeszcze tkwiły w pamięci współczesnych sprawy tamtego pogrzebu, aby można było wprowadzić na Wawel innego Naczelnika Państwa, który obdarty z królewskiej purpury zhańbił się Targowicą i akceptacją rozbiorów kraju”.
Nadmienić należy przy tym, iż Piłsudski najpewniej nie życzyłby sobie takiego sąsiada. Trumnę ze szczątkami króla odebrano więc w tajemnicy w połowie lipca 1938 r. na stacji granicznej w Stołpcach. Po czym, za aprobatą prezydenta Ignacego Mościckiego, złożono w kościelnej krypcie w Wołczynie. Kościółek ufundował niegdyś ojciec Stanisława Poniatowskiego i w nim ochrzcił syna. Nocne uroczystości pogrzebowe odprawił miejscowy proboszcz w asyście policji i starosty.
Ale tajemnica się wydała i rząd musiał przyznać, iż otrzymał historyczną przesyłkę od komunistów. W prasie, nie tylko opozycyjnej, zawrzało. Sposób potraktowania ostatniego króla oburzył przeciwników obozu sanacyjnego, a i wielu zwolennikom zrobiło się głupio. Natychmiast rozpętała się dyskusja, co Poniatowskiemu zawdzięczała Rzeczpospolita. Zasług przypomniano sobie całkiem sporo. Kiedy lewicowe „Wiadomości Literackie” zorganizowały wśród znanych twórców oraz ludzi nauki głosowanie, gdzie powinny spocząć szczątki króla, to na Wawel padły 32 głosy, za Warszawą opowiedziało się 26 znanych osób, a jedynie ośmiu ankietowanych uznało Wołczyn za idealne miejsce dla targowiczanina. W odpowiedzi premier Felicjan Sławoj Składkowski oświadczył, że król Staś nie może spoczywać na Wawelu, wśród innych władców, bo zapracował sobie na złą sławę. „Zobaczymy jeszcze, co historia powie o Panu, Panie Premierze” – odpisał mu na łamach wileńskiego „Słowa” Stanisław Cat-Mackiewicz. Jego złośliwość okazała się prorocza. Zresztą wpływowy publicysta po kolejnym rozbiorze Rzeczypospolitej, dokonanym przez ZSRR oraz III Rzeszę, stał się wielkim admiratorem Poniatowskiego. „Stanisław August, człowiek rozsądny, uważał przez całe życie, że wpierw trzeba mieć państwo i wojsko, potem dopiero rozpoczynać wojnę. Do stworzenia wojska i państwa uczciwie dążył. We wszystkich ubóstwianych przez nas reformach jego panowania jest lwia część jego inicjatywy, jego inspiracji, jego natchnienia” – pisał o monarsze, już na emigracji, Mackiewicz.
Tymczasem w Polsce Ludowej, po odwilży w 1956 r., zapanował lepszy klimat dla Poniatowskiego. W oficjalnej historiografii bardzo mile widziane stały się postacie szukające kompromisu z Rosją. Podkreślano więc zasługi Aleksandra Wielopolskiego, przypominano o zażyłości Mickiewicza z Puszkinem i jego wierszu „Do przyjaciół Moskali”. Doceniano polityków, którzy po upadku Napoleona pod berłem cara Aleksandra budowali autonomiczne Królestwo Polskie. W tym kontekście wielkie zasługi Stanisława Augusta w wyciąganiu kraju z cywilizacyjnego upadku łatwo się broniły. Spór o króla Stasia rozgorzał w końcu z nową siłą. Gdy w połowie lat 80. prof. Andrzej Zahorski pisał o tym książkę, liczba argumentów na rzecz uznania monarchy za postać wybitnie zasłużoną dla Rzeczypospolitej równoważyła niezmienne zarzuty tyczące się jego słabości, uległości wobec carycy, egoizmu i wreszcie zdrady.
Łatwo zgadnąć, że linia podziału między antagonistami kłócącymi się o osobę Poniatowskiego przebiegała wedle tego, jak mocno uwierało ich podporządkowanie PRL Związkowi Radzieckiemu oraz czy opowiadali się za stopniowymi zmianami, czy marzyli o rewolucji.
Zarządzanie przeszłością
Karier od łajdaka do bohatera – lub w przeciwną stronę – nasz kraj zna całkiem sporo. Czasem historie tych osób łączą się ze sobą i gdy jedna zaczyna stawać się popularna, druga ulega zapomnieniu. Tak dzieje się obecnie w przypadku Ryszarda Kuklińskiego i Wojciecha Jaruzelskiego.
Generał aż do końca lat 80. z niezachwianą lojalnością służył Moskwie. Choć udało mu się stworzyć mit, że wprowadzając stan wojenny, ocalił Polskę przed interwencją wojsk Układu Warszawskiego. Jego kolejną, bardziej realną zasługą stała się rezygnacja z prześladowania opozycji oraz późniejsza zgoda na okrągły stół. Z kolei skazany zaocznie na karę śmierci w 1984 r. płk Ryszard Kukliński miał na zawsze pozostać sprzedawczykiem, hańbiącym polski mundur pracą dla CIA.
Początkowo ta narracja święciła triumfy. Kiedy w 1991 r. Zbigniew Brzeziński usiłował skłonić prezydenta Lecha Wałęsę do pomysłu rehabilitacji pułkownika, ten wolał kierować się zdaniem korpusu oficerskiego – zdominowanego przez podwładnych Jaruzelskiego – i sondażami. Badania opinii publicznej pokazywały, że 46 proc. pytanych uznawało Kuklińskiego za zdrajcę, a tylko 16 proc. widziało w nim bohatera. Z kolei w tym czasie gen. Jaruzelskiego za patriotę miało 59 proc. zapytanych, a jedynie 15 proc. widziało w nim zdrajcę – musiały minąć dwie dekady, by sytuacja się odwróciła. Co ciekawe, w 1995 r. I prezes Sądu Najwyższego Adam Strzembosz przeforsował rehabilitację pułkownika pomimo oporu Wałęsy.
Potem napisano kilka książek o życiu Kuklińskiego. Wreszcie w 2014 r. na ekrany kin wszedł film Władysława Pasikowskiego „Jack Strong” (tytuł wzięty od pseudonimu, jakim podczas współpracy z CIA posługiwał się Kukliński), pokazujący główną postać w jednoznacznie pozytywnym świetle. Natomiast pamięć o Jaruzelskim, jako osobie działającej dla dobra ojczyzny, słabnie, bo zniknęły czynniki mogące ją wzmacniać. Polska wyrwała się spod protektoratu Kremla, a komunizm nie pozostawił po sobie zbyt wielu dobrych wspomnień, a przecież Jaruzelski usiłował go bronić jeszcze przy okrągłym stole. Podobnie jak stanu wojennego, choć w czasie jego trwania bezpieka zamordowała ponad 100 osób. Dlatego wyniesiony przez propagandę PRL do rangi bohatera narodowego generał nieuchronnie zmierza w stronę zdrajcy. Zamieniając się miejscami ze znienawidzony przez siebie pułkownikiem.