20 LAT CZARNEGO | Dzieje się tak dużo rzeczy, że nasze wydawnictwo wydaje się małą kropelką w świecie, który pędzi nie wiadomo dokąd – mówi autorka książki „Fałszerze pieprzu” i współzałożycielka wydawnictwa Czarne
/>
To prawda, że wydawnictwo Czarne powstało z przypadku?
Z zupełnego przypadku. Różne rzeczy chciałam w życiu robić, ale na pewno nie prowadzić wydawnictwo.
Jakie na przykład?
Studiowałam etnologię i na początku marzyły mi się egzotyczne wyprawy. Życie to szybko zweryfikowało, bo jeszcze na studiach zaczęłam zajmować się czymś zupełnie innym. Ale na pewno nie miałam w planach prowadzenia wydawnictwa ani w ogóle żadnego biznesu. Już samo słowo „biznes” wydawało mi się dość podejrzane i niestosowne.
Dlaczego?
To po części kwestia mojego usposobienia, po części – wychowania. Wychowałam się w domu inteligenckim, w rodzinie naukowców, gdzie panowało przeświadczenie, że pieniądze są czymś wstydliwym, a nawet brudnym. O pieniądzach się nie mówiło, nikomu na nich nie zależało. Moja rodzina była pod tym względem wyjątkowo niepraktyczna.
W swojej książce wspomina pani, że dzięki wsparciu krewnych z zagranicy w domu żyło się w miarę dostatnio.
Nie byliśmy bogaci, chociaż na ówczesne standardy pewnie dość dobrze nam się wiodło. Starczało na wakacje w kraju, lekcje rytmiki i zabawki dla dziecka. Pamiętam jednak, że wychowanie domowe plus wychowanie socjalistyczne, które siłą rzeczy wchłonęłam w szkole, sprawiły, że w moim dziecięcym umyśle powstała pewna zbitka pojęć: bogactwo jest bezsensowne, a chęć bogacenia się jest czymś złym. Wydając pierwszą książkę w Czarnym, w ogóle nie myślałam w kategoriach biznesu. Nie łączyłam tego, co robię, z zarabianiem pieniędzy.
Ale przecież były lata 90. Wtedy wszyscy chcieli się dorobić.
Kiedy zaczął się kapitalizm, od paru lat mieszkałam na wsi. Wiedziałam, że moi koledzy robią jakieś kariery biznesowe, ale mnie do tego było bardzo daleko. To wszystko odbywało się poza nami i naszym życiem. Wydanie książki traktowaliśmy jako przedsięwzięcie kulturalne. Zresztą wtedy w ogóle nie mieliśmy pieniędzy, więc to był raczej sposób, żeby zarobić jednorazowo, a nie inwestować i robić biznesplany.
Robienie biznesplanów zapewne było tym trudniejsze, że mieszkali państwo z mężem (Andrzejem Stasiukiem – red.) w miejscu dość odseparowanym od świata...
Do wsi Czarne najpierw przeniósł się Andrzej. Ja miałam dom bardziej na wschód, blisko Dukli. Najpierw przyjeżdżałam tam na wakacje, ale w końcu oboje znaleźliśmy się w Czarnem. Zamieszkaliśmy w domu, którym Andrzej opiekował się pod nieobecność właścicieli. Jako pracownik etatowy muzeum w Nowym Sączu opiekował się też zabytkową łemkowską cerkwią. Ta cerkiew była w bardzo złym stanie. W końcu któregoś lata zabrano ją do skansenu w Nowym Sączu i tam bardzo ładnie odrestaurowano. Ale w tym samym momencie Andrzej stracił etat dozorcy. Byliśmy biedni, bo straciliśmy źródło stałego dochodu.
Tak powstał pomysł, by we własnym zakresie wydać „Przez rzekę” Andrzeja Stasiuka?
Wcześniej przez kilka lat dostawałam stypendium doktoranckie i to stypendium też się wówczas skończyło. Andrzej stracił etat. Stanęliśmy na rozdrożu. Pisaliśmy do różnych gazet. Ja trochę do „Polskiej Sztuki Ludowej”, czyli obecnych „Kontekstów”. Andrzej do „Tygodnika Powszechnego”, czasem do „Gazety Wyborczej”, ale to nie wystarczało, żeby żyć. Pomysł na wydanie „Przez rzekę” z głupia frant rzucił nasz kolega, ówczesny szef jednego z największych polskich wydawnictw. Mieliśmy to szczęście, że Andrzej już wtedy był bardzo popularny. Jego książka sprzedała się bez żadnej promocji.
Lata transformacji podobno były czasem, kiedy Polacy czytali najwięcej w powojennej historii. Powstawały wydawnictwa, pojawiły się nowe gwiazdy literatury...
Na dodatek ludzie czytali polską literaturę i czekali na nowe książki. To był czas „bruLionu” i narodzin takich pisarzy jak Olga Tokarczuk, Natasza Goerke, Marcin Świetlicki. Życie literackie było żywsze, bogatsze niż teraz. Nie trzeba było uruchamiać wielkiej machiny promocyjnej, bo przełożenie na popularność i sprzedaż miały recenzje w pismach literackich. Mam wrażenie, że wtedy naprawdę dyskutowało się o literaturze, prawdziwych recenzji nie wypierały rankingi i gwiazdki. W tej chwili życie książek jest bardzo krótkie. Nie zdążamy na niczym się skupić ani o niczym podyskutować, bo na półkach księgarskich książka wypycha książkę. Nowości to rzeczy z ostatnich paru tygodni, nie pół roku.
Czy to prawda, że pierwszą siedzibą Czarnego był dom bez prądu?
Tak. Przez wiele lat mieszkaliśmy w domu bez prądu. Podejmowaliśmy kilka prób jego doprowadzenia, ale w tamtym czasie było to niewyobrażalnie drogie. Czarne było wsią łemkowską, całkowicie wysiedloną. Zostały tam dwa domy, więc zainstalowanie prądu wiązało się z poprowadzeniem wielu kilometrów linii w zupełnym pustkowiu. Nikt nie był tym zainteresowany. Pamiętam, że ktoś podarował nam radziecki agregat. Podłączyliśmy go raz, żeby zrobić pranie, co też nie było takie proste, bo nie mieliśmy również bieżącej wody. Najpierw biegaliśmy z wiadrami, potem podłączyliśmy to urządzenie – było potwornie głośne i zżarło nam chyba 20 l benzyny. To było najdroższe pranie w życiu. Tamten dom był bardzo stary, okopcony, z poczerniałymi deskami w środku. Stara wiejska chałupa z całym jej urokiem. Kiedy raz spróbowaliśmy ją oświetlić lampami elektrycznymi, okazało się, że widać pajęczynę na pajęczynie. Zgasiliśmy to sztuczne światło i nigdy więcej go nie podłączyliśmy. Żyliśmy z lampami naftowymi.
To, że w takich warunkach stworzyli państwo wydawnictwo, dziś wydaje się zupełnie niepojęte.
Kiedy to wszystko się zaczęło, nie mieliśmy nawet samochodu. Do autobusu z jednej strony było 10 km, z drugiej – siedem. Zimą droga była nieprzejezdna, więc albo w ogóle się nie jeździło, albo trzeba było kogoś prosić o podwózkę. Podróż do Gorlic zajmowała mi trzy dni i wymagała dwóch noclegów w domu zaprzyjaźnionego leśniczego i jego żony. Dziś droga samochodem zajmuje mi 20 minut. Wymyśliliśmy wydawnictwo w Czarnem, dlatego nazywa się Czarne. Jakiś czas później przeprowadziliśmy się do wsi Łosie. Tam też nie było telefonu, ale był prąd. To wtedy dostałam pierwszy komputer. Ktoś mi podarował składanego peceta. W 1997 r. uczyłam się obsługi komputera, jednocześnie przygotowując do wydania „Pierścień z papieru” Zygmunta Haupta. To też było działanie dziecka we mgle, bo nie miałam pojęcia o redagowaniu. Teraz są studia edytorskie i różne kursy kształcące redaktorów, ja opierałam się wyłącznie na swojej intuicji. Dręczy mnie, że w dobrej wierze wyrządziłam Hauptowi krzywdę, bo na jego tekście dopiero się uczyłam. Na szczęście częściowo udało nam się zmyć te grzechy, wydając teraz „Baskijskiego diabła”. To bardzo starannie przez profesora Aleksandra Madydę przygotowana edycja najważniejszych opowiadań Zygmunta Haupta.
W historii wydawnictwa zdarzyły się błędy, których nie może sobie pani wybaczyć?
Aż tak poważne nie. Mieliśmy zasadę, że wydajemy, co nam się podoba. Wielką inspiracją była dla nas „Literatura na Świecie”. Tam wyszukiwaliśmy najciekawsze teksty literackie. W ten sposób zetknęliśmy się między innymi z Hertą Müller. Stworzyliśmy serię „Inna Europa, inna literatura”, w której wydawaliśmy książki prozatorskie autorów pochodzących z dawnych demoludów.
Wydawanie literatury środkowoeuropejskiej było sposobem na wyróżnienie Czarnego na rynku?
Nie robiliśmy żadnych marketingowych założeń. Przyjaźniliśmy się z Jurkiem Andruchowyczem, który powiedział któregoś razu, że o ile kiedyś, w czasach ZSRR, wiedział, co wydaje się na Litwie, Białorusi czy Rosji, teraz, po rozpadzie Związku Radzieckiego, nie wie nic. A we wszystkich byłych demoludach wychodziło bardzo dużo młodej prozy. Wszystkie kraje przepracowywały transformację w literaturze. To nas zainspirowało, żeby przybliżyć czytelnikom, w jaki sposób transformacja socjalizmu w kapitalizm odbywa się na płaszczyźnie literackiej. To wszystko były ciekawe, czasami wybitne książki – bałkańskie, albańskie, litewskie, ukraińskie, węgierskie, czeskie. Wydawaliśmy je bez ograniczeń, aż w końcu, gdzieś w piątym roku istnienia wydawnictwa, znaleźliśmy się w patowej sytuacji. Nie znając rynku, przeholowaliśmy z nakładami. Okazało się, że wiele z tych książek sprzedaje się raptem w kilkuset egzemplarzach. W magazynach zaległy niesprzedane nakłady. Z drugiej strony to były superczasy. Prawie wszystkich autorów znaliśmy osobiście. Jeździliśmy do nich, zapraszaliśmy na festiwale literackie. Ale wydawnictwo musiało iść dalej. Wiem z Facebooka, że nasza seria „Reportaż” ma już 10 lat.
Pamięta pani moment, kiedy zdała sobie pani sprawę, że stworzyła jedno z najbardziej liczących się wydawnictw w Polsce?
Skutecznie wybijam sobie z głowy takie myśli, bo tu, gdzie mieszkam, wszystko wygląda inaczej. Wołowiec nie jest tak odcięty od świata jak Czarne, ale też jest to wysiedlona po wojnie łemkowska wieś, która w tej chwili ma 18 stałych mieszkańców. W zimie jest zimno, jesienią błotniście. Trzeba trzymać się życia, a nie myśleć o tym, czy osiągnęło się sukces. Robi się swoje, jest z tego sporo frajdy, a czasem bezradność, bo wiele rzeczy zależy nie od nas, ale od rynku, który jest bardzo słaby. Co chwila dzieje się coś niepokojącego. Upadają księgarnie, czytelnictwo spada. W tych okolicznościach trudno mieć poczucie, że stworzyło się trwałą wartość. Człowiek wydaje te wszystkie książki w pewnym poczuciu beznadziejności, bo wszystko zdaje się iść ku gorszemu. Może dlatego tak trudno dać się ponieść euforii, bo to jest strasznie ciężka praca.
Pisanie książek jest przyjemniejsze niż ich wydawanie?
To zupełnie co innego. Nie czuję się pisarką, a pisanie nie jest moim zawodem.
Niemniej napisała pani już cztery książki. Ostatnia, „Fałszerze pieprzu”, właśnie trafiła do księgarń.
Mam poczucie, że ta książka mi się przydarzyła. Napisałam ją z potrzeby serca. Zrobiłam to dla siebie i dla swojego ojca.
W dedykacji napisała pani, że ta książka jest zamiast rozmowy z ojcem, Markiem Sznajdermanem.
Jednym z bodźców do napisania „Fałszerzy pieprzu” okazało się spotkanie z Mikołajem Grynbergiem, który wydał u nas książkę „Oskarżam Auschwitz”. Złożyły się na nią rozmowy z drugim pokoleniem po Holocauście. Mikołaj próbował rozmawiać także ze mną. Wtedy właśnie w pełni uświadomiłam sobie, że mój ojciec cały czas milczy. Nigdy nic nie powiedział o swoich doświadczeniach. Zagłada została między nami przemilczana. Zaczęłam pisać tę książkę, a kiedy już opisałam historię mojej żydowskiej rodziny, ludzie mnie zaczęli pytać, dlaczego nie opiszę też rodziny polskiej. Chciałam tego uniknąć, ale w końcu się okazało, że się nie da, bo historia żydowska nie może być zawieszona w pustce. Chciałabym wierzyć, że „Fałszerze pieprzu” są uniwersalną opowieścią o Polsce. To nietypowy, a z drugiej strony bardzo typowy los, kiedy z jednej strony ma się dziedzictwo żydowskie, a z drugiej strony dziedzictwo polskie, miejscami mocno narodowe, katolickie, ziemiańskie.
Nazwałaby pani „Fałszerzy pieprzu” szczególnym rodzajem reportażu?
Sama nie wiem, co to za gatunek, pewnie jakieś kompletne pogranicze. Czasami mówię, że to proza z cytatami, jakieś pomieszanie prozy z esejem. Pisanie zmusiło mnie do skupienia się, czego dawno nie doświadczyłam. Życie wydawcy jest super, ale kiedy jest się szefem i menedżerem, ma się bardzo mało czasu na skupienie i wyciszenie. A jest to pociągający stan i bardzo mnie kusi, żeby doświadczyć go znowu. Stąd pomysł, żeby może jeszcze kiedyś coś napisać. Po to, aby mieć przyjemność i luksus koncentrowania się na jednej rzeczy.
To plany pisarskie. A jak będzie wyglądać przyszłość Czarnego?
Trudno snuć plany, skoro nie wiadomo, jak będzie wyglądał świat. Dzieje się tak dużo rzeczy, że nasze wydawnictwo wydaje się małą kropelką w świecie, który pędzi nie wiadomo dokąd. Jako pesymistka mam przeczucie, że wchodzimy w jakiś czarny czas, który nie wiadomo, jak długo potrwa. Czas próby, czas kształtowania się jakichś nowych wartości, wyczerpania starej formuły. Przy takiej liczbie niewiadomych zastanawianie się nad przyszłością może tylko przynieść szkodę, dlatego skupiam się na teraźniejszości i bliskiej przyszłości. Żeby wydać tyle książek, ile się da, cieszyć się, że jesteśmy i że mamy wspaniałych autorów i czytelników. Zdaję sobie sprawę, że muszę o nich dbać. ⒸⓅ
Wychowałam się w rodzinie naukowców, gdzie panowało przeświadczenie, że pieniądze są czymś wstydliwym. Nikomu na nich nie zależało. Moja rodzina była pod tym względem wyjątkowo niepraktyczna
„Fałszerze pieprzu” Moniki Sznajderman ukazali się nakładem wydawnictwa Czarne