Dramat Anat Gov „Boże mój!” zderza nas z sytuacją: przychodzi Pan Bóg do lekarza. Trzeba wielkości aktorów łódzkiego Teatru Jaracza, by tego nie ośmieszyć, ale uczynić przejmującą przypowieść o bezradności i wierze.

No dobrze, nie do lekarza, a do psychoanalityczki. Jednak to nawet lepiej, bo sztuka Gov nie jest w żadnym razie wykładem moralnych racji ani głoszonym z wyżyn ambony kazaniem o zagubionym świecie, ale opowieścią pisaną z humorem i ironią. Zmarła w 2012 roku izraelska autorka ma dziwną zdolność. Najwyraźniej lubi swych połamanych, skrzywdzonych bohaterów, dając im może nie posągowe, ale za to bardzo ludzkie twarze. Sympatia szybko udziela się widzom. Półtorej godziny przedstawienia Jacka Orłowskiego mija w mgnieniu oka. Kibicujemy psycholożce i jej niecodziennemu pacjentowi. Chcemy wyjść z nimi z teatru silniejsi, może ciut więcej rozumiejący. Rzadka to okoliczność – „Boże mój!” Gov w świetnym tłumaczeniu Agnieszki Olek jest dla każdego. Można odbierać je na poziomie anegdoty, nie uchroniwszy się od wzruszenia. Można wejść poziom wyżej, u izraelskiej dramatopisarki odnajdując myśl o porządku świata. A przy tym jedno nie wyklucza drugiego.

W teatrze Jacka Orłowskiego czuję się bezpiecznie. Wiem, że reżyser nie zderzy mnie z literackim humbugiem, mam pewność, że zobaczę na scenie rzecz uczciwą. Orłowski nie biegnie za stadem. Nie proponuje formuł otwartych, gdzie bieg akcji zależy od aktualnego kierunku wiatru. Nie przepisuje klasycznych tekstów, a jedynie czasem dla teatru je adaptuje. Nie udaje, że jest mądrzejszy od autora i że jego dzieła przywraca dla sceny. Po prostu sięga po takie utwory, które podobnej reinkarnacji nie potrzebują. Wystarczy uważnie je przeczytać. Nie wiem już, czy „Boże mój!” to dwunaste czy trzynaste zawodowe spotkanie Orłowskiego z Bronisławem Wrocławskim. Pierwszy raz pracowali nad sztuką „Tutam” Bogusława Schaeffera ponad dwadzieścia lat temu. Potem przygotowali między innymi „Wujaszka Wanię” Czechowa, „Opowieści Lasku Wiedeńskiego” Horvatha, „Przypadek Iwana Iljicza” Tołstoja oraz „Śmierć komiwojażera” Milera, a przede wszystkim cykl monodramów Erica Bogosiana, zapoczątkowany „Seksem, prochami i rock’n’rollem”. Widziałem większość z tych ról, mam je pod powiekami. Po Bogosianie zaś pisałem, że Wrocławski to może jedyny polski aktor amerykański. Z taką zdolnością do błyskawicznej transformacji, energią rozsadzającą scenę, tak piekielnie plastyczny. Jeden z największych, jakich mamy.

Nie mógłby Wrocławski zagrać Ala Capone w „Nietykalnych” Briana De Palmy, gdyby akurat Robert De Niro miał w tym czasie inne zajęcia? Mógłby, a jakże. Udowadnia to „Boże mój!”, gdzie Bóg pojawia się w gabinecie psychoanalityczki Elli (Milena Lisiecka) w stroju De Niro z tamtego klasycznego filmu. Ten sam jasny płaszcz z ciemnymi ozdobami na kołnierzu, ten sam kapelusz z szerokim rondem, podobne okulary. Jest w tym zabiegu, jak sądzę zapisanym w sztuce Gov, coś, co zrozumie może jedynie łódzka publiczność, znająca poprzednie kreacje Wrocławskiego w teatrze Jacka Orłowskiego. Pisany delikatną ironią komentarz do nich i ich interpretacji. Chcieliście widzieć we mnie amerykańskiego aktora, to macie. Mówiliście, że umiem wszystko, to proszę – jeszcze raz to udowodnię. A jednak w roli Boga w ujęciu Wrocławskiego nie ma nic z popisu. Jest to kolejny fragment tej samej opowieści o człowieku, której poprzednimi rozdziałami był choćby umierający z męską godnością Iwan Iljicz z adaptacji opowiadania Lwa Tołstoja oraz rozszalały, kpiący z Boga stary Fiodor w opartym na powieści Dostojewskiego pękniętym spektaklu „Karamazow”. Dodajmy, rozdział bardzo przejmujący.

Bóg Wrocławskiego ma w sobie coś bardzo ludzkiego. Z początku próbuje grać męskiego macho, aby pod tą maską ukryć wewnętrzne rozbicie. Ironizuje, terroryzując Ellę swoją mocą. Po chwili jednak boska siła okaże się tylko zestawem tricków średniego prestidigitatora, a B. ujawni swą zmęczoną twarz, jakże daleką od wizerunku amerykańskiego gangstera. Świat stoczył się na dno, a on jedynie to obserwuje. Nie wyszło mu już w raju z Adamem i Ewą, a szalę przechyliła historia Hioba. Bóg Wrocławskiego przychodzi do psychologa, bo ma poczucie winy. Odtrącił kogoś, kto go szczerze kochał. Teraz na naszych oczach rozpada się, szarzeje na twarzy, przybywa mu lat. Scena, kiedy niezdarnie przytula się do Elli, bo nie wie, jak to zrobić, wywołuje wzruszenie. Piękna, skończona rola, która umyka szczegółowemu opisowi.

To jednak nie jest zaskoczenie, skoro Bronisław Wrocławski od lat stanowi podstawowe medium w teatrze Jacka Orłowskiego. Trudniej zapewne było Milenie Lisieckiej, bo przez większość spektaklu odbija piłki serwowane przez partnera, a poza tym granie z aktorem o takiej sile nie może być bułką z masłem. Lisiecka skromnymi środkami buduje postać kobiety rozumnej, acz głęboko doświadczonej przez życie. Samotnie wychowuje autystycznego syna (delikatną kreską rysowana rola Marcina Łuczaka), nie daje sobie rady ze zmęczeniem codziennością. Powoli przestaje wierzyć, że uda jej się jeszcze odnaleźć szczęście. Ma w sobie jednak twardość w walce o siebie i o dziecko, potrafi dać i oddać miłość. Chłonie się w „Boże mój!” dialog Lisieckiej i Wrocławskiego, zachwyca ich szlachetne partnerowanie. Po Elli wiem już, że Milena Lisiecka może zagrać wszystko. To już jest wybitna aktorka. Może o krztynę za dużo jest w tym przedstawieniu finałowych cudów, może przez kilka ostatnich minut przeważa sentymentalizm. Nie ma to jednak większego znaczenia. Teatr robi się także po to, by wzruszał. „Boże mój!” w łódzkim Teatrze Jaracza wspaniale o tym przypomina.

Boże mój | Anat Gov | reżyseria: Jacek Orłowski | Teatr im. Stefana Jaracza w Łodzi | Recenzja: Jacek Wakar, Polskie Radio | Ocena: 6 / 6