„Mary Stuart” Wolfganga Hildesheimera w warszawskim Teatrze Ateneum jest sugestywną opowieścią o obumieraniu ludzi i świata, ale brak jej emocjonalnej siły najwybitniejszych przedstawień Agaty Dudy-Gracz
Dlaczego spośród dramatów o szkockiej królowej wybierać utwór Hildesheimera, a nie klasyczną sztukę Schillera? Jeśli w ogóle, to ze względu na zmianę perspektywy. W dziele niemieckiego pisarza, który podjął ukonstytuowany przez autora „Zbójców” mit, ostatni pojedynek Marii z Elżbietą, królową Anglii, już się odbył, sąd wydał wyrok, pozostało jedynie oczekiwanie na katowski topór. Mamy więc Mary Stuart i jej rozłożone na minuty przedstawienia umieranie. Ostatni lęk, smród agonii w strachu i upodleniu, a potem próbę odbudowania w sobie resztek majestatu niedawnej władczyni. Wokół Mary przesuwają się poszczególne postaci, ale ich role ograniczył Hildesheimer do epizodów, mają jedynie stanowić tło dla protagonistki. Patrzymy więc na scenę, ale widzimy tylko Mary Stuart i z czasem mamy przejąć jej optykę.
Ceną za zbliżenie na bohaterkę jest w „Mary Stuart” wyrzeczenie się wielkiej skali. W ostatnich pracach Agaty Dudy-Gracz imponuje skłonność do redukcji, umiejętność rezygnowania z własnych pomysłów, zgoda na ograniczenia. Dawne jej spektakle czasem cierpiały na nadmiar wszystkiego, bogactwo symboli i obrazów chwilami skutkowało chaosem. W Ateneum też utrzymała w ryzach wyobraźnię, tworząc jedno z najbardziej ascetycznych swych widowisk. Bywało jednak podczas seansu, że zastanawiałem się, czy nie bardziej frapujące byłoby dla Agaty Dudy-Gracz zmierzenie się z tym samym tematem w konwencji innej, a choćby odwołując się do dramatu Schillera. Może wówczas udałoby się pokazać apokalipsę świata odbitą w pustych oczach przerażonej królowej. W Ateneum wszystko poprowadzone jest z linearną dokładnością, nic nie przeszkadza mocnej tytułowej kreacji Agaty Kuleszy, a jednak ma się wrażenie, jakby pomniejsze role istniały w przedstawieniu osobno, nie stawały się kolejnymi barwami jednego turpistycznego malowidła. W efekcie patrzy się na nie z szacunkiem, ale i obojętnością. Jakby złożone obietnice nie do końca zrealizowano.
Co nie oznacza, że „Mary Stuart” jest inscenizacją na wskroś nieudaną. Przeciwnie, Duda-Gracz wykroiła z przeciętnego jak się wydaje tekstu przejmującą kronikę obumierania świata i ludzi, powolnego rozkładu, który dotyka wszystko i wszystkich. Bohaterowie od pierwszej sceny są martwi i sposobią się do swego danse macabre. Scenę zamyka krata, co sugeruje jednoznacznie, że dla Mary świat cały stał się więzieniem, niegdyś nieogarniony, dziś skurczył się do rozmiaru celi skazańca. Mary Agaty Kuleszy zaczyna spektakl od rozdzierającego krzyku, zawierając w nim lęk, rozpacz oraz żal za kończonym właśnie życiem. Ze zniszczoną twarzą i łysą czaszką z pojedynczymi kępkami włosów zdaje się być już po tamtej stronie, choć niedobitki poddanych oddają jej jeszcze – z pełnym cynizmu wyrachowaniem – swoje hołdy. Kulesza buduje swoją rolę na podobieństwo odwróconej drogi krzyżowej. Ostatnia jej stacja w istocie jest tą pierwszą. Od niej, od krańcowego upokorzenia i pozostania sam na sam z nieuchronnym, zaczyna się droga ku odzyskaniu człowieczeństwa. Aktorka unika gwiazdorskiego popisu, a przecież byłoby o niego nietrudno. Czytelnie akcentuje tematy roli – okrucieństwo królowej, chęć panowania nad innymi w każdej sytuacji, a nawet ślady kobiecej próżności. W przebłyskach łamiących czerń wnętrza bohaterki bywa autoironiczna i zdystansowana. Bogata to kreacja, możliwa do poprowadzenia w różnych odcieniach. Może to kwestia tego jednego wieczoru, ale oglądałem Kuleszę z uznaniem, ale bez przejęcia. Jakby trudno było jej przebić się przez grubą warstwę charakteryzacji. Jakby zbyt często stawała się najważniejszym elementem, ale wciąż jednak tylko elementem komponowanej przez inscenizatorkę martwej natury z królową.
Narzekam, bo kibicuję teatrowi Agaty Dudy-Gracz od lat i z satysfakcją obserwuję, jak trzyma się własnej drogi i nie odwraca ku innym. Cóż z tego, że bywają tacy, co mają oczy z guzika i widzą w jej spektaklach jedynie przeszłą estetykę i analogie (skąd wzięte?!) ze spektaklami Józefa Szajny. Na nich nie warto zwracać uwagi, ich ataki lepiej ignorować. Tyle że w swych najwybitniejszych dziełach, takich jak „Ja, Piotr Riviere...” z wrocławskiego Capitolu, plastyczna inwencja artystki służyła rozwiązaniom ekstremalnym ogarniającym całość widowiska i niepozwalającym na bezpieczny dystans. Z kolei gdy czytała „Rewizora” i „Ożenek” Gogola, podchodziła do jego bohaterów z okrucieństwem i empatią jednocześnie. Powstawały wizje brawurowe i nieoczekiwane, choć przecież wierne jeżeli nie literze, to przynajmniej duchowi literackich oryginałów. Oglądając „Mary Stuart”, tęskniłem więc za tamtą rozwichrzoną Dudą-Gracz, wywołującą dreszcze obrzydzenia, a potem łzy wzruszenia – bo właśnie tak było w Capitolu. W Ateneum stworzyła zaś swój najbardziej tradycyjny, chwilami nawet zachowawczy spektakl, jakby ją i aktorów krępował profil sceny i jej niedawna nawet przeszłość.
A może jest całkiem inaczej? Może „Mary Stuart” potrzeba czasu, by zaczęła działać, by scena Ateneum i jego świetni aktorzy (szczególne brawa dla Grzegorza Damięckiego, Przemysława Bluszcza i Pauliny Gałązki) przyjęli styl Agaty Dudy-Gracz za własny i aby podobnie uczyniła publiczność? Może jej odbiór trzy dni po premierze sprawiał, że przedstawienie zdawało się rezonować głucho, bez oczekiwanej siły? Nie wiem, jedynie pytam. „Mary Stuart” w Ateneum wciąż pozostaje dla mnie zagadką, ale wiem, że dam jej jeszcze jedną szansę.
„Mary Stuart” Wolfganga Hildesheimera | reż. Agata Duda-Gracz | Teatr Ateneum w Warszawie