Jestem już zmęczony samotnością, nie zostawiajcie mnie tak – śpiewa na swoim nowym albumie Beck. Po tak dobrym, zaskakująco wyciszonym materiale na pewno mu to nie grozi.

"Loser" był zupełnym przypadkiem, anomalią w mojej muzyce – powiedział niemal dziesięć lat temu o swoim największym hicie Beck Hansen. Jego najnowszej płyty taką anomalią na pewno nazwać nie można. „Morning Phase” to świadoma, szczera wypowiedź jednej z najważniejszych muzycznych postaci ostatnich lat.

Zmienne okoliczności

Słusznie krążek zbiera bardzo dobre recenzje. Trafnie opisała go Sasha Frere-Jones z „New Yorkera”: „po przesłuchaniu płyty nawet po raz 50. nie jestem w stanie znaleźć w niej ani jednej rzeczy, do której można by się przyczepić”. album nie wywoła pewnie takiego spustoszenia jak słynne „Odelay” czy „Mellow Gold”, ale absolutnie wart jest uwagi. muzycznie „Morning Phase” bliski jest wydanemu w 2002 r. „Sea Change”, ale okoliczności wydania obu krążków są już zupełnie różne. Nad „Sea Change” unosi się duch rozstania Becka z jego wieloletnią miłością. Tamtą płytą szukał też swojego miejsca w muzyce po niezwykle zakręconym, funkującym i budzącym skrajne emocje poprzedniku „Midnite Vultures”. „Sea Change” zaskoczył swoją prostotą, ascetyzmem, smutkiem. Beck przestał szaleńczo eksperymentować, co jednak, jak sam przyznał, nie było dla niego łatwe. „Wydanie takiej płyty przerażało mnie – tam nie było żadnych dodatkowych gatunkowych atrakcji, żadnych tropów. To była bezpośrednia płyta, chodziło tylko o songwriting. Jest wiele powodów, dla których nigdy później nie wróciłem do tego stylu” – mówił po jej wydaniu. I tu się mylił. Powrócił dwanaście lat później, ale już jako żonaty 43-latek (poślubił bliźniaczkę aktora Giovanniego Ribisi, Marissę) i ojciec. Do tego przeszedł poważną chorobę kręgosłupa, podczas której wielokrotnie rozważał zakończenie kariery. Nie znaczy to jednak, że między wydaniem poprzedniej płyty „Modern Guilt” (2008) a „Morning Phase” wyizolował się muzycznie. W studio wspierał m.in. Charlotte Gainsbourg, Jamiego lidella i lidera Sonic Youth Thurstona Moore’a. Pisał tematy dla kina („Scott Pilgrim kontra świat”) i telewizji (serial „Czysta krew”). Dwa lata temu wydał „Song Reader” – płytę w formie zeszytu z zapisem nut. Pod koniec zeszłego roku wypuścił cover piosenki Johna Lennona „love” i jej spokojny klimat dobrze pasowałby do „Morning Phase”.

Piosenki wypalają dziurę w głowie

Nad swoją dwunastą płytą zaczął pracować tak naprawdę już kilka lat temu. W 2011 r. nagrał kilka numerów w Nashville. Dwa lata później powrócił do materiału i go dokończył, w Paryżu, Londynie i Los Angeles. Jak sam mówi, pracował nad nim tak długo, że prawdopodobnie tymi piosenkami narobił sobie szkód w mózgu. „Los Sngeles Times” przyznał: „Każdą piosenkę słyszałem po kilka tysięcy razy, aż wypaliła mi dziurę w głowie”. Do tego dodał: „ostatnie kilka płyt chciałem nagrywać tak, by w pewnym sensie scalały się z tym, co jest na »Odelay« czy »Mellow Gold«. Żeby z nimi grały przynajmniej na żywo. ale nie powiem, żebym czuł się z tym specjalnie dobrze”. Wreszcie wymyślił proste podejście: „doszedłem do wniosku, że ludzie powinni zaakceptować elementarne brzmienia akustycznej gitary, pianina i smyczków”. Używając tych prostych środków, nawiązał do amerykańskiego klasycznego grania spod znaku Crosby, Stills & Nash, The Byrds czy Neila Younga. Choć magazynowi „rolling Stone” zdradził: „Nie dorastałem przy takiej muzyce. rozbrzmiewała gdzieś w tle, ale ja wolałem bardziej mroczny klimat, à la Velvet Underground. Dopiero później kalifornijskie klimaty do mnie przemówiły”. I „Morning Phase” jest tego wynikiem. To chyba najbardziej przygaszony krążek Becka. Choć nie można mówić, że dźwięki brzmią, jakby były zanurzone w kisielu. lejący się delikatny wokal Becka (szczególnie w „Morning”), akustyczne delikatne gitary („Turn away”), a nawet instrumentalne smyczkowe przestoje („Cycle” i „Phase”) robią wrażenie i nie nudzą. Na specjalne wyróżnienie zasługują przynajmniej dwa numery. W dynamicznym jak na tę płytę „Bule moon” Beck przejmująco śpiewa: „Jestem już zmęczony samotnością” i „nie zostawiajcie mnie samemu sobie”. Z kolei w przepełnionym mrocznymi smyczkami „Wave” powtarza złowieszczo słowo „izolacja”. Te momenty zostają na dłużej.

Hippisowski kapelusz z niespodziankami

Wracając do podobieństw do dokonań kapel w stylu Crosby, Stills & Nash i The Byrds. To nie powinno specjalnie dziwić, bowiem – podobnie jak ich członkowie – Beck i duża część załogi, która nagrywała z nim „Morning Phase”, wychowali się w Kalifornii. W końcu Beck uwolnił w sobie klimat okolic Los Angeles i wypełnił nim swój krążek. Ważne, że nie jest wcale mniej interesujący czy wciągający niż na alternatywnym „Mellow Gold”, mrugającym w stronę kiczu z lat 70., a jednocześnie hiphopowym „Odelay”, folkowo-bluesowym „Mutations” czy naszpikowanym elektroniką „The Information”. „morning Phase” nie jest ostatnim słowem Becka w tym roku. Sam zapowiada nowy krążek w ciągu kilku miesięcy. magazynowi „Q” powiedział: „mam jeszcze trzy, cztery płyty skończone niemal w 80 proc. i to w różnych stylach”. Na pewno Beck wyciągnie ze swojego hippisowskiego kapelusza coś ciekawego i zaskakującego.

Beck | Morning Phase | Capitol | Recenzja: Wojciech Przylipiak | Ocena: 4 / 6