Kto – przy zdrowych zmysłach – chciałby porzucić karierę w jednym z najpopularniejszych zespołów rockowych, żeby siedzieć w domu i robić dla siebie muzykę elektroniczną? Takim szaleńcem jest John Frusciante, który wydaje dwunasty solowy album „Enclosure”.

W ubiegłym roku, po kilku latach unikania mediów, John Frusciante udzielił wywiadu magazynowi „Billboard”. Pytany o kulisy rozstania z Red Hot Chili Peppers (po nagraniu krążka „Stadium Arcadium”) odpowiedział: „Zawsze chciałem zajmować się muzyką elektroniczną, ale jakoś dobrze nam szło i nie zastanawiałem się nad odejściem. W połowie trasy w 2007 roku Flea zdradził mi, że chciałby sobie zrobić przerwę na dwa lata. Wtedy zadałem sobie pytanie, ile ja mógłbym zrobić fajnych rzeczy przez ten czas? Cztery miesiące później byłem tak podekscytowany perspektywą opuszczenia zespołu, że chciałem, aby ten stan trwał wiecznie!”. Gitarzysta wytłumaczył, że podziwia Autechre, Aphex Twina, Venetian Snares, Squarepushera, i opowiedział, jak uczył się obsługi automatów perkusyjnych firmy Roland. Nie miał zamiaru być znów gitarzystą rockowym, który gra ciągle te same akordy i solówki. A popularność zbrzydła mu do tego stopnia, że odmówił udziału w uroczystym przyjęciu grupy RHCP do Rockandrollowej Galerii Sław.

Prawie dwadzieścia lat grania z kolegami z Kalifornii był dla Frusciantego burzliwym okresem. Wspólnie nagrali najlepsze płyty „Blood Sugar Sex Magic” i „Californication”, ale wyjazdy na trasy kompletnie go zniszczyły. Pierwszą próbą odejścia z RHCP podjął po sukcesie „Blood Sugar Sex Magic”. Jako powód podał niechęć do popularności i rockandrollowego trybu życia. „Jeszcze podczas sesji nagraniowych słyszałem w głowie głosy, który mówiły mi, że nie dam sobie rady w zespole” – wspomina. „W domu miałem kolorowy, wyimaginowany świat. Słuchałem Captaina Beefhearta, malowałem, paliłem trawę, piłem wino. A na trasie musiałem zderzyć się z brutalną rzeczywistością i ją zaakceptować”. Po powrocie do domu wpadł w głęboką depresję oraz uzależnienie od heroiny i kokainy. W latach 90. udało mu się nagrać dwie psychodeliczne i eksperymentalne solowe płyty, ale nie był gotowy na rozpoczęcie solowej kariery. Kompletnie wychudzony i wyniszczony trafił na odwyk, po którym stanął na nogi i zdecydował się wrócić na scenę z RHCP.

Dopiero drugie odejście było udane, bo poprzedziły je zmiana stylu życia i przygotowania artystyczne. Frusciante odstawił używki, zdrowo się odżywiał, uprawiał jogę i medytował. W 2004 roku postawił sobie na przykład ambitne zadanie, że przez sześć miesięcy nagra sześć płyt. W poszukiwaniu inspiracji sięgał po płyty The Smiths, The Cure, Joy Division, The Durutti Column, XTC, PIL, powracał do Jimiego Hendriksa i coraz chętniej słuchał r’n’b, hip-hopu i muzyki elektronicznej. „Chciałem połączyć umiejętności songwriterskie z różnymi formami muzyki programowanej. Wcześniej najważniejsza była dla mnie melodia, a w hip-hopie, acid housie czy jungle najważniejsze były bębny. Powoli traciłem zainteresowanie tradycyjnym rockowym komponowaniem i uczyłem się tworzyć muzykę bez mojego talentu do melodii. Radość z programowania bitów polega na tym, że nie wiesz, jak rozwinie się utwór. Nie chodzi o to, jaki masz pomysł na utwór, ale co się wydarzy podczas tworzenia” – wspomina.

Na wczesnym etapie poszukiwań dotrzymali mu tempa m.in. Joe Lally (Fugazi) i Josh Klinghoffer, z którymi założył trio Atalia, i Omar Rodríguez- López, który zapraszał go na płyty The Mars Volta. Po rozstaniu z RHCP oraz wymianie fenderów stratocasterów na yamahę SG i automaty perkusyjne, nawet ten ekstrawagancki gitarzysta przyznał, że rozwój Frusciantego przerósł jego oczekiwania i nie jest w stanie za nim nadążyć. „Musiałem zrobić sobie kilka lat przerwy na naukę obsługi elektronicznych instrumentów. Nic z tych nagrań nie miało ujrzeć światła dziennego, to była praca edukacyjna polegająca na przełożeniu gitarowej ekspresji na elektronikę” – tłumaczy. „Czasem dobrze jest skupić się tylko na muzyce, bez udziału publiczności, kiedy sam łączysz się z dźwiękami. Wypracowałem taki stan umysłu, że nawet nagrywając płyty, nie staram się nimi wywrzeć wrażenia na słuchaczu”.

Pierwszym efektem był projekt Speed Dealer Moms z Aaronem Funkiem (Venetian Snares). Potem solowe płyty „Letur-Lefr EP”, „PBX Funicular Intaglio Zone” i „Outsides EP”. Nowy album „Enclosure” to z założenia podsumowanie jego eksperymentów – łączy szybkie bity i rockowe zagrywki w „Shining Desert” z długą gitarową solówką, w „Sleep” z metalowym riffami, jak również tworzy typowo elektroniczne utwory z połamanymi rytmami w „Fanfare”, brzmieniami lat 80. w „Stage” czy hiphopowym rytmem w „Excuses”. Często zaskakuje skomplikowanymi kompozycjami i nieoczekiwanymi brzmieniami jak w „Run” czy „Zone”. Niestety warstwa elektroniczna wciąż jest archaiczna, a jego melodie i ekspresja nie pasują do muzyki. „Enclosure” to kolejny eksperyment dla fanów artysty, który mozolnie podąża własnymi ścieżkami. Może ciekawiej rozwinie się jego kolejny projekt Kimono Kult z żoną Nicole Turley oraz Omarem Rodríguezem- -Lópezem?

John Frusciante | Enclosure | Record Collection | Recenzja: Jacek Skolimowski | Ocena: 3 / 6