Chris Cab, Chet Faker, Sam Smith, Bo Saris zyskali sławę, zanim pojawiły się ich pełnoprawne debiutanckie krążki. Czy wytrzymali presję?

Dwa tygodnie temu pisaliśmy o wysypie płyt młodych wokalistek. Czas na panów. Największą presję czuje chyba Samuel Frederick Smith, znany jako Sam Smith. Brytyjczyk zdążył już wygrać plebiscyt BBC Sound of 2014 (pokonał m.in. Ellę Eyre i Banks) oraz Brits Critics Choice Award, a do tego otrzymał nominację do nagrody MTV Brand New For 2014. Jego debiutancki singiel „Money on my Mind” pojawił się na pierwszym miejscu listy przebojów w Wielkiej Brytanii. Zaliczył też gościnny występ w przeboju „La La La” Naughty Boya oraz hicie obecnej gwiazdy parkietowego grania – Disclosure „Latch”. Zyskał popularność za oceanem, o czym świadczą zaproszenie do Saturday Night Live i wyprzedane koncerty. Już ma również komplety na kilka najbliższych występów na Wyspach. On sam co prawda jeszcze jakiś czas temu mówił: „Nikt tak naprawdę nie wie, kim jestem, ale większość ludzi na Wyspach słyszało mój głos”, jednak to się już zmieniło, bo Sam Smith właśnie wydał pełnoprawny debiutancki materiał „In the Lonely Hour”. Album współtworzyli specjaliści od przebojów, pracujący wcześniej z Adele, Duffy (Eg White), Lily Allen, Ellie Goulding (Fraser T Smith) czy U2 i Palomą Faith (Steven Fitzmaurice). Smith powiedział, że „pisał piosenki w czasie, kiedy czuł się bardzo samotny i chciałby, żeby krążek pomógł tym, którzy nigdy nie byli zakochani”. Rzeczywiście w większości wypełniają go melancholijne ballady z wysokim wokalem Smitha w towarzystwie pianina albo gitary. Są też taneczne momenty w klimacie R’n’B („Life Suport”) i przede wszystkim hitowy, otwierający krążek numer „Money on my Mind”. Trudno jednak przewidywać, by 22-latek zasiał ferment podobny do tego, jaki swoim debiutem „19” wywołała pięć lat temu inna laureatka BBC Sound, Adele. „In the Lonely Hour” to co prawda doskonale przygotowany materiał, ale wydaje się, że brakuje mu błysku, dzięki któremu stałby się czymś więcej niż solidną, melancholijną opowieścią.

Podobnego błysku brakuje kolejnemu młodziakowi, który zadebiutował długogrającą płytą. Chris Cab wydał właśnie krążek „Where I Belong”. Zadziałał tu, jak inni wspomniani w tym tekście, według wszelkich reguł, które dają szansę na sukces. Dopracowana stylizacja, własna strona internetowa, Twitter, Facebook, wszystko wypełnione prywatnymi zdjęciami, dobry klip, co wiąże się z dużą liczbą odsłon na YouTube, dalej wydanie epki (Chris wypuścił trzy), podparcie się znaczącymi nazwiskami (tu współpraca z Wyclefem Jeanem i Pharrellem Williamsem) i dopiero wtedy debiutancki krążek. Pewne jest, że „Where I Belong” znajdzie spore grono fanów, bo Chris i tak ich już ma. Gdyby kolejność była odwrotna, czyli najpierw wydał płytę, a potem zaczął zdobywać popularność, możliwe, że byśmy o nim nie usłyszeli. Chris ma solidny warsztat wokalny, potrafi czarować śpiewaną wysoko chrypką. Do tego efektowny sposób miesza reggae, funky i soul. Słychać też, że obok Marleya często puszczał sobie The Police (szczególnie w numerze „Loves Me Not”). Jego chwytliwe melodie idealnie pasują do gorącego lata. Najjaśniejszym numerem jest tu singlowy „Liar Liar” powstały we współpracy ze wspomnianym Williamsem. Wyszła z tego solidna zabawa klimatami reggae, do której jednak za rok już pewnie nie będziemy powracać.

Kolejnym nie całkiem debiutantem jest brodacz Chet Faker. Australijczyk najpierw zawojował antypody coverem piosenki Blackstreet „No Diggity”. Później (2011 r.) w szerszy świat wypuścił swoją epkę „Thinking in Textures”, zaczął grać sporo koncertów, kolaborował z innymi, chociażby z Flume. Kiedy już broda urosła mu do rozmiarów przerośniętego hipstera, wypuścił krążek „Built on Glass”. Płyta bardzo dobrze radzi sobie na listach przebojów w rodzimej Australii, ale też w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, co nie powinno dziwić, bo to wciągający krążek. Powinien spodobać się fanom minimalistycznej elektroniki w stylu Jamesa Woona i Jamesa Blake’a. Pierwsza część „Built on Glass” jest wyciszona, liryczna, w klimacie relaksującego soulu, z mocnym basowym bitem i delikatnym instrumentarium w postaci klawiszy. Z czasem do jego płyty wchodzi klimat nujazzowy i pojawiają się kawałki, przy których da radę pobujać się na parkiecie. Jego wokal brzmi momentami jakby od niechcenia, spowolniony, ale jak trzeba, wynosi go wysoko i dopełnia chórkami. To najlepszy, najbardziej uwodzący i ciekawy album w tym zestawieniu.

W soulu zanurzony jest też kolejny debiutant, Bo Saris, ale jego soul jest dużo bardziej pozytywny i taneczny od soulu Fakera. Saris brzmi, jakby jego półki w młodości zapełnione były płytami Otisa Reddinga, Ala Greena i Marvina Gaya. Pochodzi z Haarlemu, to miasto w Holandii. Właśnie w tym kraju wypuścił kilka płyt, zanim przeniósł się do Londynu i pochwalił się debiutem ogólnoświatowym. Polubiła go brytyjska prasa i słusznie, bo młodziak czaruje rytmicznym głosem i soulem vintage aż miło. U nas taka muzyka pewnie nie znajdzie tylu fanów co na Wyspach, ale na pewno na Bo Sarisa i jego zachrypnięty wokal warto zwrócić uwagę. Szczególnie dobrze Saris wypada w akustycznych wykonaniach, które można znaleźć na YouTube. Oby takich nie zabrakło podczas jego wizyty w Warszawie 7 czerwca.