Autor piosenki ma prawo zakazać jej wykonywania na koncertach wokaliście, który robił to od wielu lat. Nawet wtedy, kiedy jest on współautorem przeboju
Magazyn DGP z 13 marca 2020 r. / Dziennik Gazeta Prawna
Na muzycznej scenie działają dwa metalowe zespoły Kat – wokalisty Romana Kostrzewskiego oraz gitarzysty Piotra Luczyka. Kilka lat temu pokłócili się, bo ten pierwszy miał inną wizję piosenek na nową płytę, więc odszedł z kapeli i założył własną. Pod tą samą nazwą.
Nie ma również zgody w Oddziale Zamkniętym. Pierwszy wokalista Krzysztof Jaryczewski, który wylansował największe przeboje grupy, szybko zakończył karierę z powodu choroby gardła i alkoholowego nałogu. Po latach wrócił do śpiewania jako Jary OZ i wykonywał dawne przeboje, choć istnieje Oddział Zamknięty Wojciecha Łuczaja-Pogorzelskiego (również od samego początku w OZ). – Teraz nie piję alkoholu, chcę wziąć odpowiedzialność za życie. Dlatego przed sądem toczy się sprawa o uznanie praw do znaku towarowego Oddział Zamknięty i autorstwa moich przebojów. Mam na myśli prawa kompozytorskie, które wtedy przepisaliśmy na Wojtka – mówił mi Jaryczewski cztery lata temu. Na razie nie ma rozstrzygnięcia.
Są dwa zespoły Kombi, choć różnią się nazwą. W Kombii (przez dwa „i”) występują Grzegorz Skawiński i Waldemar Tkaczyk, pod starym szyldem – Sławomir Łosowski. Dawniej grali w jednej formacji, ale dwóch muzyków postanowiło reaktywować kapelę bez trzeciego, choć to on ją założył, wymyślił brzmienie zespołu i napisał większość kompozycji, on także ma prawo posługiwania się logotypem Kombi. – Od kilku lat toczą się procedury w Urzędzie Unii Europejskiej ds. Własności Intelektualnej EUIPO związane z próbą podjętą przez panów Tkaczyka i Skawińskiego w celu uniemożliwienia mi korzystania z nazwy „Kombi”. Moi byli muzycy pod podobną nazwą grają muzykę zupełnie inną, owszem, ale także dawne przeboje Kombi, ale w sposób nieprawdziwy, bo z amputowaną warstwą moich klawiszy – uważa Łosowski.
Jak wyjść z impasu, kiedy poróżnieni muzycy nagrywają i koncertują każdy w swoim zespole? Gdy wzajemnie się prawnie blokują?

Zakazane utwory

Piosenki są chronione przez organizacje zbiorowego zarządzania prawami, jak choćby Związek Autorów i Kompozytorów Scenicznych (ZAiKS). Utwór słowno-muzyczny jest objęty ochroną prawną od momentu, w którym ktoś oprócz autora może się z nim zapoznać – wystarczy zaśpiewać go w obecności innej osoby. Piosenka nie musi być nawet zarejestrowana (czym innym jest zgłoszenie utworów do ZAiKS, dzięki czemu organizacja w imieniu autora udziela zezwoleń na korzystanie z piosenek czy inkasowanie należnych mu wynagrodzeń).
Ale w 2008 r. ZAiKS dał twórcom możliwość wycofania utworów spod ochrony stowarzyszenia na określonych polach eksploatacji, np. publicznych odtworzeń. Wtedy sam autor – udzielając licencji – decyduje, kto i na jakich warunkach może wykonywać jego piosenki np. na koncertach. Przepis pozwala szachować się poróżnionym muzykom. Jeśli lider zespołu stworzył w większości repertuar grupy, to może zablokować pozostałych muzyków, pozbawiając ich możliwości robienia kariery na jego dorobku. Gdyby przepisy obowiązywały od dawna, to pewnie nie doszłoby na początku lat 90. do reaktywacji Perfectu bez Zbigniewa Hołdysa.
Przywilej dany twórcom jednak ma słabe strony. Nie mogą wycofać pojedynczej piosenki, tylko wszystkie, które zostały przekazane ZAiKS w zbiorowy zarząd. Problem w tym, że nawet te utwory, które nie są w całości ich własnością. Niesprawiedliwe? Zdaniem prawników zajmujących się prawem autorskim – zgodne z umową, którą autor zawiera z organizacją. – Jeśli twórca przekazuje w zarząd wszystkie utwory, to może wypowiedzieć tylko wszystkie. Omawiana kwestia zależy zatem od polityki organizacji zbiorowego zarządzania – tłumaczy dr Marek Bukowski, radca prawny Bukowski i Wspólnicy Kancelaria Prawna.
To jednak powoduje bałagan, bo wycofania może dokonać twórca, który nie ma wyłącznego prawa do piosenek, będąc ich właścicielem tylko w części (jako kompozytor albo tekściarz). A co z pozostałymi udziałowcami? – Brak zgody wszystkich współtwórców oznacza konieczność rozstrzygnięcia sporu przez sąd – mówi Anna Klimczak, rzeczniczka prasowa ZAiKS.
Stowarzyszenie przyjmuje dyspozycję twórcy, który domaga się wyjęcia swoich utworów spod ochrony, nawet w przypadku, jeśli ma do nich tylko częściowe prawa. Nie może odmówić, bo nie może kwestionować uprawnień autora do rozporządzania twórczością. I co ważne – wyłączenia można dokonać bez konsultacji z innymi współtwórcami. Zatem – kto pierwszy, ten lepszy. A kto drugi – idzie do sądu.

Przeżyj to sam we dwoje

Grzegorz Stróżniak i Małgorzata Ostrowska od początku pracowali w Lombardzie. On komponował utwory, grał na instrumentach klawiszowych i śpiewał część repertuaru. Ona – po rozstaniu grupy z Wandą Kwietniewską – na wiele lat stała się główną wokalistką, a w dodatku autorką kilkudziesięciu tekstów do piosenek, m.in. do takich przebojów jak: „Mam dość”, „Adriatyk – ocean gorący”, „Gołębi puch”, „Anatomia – ja płynę, płynę”, do których muzykę skomponował Stróżniak. Do spółki napisali 13 piosenek.
Kiedy w latach 90. Ostrowska odeszła z Lombardu i poświęciła się karierze solowej, Stróżniak kilka razy protestował przeciw publicznemu wykonywaniu przez nią ich wspólnych utworów, np. kiedy zaśpiewała „Gołębi puch” podczas gali sztuk walki KSW rejestrowanej przez telewizję, ponieważ bez wiedzy i zgody autora muzyki zmieniono formę i harmonię kompozycji. W końcu w 2009 r. Stróżniak wyłączył spod zarządu ZAiKS piosenki na polu eksploatacji dotyczącym „utrwalania i zwielokrotniania utworów niezależnie od użytej techniki”. To oznacza, że ktokolwiek sięga po repertuar Lombardu celem wydania go na płycie albo rejestruje po to, aby umieścić w internecie, a wykonywane piosenki na żywo chce retransmitować telewizyjnie czy radiowo, musi mieć zgodę kompozytora. Decyzja Stróżniaka uderzyła w Ostrowską, która od tej pory mogła wprawdzie śpiewać dawne przeboje Lombardu, ale tylko na koncertach nierejestrowanych i nieemitowanych przez media. Gdy koncert miał być pokazywany przez telewizję – musiała pytać o zgodę. Gdy chciała dawną piosenkę utrwalić na płycie – również musiała o taką zgodę występować. A – jak twierdzi – nigdy jej nie uzyskała, choć udało się to innym wykonawcom, np. zespołowi Boys („Szklana pogoda”) czy Stachurskiemu („Nasz ostatni taniec”). Sęk w tym, że została pozbawiona prawa do decydowania o przeznaczeniu utworów, których jest współautorką.
– ZAiKS nie poinformował mnie o fakcie, że Grzegorz wyłącza spod częściowej ochrony utwory naszego współautorstwa, dlatego oddałam sprawę do sądu – wyjaśnia Ostrowska. – Już wcześniej dochodziło do incydentów. Któregoś razu zostałam zaproszona na festiwal do Opola, aby zaśpiewać „Szklaną pogodę” (autorstwa Stróżniaka i Marka Dutkiewicza, który napisał słowa – red.), piosenkę wykonałam, ale usunięto mój występ z relacji telewizyjnej i internetowej. Innym razem, podczas nagrywania odcinka programu „Bitwa na głosy”, w którym chór miał wykonać „Szklaną pogodę”, a ja miałam wystąpić jako pierwotna wykonawczyni piosenki, tuż przed rejestracją do mojej garderoby wbiegł z kwiatami producent i przepraszał mnie, że niestety po telefonicznej interwencji zespołu Lombard nie będę mogła zaśpiewać utworu. Moje poczynania artystyczne są pilnie śledzone. Ja nie wysuwam podobnych roszczeń względem Lombardu. Jeśli chcą, mogą śpiewać piosenki z moim tekstem. Napisaliśmy piękny rozdział historii polskiego rocka i nie wypada tego niszczyć – opowiada.
Lider Lombardu mówi, że nigdy po odejściu wokalistki nie podważał jej prawa do wykonywania piosenek, które napisała (spór nie dotyczy „Szklanej pogody”, do której Ostrowska nie ma praw autorskich – red.). – Prawnie oczywiście nie mam możliwości pani Ostrowskiej tego zabronić – przyznaje Grzegorz Stróżniak. – Przez lata próbowałem odwołać się do jej honoru, uczciwości, bo według mnie solowa kariera kogokolwiek nie powinna opierać się na repertuarze zespołu, z którego ktoś odszedł z własnej woli, by – jak zapowiadał – robić własne rzeczy pod swoim imieniem i nazwiskiem. Wyłączenie z ZAiKS wynikało z okradania nas, w tym również pani Ostrowskiej, przez nieuczciwego wydawcę, umieszczania w sieci całych płyt Lombardu czy robienia opracowań i remiksów przez różnych artystów bez mojej wiedzy i zgody. To była jedyna możliwość ochrony artystycznego dorobku – podkreśla.
Konflikt zaczął narastać po wydaniu przez Ostrowską czwartej solowej płyty „Instynkt”. W zbiorze znalazły się dawne piosenki Lombardu w zmienionych aranżacjach, w tym jeden z największych przebojów grupy „Przeżyj to sam” – śpiewany w oryginale przez Stróżniaka, a tu wykonany w duecie Ostrowskiej z Markiem Piekarczykiem. – To był błąd – przyznaje wokalistka. – Uległam namowom wydawcy, aby ta piosenka znalazła się na płycie. I rozpętała się burza.
– Grzegorz Stróżniak zarzucał pani, że wielokrotnie wykonywała na swoich koncertach tę piosenkę, którą to on zawsze śpiewał w zespole. To była prowokacja z pani strony? – pytam. – Ależ skąd! Na koncertach Lombardu zdarzało nam się ją także wspólnie śpiewać i nie było o to pretensji. Bywało, że po rozstaniu z zespołem ulegałam publiczności i śpiewałam na bis „Przeżyj to sam”. Ale już tego nie robię, mimo próśb widowni – odpowiada.
Zdaniem Ostrowskiej konflikt ma podłoże personalne. Kiedy wychodziła płyta „Męskie Granie 2017”, Stróżniak miał nie wyrazić zgody na umieszczenie na albumie „Gołębiego puchu” (piosenki w połowie należącej do byłej wokalistki Lombardu) w wykonaniu Orkiestry Męskie Granie i z wokalnym udziałem Ostrowskiej. Ale zgodził się na zarejestrowanie na płycie tej samej piosenki, w tej samej aranżacji, tyle że zaśpiewanej przez Belę Komoszyńską z grupy Sorry Boys. Dlaczego? Stróżniak: – Organizator trasy Męskie Granie postawił mnie przed faktem dokonanym. O wykonaniu i zmianie harmonii oryginalnego utworu dowiedziałem się z mediów, a powinienem wyrazić na to zgodę jako kompozytor. Jako że cenię Trójkę odpowiedzialną za projekt Męskie Granie, zgodziłem się na umieszczenie wybranej przez siebie wersji utworu, która – w mojej opinii – dawała możliwość dotarcia do młodszego pokolenia odbiorców. Nikt nie protestował.
Pod koniec listopada 2019 r. Sąd Okręgowy w Poznaniu orzekł w pierwszej instancji, że była wokalistka Lombardu może bez ograniczeń śpiewać dawne przeboje grupy, których jest współautorką. Artystka zapewnia jednak, że czeka na apelację i dopóki wyrok się nie uprawomocni, nie zamierza rejestrować piosenek, które są przedmiotem sporu.
Stróżniak nie zgadza się z wyrokiem. – Pozwanie mnie do sądu o przywrócenie części moich praw w ZAiKS wbrew mojej woli uważam za bezzasadne. Bycie członkiem jakiegokolwiek stowarzyszenia jest wolną wolą każdego twórcy. Współautor piosenki nie może zmusić drugiego autora do podpisania umowy z jakąkolwiek organizacją i dyktować, w jakim zakresie ma to zrobić.
Ostrowska nadal wydaje solowe płyty. Ostatnia – „Na świecie nie ma pustych miejsc” – ukazała się jesienią ubiegłego roku. Lombard też nagrywa – dwa lata temu przedstawił album „Mury” z przeróbką znanej piosenki Jacka Kaczmarskiego.

Bitwa statków na niebie

Od 12 lat trwa konflikt przed sądem między muzykami De Mono, kto posiada prawo do posługiwania się nazwą: czy grający z zespołem wokalista Andrzej Krzywy, którego głos zna cała Polska, czy Marek Kościkiewicz, gitarzysta, kompozytor i autor tekstów większości piosenek, które w latach 90. stały się przebojami. Przez kilka lat występowali razem, nagrywając kolejne płyty. Kościkiewicz równolegle prowadził wytwórnię muzyczną Zic-Zac, która nie tylko wydawała nowe albumy De Mono, ale miała też pod swoimi skrzydłami innych polskich wykonawców, m.in. Elektryczne Gitary, Varius Manx, Stanisława Sojkę czy Urszulę. Kiedy koncern płytowy BMG (późniejsze Sony) odkupił od Kościkiewicza katalog Zic-Zaca i w 1997 r. zatrudnił go na stanowisku dyrektora generalnego w polskim oddziale firmy, muzyk poluzował związki z De Mono. Nadal brał udział w nagrywaniu płyt, pisał muzykę, teksty i zajmował się produkcją, ale przestał uczestniczyć w koncertach, co zdaniem części muzyków, z którymi Kościkiewicz pozostaje w prawnym sporze, było równoznaczne z opuszczeniem zespołu.
– Został szefem BMG i nie był już zainteresowany graniem. Zrezygnował, a my dalej ciągnęliśmy ten wózek. Kiedy szykowaliśmy płytę „Siedem dni”, spotkałem się z Markiem , to było bodaj w 2003 r. Nie ukrywam, że zawsze świetnie pisał teksty pode mnie, lubiłem jego pióro. Myślałem, że będziemy rozmawiać o nowej płycie i że coś na nią napisze. A on zaproponował, abym zostawił zespół i razem z nim zrobił De Mono od nowa. Nie chciałem na to przystać. Straciliśmy kontakt, a później dostałem pismo, w którym zakazywał mi korzystania z nazwy De Mono i śpiewania piosenek. Poszliśmy więc do sądu – opowiada Andrzej Krzywy.
Kościkiewicz zaprzecza, jakoby kiedykolwiek zrezygnował z grania w De Mono. – Nigdy nie odszedłem z zespołu. Obowiązywał mnie pięcioletni kontrakt z BMG na takich warunkach, że mam być na miejscu w firmie, więc nie mogłem jeździć w trasy koncertowe, co wiązałoby się z częstą nieobecnością w biurze. W tym czasie zrobiliśmy dwie płyty De Mono – „De Luxe” i „Play” – nagrywane w studiu w moim domu. Nie ma żadnego dokumentu, który wskazywałby, że z czegoś zrezygnowałem. Kiedy po wygaśnięciu umowy z BMG przyszedłem na próbę zespołu, który szykował się do jubileuszowego koncertu na festiwalu w Opolu, dowiedziałem się, że będę tam gościem. Nie mogłem się zgodzić na wypychanie mnie z kapeli – relacjonuje Marek Kościkiewicz.
Od 2008 r. funkcjonują więc na rynku dwa zespoły o tej samej nazwie: De Mono Krzywego i De Mono Kościkiewicza. Dwa lata wcześniej Krzywy przemeblował skład i wydał pierwszy album z premierowymi piosenkami bez udziału byłego kolegi („Siedem dni”), a na przestrzeni kolejnych 14 lat – poza dwiema płyta studyjnymi („No stress” i „Reset”) – prowadzony przez niego zespół zarejestrował płytę symfoniczną oraz z reggae’owymi przeróbkami znanych piosenek. Kościkiewicz – oprócz pisania piosenek innym wykonawcom i nagrania solowej płyty – zrobił ze swoim zespołem album „Kręci nam się w głowie”, ale początkowo pod szyldem Mono, jak pierwotnie brzmiała nazwa zespołu De Mono w latach 80. Do oryginalnej nazwy wrócił na wydanej trzy lata temu płycie „Enter”.
Dwunastoletnia potyczka muzyków to bitwa o wszystko: o nazwę, o pierwszeństwo na scenie, o publiczność na koncertach, o słuchalność w radiach. To również wojna okładkowa, bo kiedy De Mono Kościkiewicza wydało album „Enter”, De Mono Krzywego odpowiedziało płytą „Reset”. Słuchając muzyki, ma się wrażenie, że do tej batalii zaprzęgnięto także piosenki. Jedno De Mono przekonuje, że „Gra się do końca”, drugie bije po oczach tytułem „Nie pomylisz mnie”. Przeboje grupy stały się bronią w walce o to, kto ma rację.
W 2015 r. Kościkiewicz postanowił wycofać swoje piosenki spod ochrony ZAiKS na polu eksploatacji publicznych odtworzeń. Z tego powodu Krzywy i jego zespół nie mogą wykonywać publicznie wielu hitów De Mono, w tym „Statków na niebie”. – Za jej zaśpiewanie na koncertach grozi mi odsiadka. Już kilka razy byłem z tego powodu przesłuchiwany. „Statki” są grane na wszystkich weselach i każdy może ten utwór publicznie wykonać, a ja nie. Muszę tłumaczyć widowni, że z powodu konfliktu z byłym kolegą na razie nie wykonuję „Statków…” – narzeka Krzywy. Za korzystanie z cudzego utworu bez zgody podmiotu uprawnionego grozi odpowiedzialność cywilna lub nawet karna zagrożona pozbawieniem wolności do lat 2 (za samo rozpowszechnianie) albo 3 (za rozpowszechnianie w celu osiągania z tego tytułu korzyści majątkowych).
Spór przed sądem dotyczył też piosenek De Mono z dwóch pierwszych płyt („Kochać inaczej” i „Oh Yeah!”), do których słowa napisał Kościkiewicz, ale muzykę skomponował cały zespół; oraz piosenek, których teksty są autorstwa Kościkiewicza, a muzyka autorstwa Krzywego (np. utworów „Ostatni pocałunek” czy „Kolory”). W tych obu sprawach sąd przyznał rację Krzywemu, dzięki czemu jego De Mono może cały czas grać na koncertach wiele dawnych przebojów. Ale „Statki na niebie”, „Znów jesteś ze mną” czy „Światła i kamery” są nadal zablokowane.

Jedna nazwa – dwa zespoły

Kościkiewicz przypomina, że to on założył De Mono, a Krzywy dołączył do zespołu (wokalista przedstawia inną wersję: dochodził do zespołu Mono, który po jego przyjściu zmienił nazwę na De Mono). Jest też autorem nazwy i twórcą logotypu. A do czasu wybuchu konfliktu był autorem wszystkich tekstów oraz – jak szacuje – około 70 proc. muzyki. – Kiedy w 2008 r. zagraliśmy pierwszy koncert jako De Mono, dostaliśmy od drugiej strony pozew o naruszenie dóbr osobistych i nielegalne posługiwanie się nazwą, którą wymyśliłem – tłumaczy Kościkiewicz. – Pozywają nas, ale grają moje piosenki. Chcą zarabiać na ludziach, których skarżą. Mówią, że nie jesteśmy De Mono, ale potrzebują naszych utworów, aby być De Mono. Odtwarzają repertuar w sposób nie do końca uprawniony, naruszając konstrukcję piosenek, np. na płycie z orkiestrą. Symfoniczna oprawa utworów wymaga akceptacji autora, bo to nie jest wykonanie zgodne z intencją twórcy. Zmienia się harmonia piosenki, przedłużane są partie instrumentalne, pojawiają się nowe akordy. Jeśli Andrzej chce wykonywać moje piosenki, bardzo proszę, może to robić, ale jako Andrzej Krzywy, a nie pod szyldem De Mono, bo to jest marka, na którą również pracowałem – mówi Kościkiewicz.
Ugoda nie przyniosła rezultatu. Upadł też pomysł, aby grał jeden zespół, ale płacił licencję muzykom, którzy nie występują. Na zamieszaniu cierpi publiczność, nie wiedząc, które De Mono jest prawdziwe. Tylko sąd może to rozstrzygnąć.
Kościkiewicz: – Może sąd powinien zabezpieczyć nazwę i wymusić kompromis, że nikt nie zarabia, dopóki nie zostanie wypracowane porozumienie. Dwa zespoły na rynku o tej samej nazwie nie mają sensu. Będziemy się artystycznie połykać.
Krzywy: – Kolegom zależy na robieniu hałasu, bo chcą grać więcej koncertów. Co chwilę są pomyłki, organizatorzy nie wiedzą, że przyjedzie nie to De Mono, na które ludzie czekają.
Dopóki sąd w apelacji nie postanowi inaczej, obie grupy mogą występować pod jedną nazwą. Szyld pozostaje więc bez zmian, choć każdy zespół używa nieco innego loga. Krzywy uważa, że nazwa ma znaczenie drugorzędne, bo nazwa nie gra i nie śpiewa, a poza tym Kościkiewicz sprzedał do niej prawa firmie BMG, która po przekształceniach, już jako Sony, udzieliła licencji Krzywemu na używanie loga. Zdaniem Kościkiewicza ta licencja – która miała być wysyłana jako straszak do organizatorów koncertów drugiego De Mono – jest wadliwa, bo została rozszerzona o pola eksploatacji, o których nie było mowy w pierwotnej wersji umowy. W dodatku daje możliwość posługiwania się znakiem towarowym, co nie jest równoznaczne z prawem do wykorzystywania nazwy i posiadania zespołu na własność – tak orzekł sąd. A nazwa zapewnia rozpoznawalność, dzięki której organizatorzy koncertów płacą wysoką stawkę za angaż De Mono.
Dwunastoletnia potyczka to bitwa o wszystko: o nazwę, o publiczność na koncertach, o słuchalność w radiach. To również wojna okładkowa, bo kiedy De Mono Kościkiewicza wydało album „Enter”, De Mono Krzywego odpowiedziało płytą „Reset”