Geniusz Karpat mógłby teraz z ojcowskim zadowoleniem spoglądać na swoich ideowych uczniów, lawirujących między demokracją a putinizmem: Viktora Orbána i Roberta Ficę.
Warto – nietypowo – zacząć od tego, czym „Dzieci nocy” Paula Kenyona nie są. Po pierwsze, jako że Kenyon to brytyjski dziennikarz, autor książek reporterskich (u nas ukazała się „Ziemia dyktatorów. O ludziach, którzy ukradli Afrykę”, przeł. Joanna Gilewicz, wyd. Uniwersytetu Jagiellońskiego 2019), wybitny korespondent wojenny, nie spodziewajcie się usystematyzowanego przekazu zawodowego historyka. Po drugie, „Dzieci nocy” nie są też esejem dogłębnie badającym rumuńską kulturę i tożsamość – tamtejszy, nader oryginalny, amalgamat bizantyjskiej duchowości, narodowej filozofii, nurtów zachodniego modernizmu zderzonych z chłopskim tradycjonalizmem, kultu przyrody i skłonności do fantazjowania na temat własnej starożytnej przeszłości jest u Kenyona potraktowany więcej niż powierzchownie.
Co to zatem za rzecz i dlaczego warto ją czytać? Powiedziałbym, że jest to historia polityczna Rumunii od momentu jej zaistnienia jako niepodległy byt (plus minus od lat 60. XIX w.) po współczesność, napisana przez człowieka obdarzonego ogromnym talentem narracyjnym (bardzo trudno ją odłożyć), który to człowiek ma również do załatwienia pewną sprawę osobistą: chce naprawdę zrozumieć kraj pochodzenia swojej rumuńskiej żony, kraj zasadniczo dość trudny do zrozumienia, trochę przeoczony, trochę wepchnięty w rozmaite orientalizujące stereotypy, zarazem zmitologizowany i zlekceważony.
Dyktator, ale nasz
Kenyon wyznaje w pewnym momencie, że praca nad „Dziećmi nocy” zajęła mu w sumie prawie 30 lat, i to osobiste zaangażowanie (oraz reporterski pazur) świetnie się tu wyczuwa: narrator nie ucieka od subiektywnego spojrzenia, angażuje się emocjonalnie, najbardziej interesują go nie szerokie kadry o charakterze społecznych fresków, lecz jednostki działające pod presją w sytuacjach granicznych. Osobliwie zaś przyciągają jego uwagę rumuńscy przywódcy: parada mścicieli, mistyków, morderców, antysemitów, łapówkarzy, wariatów, służbistów, radykałów i mistrzów antyszambrowania w salonach władzy, co uwierzyli we własną wielkość. Jeśli wydaje się wam, że nie mieliśmy w Polsce szczęścia do królów, generałów, prezydentów i premierów – poczytajcie sobie „Dzieci nocy” na poprawę nastroju.
Przy tych wszystkich walorach, które czynią ją atrakcyjną lekturą, książka Kenyona nie stroni od poważnych refleksji. Przede wszystkim zauważa, że jakkolwiek rządzona niejednokrotnie przez idiotów, zbrodniarzy i złodziei Rumunia od swojego powstania na gruzach Imperium Osmanów (a potem uwłaszczenia się na siedmiogrodzkich zgliszczach Austro-Węgier) zachowała jednak, to tracąc, to zyskując, rozmaite tereny, jako taką integralność terytorium, co nie jest w Europie Środkowo-Wschodniej sprawą oczywistą. Każdy kolejny polityk rumuński stawał się zawsze zakładnikiem sprawy terytorialnej – albo musiał jakiś obszar przejąć, albo go odzyskać, albo pilnować, by go nie stracić; w tym celu oddawał się sztuce lawirowania między Wschodem a Zachodem.
Pierwszym takim „rumuńskim” (używam cudzysłowu, bo faktycznie określenie to pojawia się dopiero w XVIII w.) politykiem był zapewne Wład III Palownik (1431–1476), zwany Drakulą, wychowany i żołniersko przeszkolony na sułtańskim dworze chrześcijanin, władca jednocześnie płacący haracz Turkom i prowadzący własną minikrucjatę przeciwko muzułmanom (włącznie z przygotowywaniem zamachu na sułtana), grający w swoją grę spryciarz, chcący utrzymać państwo w jednym kawałku, panujący, którego podziwiano za stanowczość, odwagę i zdolność do błyskawicznej reakcji, a który wymordował dziesiątki tysięcy obywateli własnego państwa. Kenyon poświęca Drakuli pierwszy rozdział książki, sugerując, że chodzi o pewien wzór osobowy, który będzie w rumuńskich dziejach nieustannie powracać. Ostatnim wcieleniem owego modelu władcy stanie się Nicolae Ceauşescu, Geniusz Karpat.
Ceauşescu rzeczywiście okazał się geniuszem w dwóch powiązanych ze sobą kwestiach: w budowaniu totalitarnego państwa w taki sposób, by żadna konkurencja w łonie partii nie mogła mu w tym dziele przeszkodzić, oraz w zmuszeniu Zachodu, aby mu tę budowę skredytował. Wystarczyło umiejętnie wymościć sobie strategiczną miejscówkę na przecięciu dróg między Moskwą, Pekinem a Waszyngtonem, wypiąć się ostrożnie na pomruki Sowietów, poudawać neutralnego negocjatora zimno wojennych zatargów. Ceauşescu komuch i dyktator? Owszem, ale nasz – mogli sobie powiedzieć zachodni dyplomaci, zapraszając Rumunię na bojkotowane przez państwa Układu Warszawskiego igrzyska olimpijskie w Los Angeles w 1984 r. czy udzielając Rumunii amerykańskiej klauzuli najwyższego uprzywilejowania, podczas gdy obywatele kraju rządzonego przez Conducătora przymierali głodem na zaciemnionych blokowiskach (Ceauşescu, aby spłacić długi dewizowe, przemocą wdrożył w latach 80. coś na kształt rumuńskiej odmiany północnokoreańskiego dżucze, łącząc groteskowy kult jednostki – ludzie mieli się skupić wokół przywódcy – z ideą całkowitej samowystarczalności gospodarczej).
Upadek zimnowojennego porządku oznaczał dla Ceauşescu – jak się okazało w sensie dosłownym – koniec, ale teraz, gdy ówczesne podziały geopolityczne znów się odradzają, Conducător mógłby z ojcowskim zadowoleniem spoglądać na swoich ideowych, wschodnioeuropejskich uczniów, lawirujących między demokracją a putinizmem: Viktora Orbána czy Roberta Ficę.
Druga kwestia, która uderza w książce Kenyona, to sprawa antysemityzmu: jak na dłoni widać w „Dzieciach nocy”, że w wypadku Rumunii nowoczesny antysemityzm stał się narzędziem wskazywania kozła ofiarnego w klasowym konflikcie między postfeudalną arystokracją a chłopstwem. Chłopi – stanowiący w XIX w. ogromną większość ludności ziem rumuńskich – mieli uwierzyć w propagandę, że eksploatują ich bez litości nie szlachta i cerkiew, lecz Żydzi. I uwierzyli. Przeniesienie owych emocji z planu klasowego na etniczny było w czasach rodzącego się nacjonalizmu znakomitą zagrywką. Do tego stopnia, że – jak pokazuje Kenyon – w późniejszych dekadach ludzie szli zorganizować pogrom w żydowskiej dzielnicy nawet wówczas, gdy już wiedzieli, że za ich kłopoty jest odpowiedzialny jakiś chciwy, arystokratyczny watażka. Dopiero komuniści – posługując się terrorem – znaleźli inny sposób na zagospodarowanie tego klasowego gniewu (choć w Polsce Władysław Gomułka skorzystał z wypróbowanego mechanizmu, gdy tylko jego władza znalazła się w kryzysie).
Brunatne jest modne
Trzecia – i może najciekawsza – obserwacja wynikająca z „Dzieci nocy” jest taka, że pokazuje się tu bardzo klarownie genezę faszyzmu, przynajmniej na gruncie rumuńskim, nie jako kolejnego wcielenia tradycjonalizmu, ale jako ruchu na wskroś nowoczesnego, wręcz awangardowego, który przywłaszczył sobie język konserwatywnej, mistycznej retrotopii. Zostać faszystą w Rumunii – a pewnie nie tylko tam – w latach 30. zeszłego wieku: to było en vogue. Rumuńscy faszyści nie obiecywali prostego powrotu do przeszłości, nawet wyimaginowanej, lecz przedstawiali porywającą, futurystyczną wizję oczyszczającej przemiany polityki i społeczeństwa, która miała prowadzić w lepszą przyszłość: bez Żydów, bez niszczących zachodnich miazmatów, bez ludzi nielojalnych, nieuczciwych, wybrakowanych.
Ale faszyści mieli nie tylko mesjanistyczny program, mieli też żywego świętego, Corneliu Codreanu, wodza, który potrafił walącej drzwiami i oknami klienteli sprzedać miłość i przemoc w jednym pakiecie, który swoją brutalną niewinnością umiał oswoić pogromowe orgie krwi i bestialskie zabijanie wrogów politycznych. Nic dziwnego, że na pewnym etapie każdy w zasadzie ambitny, legalny działacz w przedwojennej Rumunii musiał albo być faszystą, albo kolaborować z faszyzmem. Na tyle tej potwornej menażerii nawet dyktator Ion Antonescu (1892–1946) wygląda w książce Kenyona na względnie przyzwoitego człowieka (oczywiście – był antysemitą, w firmowanym przez niego „rumuńskim Holokauście” zginęło kilkaset tysięcy ludzi).
Mknąc przez „Dzieci nocy”, odbiorca automatycznie zaczyna szukać rozmaitych analogii z równie pokrętnymi i dramatycznymi dziejami Polski – jakieś podobieństwa by się znalazły, choć, jak mi się zdaje, istotniejsze są chyba rzucające się w oczy różnice. Przyjemność w odnajdywaniu jednych i drugich pozostawiam już jednak czytelnikom tej brawurowej książki. ©Ⓟ