Właściwie sprawy mają się nawet gorzej: to, co uważamy za nasze myśli, również z reguły nie należy do nas.
Zmarły przed paroma miesiącami wybitny amerykański pisarz Cormac McCarthy ma na koncie – prócz powieści – także jeden (słownie: jeden) esej popularnonaukowy. Tekst ów, „Problem Kekulégo” („The Kekulé Problem”), ukazał się w 2017 r. w piśmie „Nautilus”, związanym z multidyscyplinarnym Instytutem Santa Fe, w którego kręgu sam McCarthy spędził ostatnie ćwierćwiecze życia.
To nie jest całkiem zwyczajna sytuacja, by starszy wiekiem literat, formalnie zresztą bez wyższego wykształcenia, obracał się wśród geniuszy nauk ścisłych (Instytut Santa Fe gości wielu laureatów Nagrody Nobla). Ale McCarthy nie był całkiem zwyczajnym pisarzem – był mrocznym metafizykiem starającym się wyrazić słowami to, czego praktycznie nie da się zwerbalizować ani nawet pomyśleć. „Problem Kekulégo” traktuje bezpośrednio właśnie o tym: o skomplikowanej, podszytej nieufnością relacji języka i podświadomości.
Friedrich August Kekulé von Stradonitz (1829–1896) był niemieckim chemikiem, odkrywcą, m.in. pierścieniowej budowy cząsteczki benzenu. Wedle anegdoty, którą zresztą sam opowiadał, wizja owej struktury przyśniła mu się podczas drzemki przy kominku – w postaci uroborosów, węży pożerających własne ogony.
Podświadomość jest przedwerbalna: woli obrazy, metafory, emocje. Świadomość pracuje ze słowami i słowa wyznaczają jej horyzont
Zasługi Kekulégo dla chemii organicznej były nieocenione, jednak pytanie, które zajmuje McCarthy’ego, dotyczy innej kwestii: dlaczego mózg wielkiego chemika nie wygenerował po prostu w języku naturalnym komunikatu: „Benzen ma strukturę pierścieniową? Dlaczego węże? I generalnie, dlaczego podświadomość tak niechętnie z nami rozmawia? Skąd te obrazy i metafory? Wreszcie: skąd sny?” – pyta pisarz, podświadomość rozumiejąc nie w kategoriach psychoanalitycznych, lecz biologiczno-ewolucyjnych: „Ujmując to możliwie konkretnie – i jak najtrafniej – podświadomość jest maszyną do obsługi zwierzęcia. Wszystkie zwierzęta mają podświadomość. Gdyby jej nie miały, byłyby roślinami. Czasami przypisujemy naszej podświadomości obowiązki, za które w rzeczywistości nie jest ona odpowiedzialna. Systemy na pewnym poziomie niezbędności mogą wymagać własnej mechaniki zarządzania. Na przykład oddychanie nie jest kontrolowane przez podświadomość, ale przez móżdżek i rdzeń przedłużony, dwa systemy zlokalizowane w pniu mózgu. Oczywiście wyjątkiem są tu walenie, które muszą decydować, kiedy chcą zaczerpnąć powietrza. Tutaj nie zadziałałby autonomiczny system. Pierwszy delfin, znieczulony na stole operacyjnym, po prostu umarł. (Jak one śpią? Połową mózgu, naprzemiennie). Ale obowiązki nieświadomości są praktycznie niepoliczalne – od drapania się po rozwiązywanie problemów matematycznych”.
Podświadomość, powiada McCarthy, jest produktem długotrwałych procesów ewolucyjnych, jest „starym mózgiem”. A czym jest w takim razie świadomość, zapośredniczona przez język? W tej koncepcji – wynalazkiem kulturowym, który skolonizował niegdyś nieodwracalnie ludzkie umysły na zasadzie epidemicznej. Nie ma języków w formie nierozwiniętej, pierwotnej, na wpół wypracowanej: wszystkie znane nam języki, nawet te używane przez archaiczne, izolowane plemiona, są w pełni funkcjonalne. Wszystkie zdają się podzielać pewną listę strukturalnych i semantycznych uniwersaliów.
Gdzie zatem leży problem? W tym, że te dwa systemy poznawcze – podświadomościowy i językowy – słabo ze sobą współpracują. Podświadomość jest przedwerbalna: woli obrazy, metafory, emocje. Świadomość pracuje ze słowami i słowa wyznaczają jej horyzont. Ale stanowi cienką, być może złudną warstewkę lakieru na antycznej maszynerii starszego mózgu. Z tej zależności McCarthy wywodzi materialistyczną metafizykę – podświadomość to otchłań, która nas, zamkniętych w pułapce słów, fascynuje i przeraża. Wszystkie twarze bogów pochodzą z tej otchłani. Stamtąd przychodzi wszystko, czego nie rozumiemy, ale czego stałą, czujną obecność czujemy każdym swoim neuronem.
Dane wejściowe
Współczesna kognitywistyka – czy raczej neuronauka – może nie idzie tak daleko jak amerykański pisarz (przeczytajcie „Pasażera” i „Stella Maris” McCarthy’ego, dwie jego ostatnie powieści, bo to właśnie niezwykłe wariacje na temat podświadomości), ale również chętnie kwestionuje to, co zwykliśmy nazywać jaźnią. Albo indywidualną tożsamością. W wielkim skrócie: neuronauka mówi nam, że rozmaite projekcje, które uważamy za naszą aktualną świadomość, istnieją, bo naszemu mózgowi z przyczyn praktycznych opłaca się utrzymywać ten kanał telewizyjny. Wystarczy jednak przyjrzeć się owej jaźni bliżej, by okazało się, że „obecny Ty to iluzja”, jak pisze neuropsycholog Gregory Berns w bardzo interesującej książce „Zrozumieć siebie. Jak odkrywamy i wymyślamy naszą tożsamość”.
To, co składa się na „ja” – nasza pamięć, nasze plany na przyszłość, nasze postawy moralne – stanowi produkt pracy mózgu, który, twierdzi Berns, najłatwiej opisać jako urządzenie obliczeniowe, kierujące się zasadą oszczędności energetycznej zarówno przy opracowywaniu danych percepcyjnych, jak i przy ich integracji z już obecną wiedzą. „Percepcja jest procesem niedoskonałym, ponieważ nasze zmysły dostarczają nam ograniczonego obrazu świata. (W sytuacji niepewności) twój mózg musi polegać na wcześniejszych doświadczeniach, aby zinterpretować to, co widzi lub słyszy. Mózg jest komputerem o ograniczonej pojemności. Kompresuje nasze wspomnienia w coś, co przypomina nagranie wideo o niskiej rozdzielczości, którego rekonstrukcja jest podatna na błędy i reinterpretacje. To, kim myślisz, że jesteś, jest więc w dużej mierze kształtowane przez twoje wspomnienia przeszłych doświadczeń, które mogą być błędne – pisze autor. – W tym duchu tożsamość jaźni – to, kim myślimy, że jesteśmy – jest zestawem obliczeń wykonywanych przez mózg, z tą cechą szczególną, że obliczenia te są nakierowane na sam mózg. (...) Każdy z nas konstruuje obraz samego siebie, albo – jak wolę mówić – nasz mózg przeprowadza symulację tego, jak wyglądamy i jak brzmimy. Ale symulacja jest dobra na tyle, na ile dobre są jej dane wejściowe”.
Na czym polega kompresja, o której wspomina Berns? Mówiąc ogólnie, na normalizacji i kategoryzacji śladów pamięciowych – normalizacja sprowadza się do wbudowania własnych doświadczeń w akceptowane społecznie schematy pamięci, zaś kategoryzacja do ułożenia ich w formie łatwo segregowalnej i dostępnej do natychmiastowej rekonstrukcji. Autor sugeruje, że taką idealną formą są narracje: opowieści, które układają zdarzenia naszego życia w sensowne ciągi przyczyn i skutków. „Alternatywa – zgodnie z którą życie jest serią przypadkowych, niekontrolowalnych zdarzeń – jest zbyt przerażająca, by się w ogóle nad nią zastanawiać” – pisze Berns (a ja przypominam sobie, że sztuka awangardowa podjęła parę prób takiego antynarracyjnego ujęcia rzeczywistości). Oczywiście: owe narracje nie są oryginalne (kłania się ekonomia poznawcza) – można wyróżnić kilka dominujących typów opowieści, które rządzą nie tylko ludzką kulturą, lecz także naszymi własnymi autobiograficznymi wyobrażeniami. Absolutna większość naszych wspomnień to konfabulacje, symulacje, tworzone przez mózg w celu załatania dziur w standardowych autonarracjach. Szczególnie dotyczy to wspomnień z dzieciństwa – te po prostu muszą być konstruowane na nowo z przyczyn fizjologicznych: „Neuronaukowcy od dawna wiedzą, że mózg, podobnie jak reszta ciała, dojrzewa co najmniej do 25. roku życia, więc oczywiste jest, że powinniśmy kwestionować wiarygodność naszych wspomnień z dzieciństwa, biorąc pod uwagę, że ich fizyczne podłoże się zmieniło”.
Podstawowa kwestia jest więc taka, że – dosłownie, materialnie – nie jesteśmy już tymi samymi osobami, którymi byliśmy wcześniej. „Nasze wspomnienia są fałszywe, a nasze mózgi kompensują to, wplatając fikcyjne fragmenty, łączące wszystkie wycinki czasu. Skutkiem jest złudzenie, że w naszej podróży przez życie jesteśmy pojedynczą istotą”.
Czarna otchłań
Właściwie sprawy mają się nawet gorzej: to, co uważamy za nasze myśli, również z reguły nie należy do nas – ludzkie mózgi są produktami ewolucji zachodzącej w warunkach społecznych, nic więc dziwnego, że mają silną orientację na konformizm.
To bezpieczna strategia: umożliwia kooperację i budowanie zaufania. Zarazem heurystyki myślenia grupowego – wszelkiego rodzaju przesądy, uprzedzenia, wierzenia, normatywne obligacje – wbudowują się w naszą indywidualną tożsamość, zajmując sporą jej część. Berns podkreśla osobliwość tej sytuacji na przykładzie choroby psychicznej, zjawiska stojącego względem intersubiektywności na przeciwnym biegunie: „W ekstremalnych przypadkach osoba chora działa w ramach osobistej narracji, obcej dla wszystkich innych członków społeczeństwa. Schizofrenia pokazuje nam wyraźnie, że nasze narracje są w istocie definiowane przez kolektyw czy też kulturę, w której się znajdujemy: to wtedy właśnie, gdy czyjaś narracja zbacza z torów, jesteśmy w stanie dostrzec, że nikt nie jest tak naprawdę niezależną jednostką o unikalnej narracji. Kiedy narracja człowieka odbiega od normy, uznaje się go za szalonego”. Albo za artystę – dodałbym na koniec.
To pisałem ja, symulacja mego własnego mózgu, wypadkowa fałszywych wspomnień i społecznych oczekiwań, cieniutka warstewka świadomości na wielkiej, czarnej otchłani milionów lat ewolucji. ©Ⓟ