Dla wielu moich rozmówców o wiele bardziej dewastujące było milczenie bliskich czy poczucie bycia oszukiwanym. Kwestia pochodzenia – że byli dziećmi zrodzonymi z gwałtów podczas II wojny – schodziła na dalszy plan

Z Jakubem Gałęziowskim rozmawia Estera Flieger
Jednym z bohaterów oglądanego przez kolejne pokolenia Polaków serialu „Dom” jest Mietek Pocięgło. Jest on synem żołnierza Wehrmachtu, który zgwałcił jego matkę. Skoro taka historia pojawiła się w tej popularnej produkcji, czy takie wojenne doświadczenia istniały w naszej zbiorowej świadomości? Czy raczej w ten sposób, dzięki filmowi, w końcu się w niej pojawiły?
W książce przywołuję tę postać. Przez cały okres badań wielokrotnie spotykałem się z sytuacją, że kiedy opowiadałem o tym, czym się zajmuję, pierwszym skojarzeniem u rozmówców był właśnie ten bohater „Domu”.
Serial zaczęto emitować niespełna 40 lat od zakończenia wojny. Po 1945 r. nie mówiło się o tym, że w wyniku związków czy gwałtów, których dopuszczali się niemieccy okupanci i czerwonoarmiści, rodziły się dzieci? Niemiecka historyczka Maren Röger szacuje, że ze związków Niemców z Polkami mogło urodzić się więcej dzieci niż ze związków Niemców z Norweżkami (8 tys.), ale mniej niż z Dunkami (12-15 tys.). Nie ma szacunków liczby dzieci urodzonych z gwałtów dokonanych przez czerwonoarmistów, jedynie historyk Marcin Zaremba podaje, że liczba ta mieści się pomiędzy szacunkami dla dwóch innych krajów: 50 tys. gwałtów na Węgrzech i 10-20 tys. gwałtów w Czechosłowacji.
Rodziny, których dotknęło to doświadczenie, próbowały wyprzeć problem. Większość osób, których historie poznałem, wychowały matki, dziadkowie lub ewentualnie inni dalsi krewni. To dawało im szansę, by w pewnym momencie dowiedzieć się czegoś o swoim pochodzeniu. Jeśli zaś dzieci poczęte z gwałtów trafiały do domu opieki lub adopcji, to przeważnie wszelki ślad po nich ginął. Często ich nowe rodziny nie miały świadomości, że ojcem ich przybranych dzieci był okupant niemiecki czy żołnierz radziecki.
Kiedy takie osoby dowiadywały się o swoim pochodzeniu?
Większość moich rozmówców dowiedziała się o swoich korzeniach w dorosłym życiu. Ta wiedza zwykle jest niepełna, co pokazuje, że o tym się w domach nie rozmawiało. Temat był bolesny, wstydliwy, niewygodny. Bywało i tak, że matki starały się zatrzeć ślady, np. zmieniając miejsce zamieszkania. O to w powojennej Polsce było łatwo. Szczególnie na ziemiach odzyskanych było sporo wakatów - takie kobiety dostawały więc tam pracę, a dzieci trafiały do ośrodków opieki dziennej. Dzięki temu zabiegowi chroniły się przed językami ludzi z rodzinnych miejscowości.
A władza interesowała się takimi dziećmi?
Jakub Gałęziowski doktor historii Uniwersytetu w Augsburgu i Uniwersytetu Warszawskiego. Zajmuje się historią mówioną i badaniami biograficznymi. Współzałożyciel Polskiego Towarzystwa Historii Mówionej i jego prezes / Materiały prasowe
Nie miała żadnego interesu w tym, aby prześladować te kobiety, a tym samym nie interesowały ją ich dzieci.
Pisze pan również o Polkach, będących w różnego rodzaju relacjach intymnych z niemieckimi okupantami. Nie mszczono się na nich, jak w Europie Zachodniej? W wielu krajach za utrzymywanie kontaktów z Niemcami urządzano po wojnie spektakle nienawiści.
Znamy przypadki wyroków wydanych na kobiety przez Państwo Podziemne. Były też pojedyncze egzekucje - ale zwykle nie za „sypianie z wrogiem”, lecz za donosicielstwo czy denuncjację. Sprawa ewentualnych kontaktów intymnych była drugorzędna. Niektóre formacje partyzanckie za to ostatnie goliły włosy delikwentkom, ale to też zdarzało się rzadko. Po wojnie komuniści tym się już nie zajmowali. Władza widziała wrogów w innych grupach społecznych. Dzięki temu te kobiety i ich dzieci zniknęły z pola jej widzenia. Lokalne społeczności także nie były zainteresowane wyciąganiem konsekwencji czy zemstą - przypadki samosądów były pojedyncze. Według mnie, inaczej niż w Europie Zachodniej, w Polsce tego rodzaju relacje z niemieckim okupantem były do pewnego stopnia społecznie akceptowane, widziano w nich przede wszystkim strategię przetrwania.
A wracając do przemocy seksualnej?
Tematu nie było, bo przypomnienie o gwałtach, których dopuszczali się żołnierze Wehrmachtu, automatycznie kierowało uwagę na przemoc seksualną, której sprawcami byli czerwonoarmiści. W tamtym czasie nie było języka, który opisywałby to zjawisko, inna była też świadomość społeczna. Temat pojawił się dopiero po 1956 r., najpierw w powieści Romana Bratnego o pokoleniu Kolumbów, potem publiczność mogła zetknąć się z nim w 1962 r., kiedy premierę miał oparty na opowiadaniu Kazimierza Brandysa film Wojciecha Jerzego Hasa „Jak być kochaną”. To był dość krótki okres w PRL, kiedy można było powiedzieć więcej, bo po 1968 r. cenzura z powrotem się zaostrzyła. To właśnie w tym „okienku” ukazały się także wydane przez „Czytelnika” wspomnienia Wandy Półtawskiej, która wprost pisała o tym, że żołnierze Armii Czerwonej gwałcili wracające z obozów koncentracyjnych Polki.
Opisuje pan bardzo ciekawą historię, która miała miejsce w jednym z powiatów w południowo-zachodniej Polsce. Starosta wydał pisemne polecenie sporządzenia w poszczególnych gminach list z nazwiskami „niezamożnych matek” wychowujących dzieci urodzone z gwałtów.
To jedyny przykład reakcji władz - dodajmy, że niższego szczebla - na obecność dzieci urodzonych z gwałtów, których dopuścili się żołnierze radzieccy. Prawdopodobnie początek sprawie dały dwie niezależne inicjatywy: pewna kobieta zgłosiła się do gminy po zapomogę z tytułu urodzenia dziecka spłodzonego przez czerwonoarmistę, w drugim przypadku to urzędnik gminy upomniał się o wsparcie dla ubogiej matki. Czy to był impuls dla władz powiatowych? Trudno jednoznacznie stwierdzić, na pewno skutkiem było zauważenie problemu na poziomie urzędowym i podjęcie próby wyjścia naprzeciw potrzebom kobiet. Nie znalazłem jednak żadnych śladów podobnych działań w innych regionach kraju, co nie oznacza, że ich nie było. Trudno też na podstawie dostępnych dokumentów ocenić, czy we wskazanym przypadku była to jednorazowa zapomoga, czy stałe wsparcie. Jedno jest pewne, problem istniał, ale niewielu go dostrzegało. Większość wybierała milczenie.
Czy inna była sytuacja dziecka urodzonego z gwałtu, którego sprawcą był żołnierz Wehrmachtu, od tego, którego ojcem był czerwonoarmista?
Większość zgwałconych przez żołnierzy Armii Czerwonej kobiet, które zdecydowały się na poród, pozostało na miejscu. Do dziś ich historie nie wychodzą poza lokalne społeczności - jeżdżąc po Polsce słyszałem od ludzi, że wiedzą, kto z sąsiadów ma takie pochodzenie, ale nie mogą mi powiedzieć, bo to była pilnie strzeżona tajemnica. A ja powinienem odpuścić i nie zajmować się tematem. W tym sensie inne były losy dzieci, których ojcami byli Niemcy - nie tylko żołnierze Wehrmachtu, gdyż aparat okupacyjny na ziemiach polskich był znacznie bardziej zróżnicowany niż w Europie Zachodniej. Polki relacje intymne z Niemcami najczęściej nawiązywały w sytuacji pracy, często przebywając z dala od rodzin. Po wojnie rzadko decydowały się na powrót do rodzinnych miejscowości, wybierając anonimowość dla siebie i dzieci. Jak wspomniałem, w 1945 r., w okresie masowych migracji i ogromnego chaosu, zatarcie za sobą śladu nie było trudne. Uogólniając, losy obu grup dzieci urodzonych z powodu wojny układały się odmiennie.
A dzieci racjonalizowały historię swojego pochodzenia? I znów: inaczej, kiedy ojcem był Niemiec, a inaczej, kiedy żołnierz Armii Czerwonej?
Ojcami większości osób, z którymi rozmawiałem, byli okupanci niemieccy. Te osoby próbowały ich idealizować - jeżeli nie mieli żadnych konkretnych informacji na ich temat, wyobrażali sobie ich jako żołnierzy Wehrmachtu, najpewniej zmuszonych do walki, zdolnych do uczuć. W podobny sposób zresztą fantazjowali o miłosnym związku biologicznych rodziców - chcieli, aby to był płomienny romans wbrew złu wojny. Przeprowadzając wywiady, wielokrotnie słyszałem zdanie, czasem rzucone mimochodem: „Mam jednak nadzieję, że to nie był SS-man”. Ktoś też powiedział: „Szczęście w nieszczęściu, że to nie był żołnierz radziecki”. Jednej z rozmówczyń całe życie towarzyszył lęk, że jej ojciec biologiczny był nazistą. Znalazłem informację o nim w jednym z niemieckich archiwów, z akt procesu denazyfikacyjnego wynika, że nie miał nic wspólnego z NSDAP. Moja rozmówczyni w wieku 75 lat odetchnęła z ulgą. Inny przykład: wnuczka osoby urodzonej z gwałtu, którego sprawcą był żołnierz Armii Czerwonej, opowiedziała mi, że w rodzinie istnieją dwa przekazy - jeden o przemocy seksualnej, a drugi o uczuciu. Przyznała, że skłania się ku drugiemu. Widać w tym, według mnie, pragnienie uzasadnienia swojego pochodzenia - każdy z nas chce być dzieckiem miłości. Jednocześnie jest lęk, że mogło być całkiem inaczej. Kobieta ta podzieliła się ze mną obawą, że jej dziadkiem mógł być jednak gwałciciel.
Jakub Gałęziowski, „Niedopowiedziane biografie. Polskie dzieci urodzone z powodu wojny”, Krytyka Polityczna 2022 / Dziennik Gazeta Prawna - wydanie cyfrowe
W jaki sposób znalazł pan te osoby?
W większości przypadków dotarły do mnie same. Kiedy zacząłem badania, nie wiedziałem, jak je znaleźć. W wielu krajach Europy Zachodniej i Północnej istnieją stowarzyszenia dzieci urodzonych z powodu wojny. W Polsce nie, więc jedyne, co mogłem zrobić, to zamieścić w różnych mediach ogłoszenie, że poszukuję rodzin z takim doświadczeniem. Zwykle pisali do mnie przedstawiciele kolejnego pokolenia, osoby te często miały nadzieję, że człowiekowi z zewnątrz, historykowi, rodzice opowiedzą więcej, bo z nimi nigdy nie chcieli rozmawiać na ten temat. Zgłosiło się do mnie ponad 30 osób, ale przeprowadziłem tylko 16 wywiadów. Nie wszyscy byli gotowi, żeby zmierzyć się z przeszłością, a tym bardziej, aby ich historie włączyć do książki. Większości z tych, którzy się zgodzili, zależało na anonimowości. Na jedną z rozmów zamiast mężczyzny, z którym byłem umówiony, przyszła jego żona. Czuła, że to ważne i bardzo chciała opowiedzieć o życiu z osobą, której ojcem był żołnierz Wehrmachtu. Było to niezwykłe spotkanie, które otworzyło moje oczy na to, że dziedzictwo wojenne nie dotyczyło tylko jednej konkretnej osoby, ale całej rodziny.
Dzieci urodzone z powodu wojny - posłużył się pan tym określeniem w odpowiedzi, więc to dobry moment, aby wyjaśnić, co oznacza.
To moje tłumaczenie angielskiego terminu „children born of war”, być może nieudolne, być może kiedyś ktoś wpadnie na lepsze. Widziałem potrzebę odróżnienia badanej przeze mnie grupy od dzieci wojny - kategorii bardzo szerokiej, opisującej całą kohortę osób, których dzieciństwo przypadło na czas II wojny światowej. Dwa polskie stowarzyszenia skupiające dziecięce ofiary wojny odwołują się właśnie do tego ogólnego terminu. Angielska nazwa zresztą również w tym celu została stworzona i do pewnego stopnia spełnia ona swoją funkcję; o tym, że nie w pełni, piszę w książce. Z pewnością ten termin nie stygmatyzuje, jak wiele stosowanych potocznie określeń, nierzadko wulgarnych. Mam nadzieję, że w tej nazwie odnajdą się konkretne osoby i rodziny.
Czy pana rozmówcy mają poczucie, że są ofiarami?
W większości przypadków nie - i to było jednym z większych dla mnie zaskoczeń. Zaczynałem pracę z takim właśnie przekonaniem opartym na doświadczeniach badaczy w innych krajach. Naukowcy widzą w nich ofiary, nie dziwne więc, że i te osoby same o sobie tak zaczynają mówić. Dla wielu moich rozmówców, o wiele bardziej dewastujące było milczenie bliskich, poczucie bycia oszukiwanym, a kwestia samego pochodzenia schodzi na dalszy plan.
Co nowego chce pan swoją książką powiedzieć o II wojnie światowej?
Zwracam uwagę na grupę ludzi, która dotychczas nie istniała w naszej opowieści o wojnie, a przy okazji na problemy, które wciąż pozostają na marginesie historycznej debaty. To m.in. przemoc seksualna, której sprawcami byli żołnierze Armii Czerwonej, powojenne aborcje będące jej skutkiem, a także samodzielne rodzicielstwo matek, które zdecydowały się na urodzenie dzieci z gwałtu. Wszystkie te wojenne doświadczenia są nadal z nami.
Książka ma także współczesny kontekst.
Tak, bo każdy konflikt naznaczony jest przemocą seksualną. Mogłoby się wydawać, że wraz ze wzrostem świadomości zbrodnie takie jak gwałty nie będą się wydarzać. Ich liczba wcale się jednak nie zmniejsza, co widzimy dziś w Ukrainie. Tam do gwałtów dochodzi przecież od samego początku wojny w 2014 r.
Podczas lektury zaskoczyło mnie to, że międzynarodowe organizacje tak późno rozpoznały problem.
To porusza, bo dziś również doskonale widać niezdolność wielkich organizacji do adekwatnych reakcji wobec przemocy; brakuje podstawowej umiejętności nazwania zła złem i dania posłuchu świadkom. Po raz pierwszy osoba urodzona z powodu wojennego gwałtu została zaproszona do ONZ w 2018 r. To jeden z założycieli bośniackiego stowarzyszenia „Zapomniane dzieci wojny”. Dziś członkowie tej organizacji upominają się o uznanie ich doświadczeń. Przy tej okazji warto zwrócić uwagę na to, że ich matki mogły liczyć na jakiekolwiek wsparcie od organizacji humanitarnych, w 1945 r. kobiety zgwałcone zdane były same na siebie, a ich dzieci „zniknęły” na dziesięciolecia. ©℗