Yukio Mishima jest fascynujący nawet wtedy, gdy budzi odrazę. Porusza w nas empatię także wówczas, gdy sam pozostaje zimny jak głaz.
Yukio Mishima jest fascynujący nawet wtedy, gdy budzi odrazę. Porusza w nas empatię także wówczas, gdy sam pozostaje zimny jak głaz.
Kiedy pisze się o wielkich artystach, zazwyczaj ujmuje się ich życie w porządku chronologicznym - startując od narodzin. Ale w wypadku Yukio Mishimy rzecz ma się inaczej. „Gdy ktoś zabiera się za Mishimę, pierwszą japońską gwiazdę literacką światowej rangi, prawie zawsze zaczyna od jego śmierci - pisze jeden z biografów słynnego Japończyka Damian Flanagan (Damian Flanagan, „Yukio Mishima”, Reaktion Books 2014). - Z Mishimą jest bowiem tak, jakby bieg czasu został odwrócony i cofnięty, zaś ostatni, dramatyczny dzień stanowił nie tylko podsumowanie jego życia, lecz także był momentem, w którym historia Mishimy osiąga apogeum i, w orgii krwi, wpada w cykl wiecznego odrodzenia”.
Cóż wydarzyło się 25 listopada 1970 r. w tokijskiej dzielnicy Ichigaya? Tuż przed godz. 11 rano Mishima z czterema członkami swojej prywatnej bojówki, Stowarzyszenia Tarcz, zjawił się z zapowiedzianą wizytą w kwaterze głównej Lądowych Sił Samoobrony (Japońskie Siły Samoobrony - armia japońska, formalnie, ze względu na pacyfistyczne zapisy w tamtejszej powojennej konstytucji, niebędąca wojskiem). Zaprowadzono ich do biura komendanta, gen. Masudy. Siły Samoobrony, trzeba dodać, odnosiły się życzliwie do paramilitarnej działalności Mishimy - do tego stopnia, że pozwalano ćwiczyć studenterii ze Stowarzyszenia Tarcz (i samemu Mishimie) razem z regularnymi oddziałami. Mishima był w mundurze, który zresztą sam zaprojektował, i z samurajskim mieczem u boku. Kurtuazyjna rozmowa z generałem szybko się skończyła: bojówkarze obezwładnili, związali i zakneblowali Masudę, od tego momentu był zakładnikiem. Napastnicy, grożąc zgładzeniem komendanta, przedstawili żądania. Chcieli, by do południa całą Dywizję Wschodnią Sił Samoobrony zebrano przed budynkiem kwatery głównej - żołnierze mieli w ciszy wysłuchać mowy Mishimy. Życzyli sobie również, by przed przemówieniem przewieziono na miejsce wydarzeń pozostałych prawie stu członków Stowarzyszenia Tarcz. Kolejne żądanie dotyczyło niepodejmowania przez wojsko żadnej akcji interwencyjnej między godz. 11 a 13.10. „Na wypadek, gdyby im jednak przeszkodzono - relacjonuje John Nathan, autor książki «Mishima. Życie» - Mishima obiecywał zabić komendanta na miejscu i popełnić seppuku. Mniej więcej dziesięć minut zajęło oficerowi dowodzącemu uznanie, że Mishima mówi poważnie”.
Punktualnie w południe Mishima - stojąc na balkonie biura komendanta - rozpoczął przemówienie skierowane do 800 mocno wkurzonych ludzi zgromadzonych dziesięć metrów poniżej, na placu przed budynkiem. Prawie nie było go słychać: nad jego głową latały policyjne helikoptery, zakrzykiwano go drwiącymi komentarzami. „Mishima przeleciał przez treść manifestu w ochrypłej salwie retorycznego krzyku, co chwila spoglądając na zegarek - pisze Nathan. - Miał zamiar przemawiać przez trzydzieści minut, lecz po siedmiu uznał, że nie ma sensu kontynuować. Przeskoczył do końcowego apelu do żołnierzy, by połączyli się z nim i jego towarzyszami w śmierci, a hałas zagłuszył frazy, które wywrzeszczał: «Dosyć czekania», (...) «powstańcie i zgińcie», «prawdziwi mężczyźni i samuraje». Oczywiście nie było żadnej odpowiedzi, nawet szydercze okrzyki nie stały się głośniejsze. Mishima dał znać Moricie (współtowarzyszowi z bojówki - red.), który do niego podszedł. Trzy razy krzyknęli: «Tennō Heika banzai!» (Niech żyje Jego Cesarska Mość!), po czym gwałtownie się wycofali. Równie gwałtownie uciszył się tłum pod balkonem”.
Powróciwszy do gabinetu komendanta, Mishima rozpoczął przygotowania do popełnienia rytualnego samobójstwa. Ćwiczył to, rzec można, na sucho, wielokrotnie - pozował półnago do zdjęć z krótkim mieczem tantō wycelowanym w lewą stronę brzucha, odegrał nawet seppuku (w ekstatycznie naturalistycznej konwencji) we własnym filmie, nakręconym w 1966 r. na podstawie opowiadania „Umiłowanie ojczyzny”: jest w nim oficerem, który musi się zabić, by uratować swój honor - w innym wypadku zmuszono by go do wystąpienia przeciw przyjaciołom. Opowiadanie zresztą jest niesamowite i druzgocące - można je przeczytać w polskiej wersji w przekładzie Henryka Lipszyca (w zbiorze „Zimny płomień”, Świat Książki, Warszawa 2008).
Ale tym razem wszystko odbyło się jak najbardziej serio. Mishima rozpiął kurtkę, usiadł - zgodnie z obyczajem - na piętach, wbił tantō w lewy bok i zaczął prowadzić ostrze w poprzek brzucha. Stojący za nim Morita miał odciąć głowę Mishimie jednym ciosem miecza, by skrócić cierpienia mentora, ale nie udało mu się. Ostatecznie uczynił to kolega, niejaki Furu-Koga, który chwilę później zdekapitował również Moritę.
Czym była owa osobliwa rzeź? Wymarzoną przez Mishimę bohaterską śmiercią na polu walki? Apoteozą jego sadomasochistycznych, autoerotycznych fantazji? Szczególnego rodzaju dziełem sztuki? Aktem desperacji, mającym przebudzić rodaków z konsumpcjonistycznego snu? A może - po prostu - wszystkim tym naraz?
Japońska historia pełna jest spektakularnych i różnorodnych opowieści o seppuku. „Pokonani wojownicy rozcinają sobie brzuchy na polu bitwy, żeby zrobić na złość swoim wrogom, (...) wyrzucają swoje flaki w powietrze lub piszą wiersze własną krwią. (...) Całe gospodarstwa domowe popełniają seppuku razem. Przyjaciele ze łzami w oczach uśmiercają przyjaciół. Ojcowie ścinają głowy synom lub odwrotnie. Bracia zarzynają się nawzajem. Kochankowie rozczłonkowują się na grobie ukochanej. Wasale poświęcają się po śmierci swojego pana. Poniżeni zabójcy zwracają swoje miecze przeciwko sobie. Imperialiści rozcinają sobie wnętrzności w imię cesarza. Żony dźgają się, by zawstydzić swoich mężów” - pisze Andrew Rankin w książce „Seppuku. A History of Samurai Suicide” (Kodansha USA 2011). „Seppuku może być dokonywane spontanicznie albo z premedytacją, dobrowolne bądź z poczucia obowiązku, publiczne lub intymne. Może mieć charakter uroczystej ceremonii lub dramatycznej teatralizacji. Samuraje rozcinają sobie brzuchy z powodów honorowych, ze wstydu, z desperacji, żalu, paniki, sprzeciwu, patriotyzmu, narcyzmu, zemsty, nienawiści i miłości. Istnieją opisy seppuku z udziałem wojowników, służących, dzieci, biurokratów, pedagogów, prawodawców, piratów, poetów, książąt i księży. (...) Te wszystkie barwne wariacje przenika zasadnicza, niezmienna idea: kiedy nie da się już żyć dumnie, samuraj powinien podjąć starania, by umrzeć z dumą, a najszlachetniejszą śmierć stanowi dla samuraja seppuku” - dodaje.
Problem w tym, że w 1970 r. w Japonii (która właśnie emancypowała się jako nowoczesna gospodarka rynkowa z potencjałem, wkrótce zresztą spełnionym, na bycie kolejnym światowym mocarstwem gospodarczym) rytualne samobójstwo Mishimy było już kompletnym anachronizmem - czymś na kształt dziwacznej rekonstrukcji historycznej. Zresztą nie tylko ono: również formułowane przez niego od pewnego czasu postulaty przywrócenia Japonii „kulturowego cesarza” jako idei, wokół której będzie można dokonać powrotu do tradycyjnych wartości epoki samurajskiej (czyli, de facto, sprzed 1868 r., gdy Japonia otworzyła się na świat i rozpoczął się okres Meiji - Era Światłych Rządów).
Mishima w manifeście, który zamierzał wygłosić przed żołnierzami Sił Samoobrony, wzywał wojsko do samobójczej misji ratowania Japonii. „Byłyście (Siły Samoobrony - red.) naszym jedynym schronieniem w tym oziębłym kraju, gdzie można oddychać tylko gryzącym powietrzem. (...) Widzieliśmy, jak Japonia upaja się dobrobytem i wpada w duchową pustkę. (...) Zgrzytając zębami, musieliśmy patrzeć, jak Japończycy bezczeszczą historię i tradycję swojego kraju. (...) Wierzyliśmy, że tylko w Siłach Samoobrony zachowały się prawdziwa Japonia, prawdziwi Japończycy, prawdziwy duch samurajów. (...) Powstańcie z nami i, przez wzgląd na słuszność i honor, razem z nami zgińcie” - cytuje fragmenty owego manifestu John Nathan w swojej biografii Mishimy.
Czy Mishima wierzył w te dęte nacjonalistyczne brednie? Odpowiedź jest nadspodziewanie skomplikowana.
Po pierwsze dlatego, że nie istniał nigdy człowiek nazywający się Yukio Mishima. Żył za to - w latach 1925-1970 - Kimitake Hiraoka, syn urzędnika średniego szczebla, geniusz literatury, który za namową kolegów przyjął w wieku nastoletnim pseudonim pisarski Yukio Mishima; początkowo głównie po to, by uchronić się przed gniewem ojca, niechcącego przyjąć do wiadomości, że Kimitake zamierza zostać pisarzem.
Nie bez powodu jedna z najbardziej opasłych biografii Hiraoki/Mishimy nosi tytuł „Persona” (Naoki Inose, „Persona. A Biography of Yukio Mishima”, tłum. Hiroaki Sato, Stone Bridge Press 2012). Nie bez powodu też rewelacyjna powieść, która rozpoczęła wielką karierę Mishimy, nazywa się „Wyznanie maski” (oryg. wyd. 1949, wyd. pol. PIW 2019, przeł. Beata Kubiak Ho-Chi) i stanowi nie tylko próbę, jak wspomina w posłowiu tłumaczka, „wyjaśnienia źródła sadomasochistycznych skłonności homoseksualnych głównego bohatera”, będącego alter ego samego autora, lecz także wielopoziomową kreację literacką.
„Moim celem było napisanie całkowicie fikcyjnej spowiedzi” - deklarował Mishima we wstępie do japońskiego wydania „Wyznania maski” (cytuję za: Andrew Rankin, „Mishima. Aesthetic Terrorist. An Intellectual Portrait”, University of Hawai’i Press 2018). Innymi słowy, żeby zrozumieć finalny gest pisarza, trzeba (co jest być może niewykonalne) odseparować Kimitake Hiraokę od Yukia Mishimy. Niewykluczone, że sprawy mają się tak, jak sugeruje Rankin w swojej monografii - że Yukio Mishima był posłusznym uczestnikiem performance’u rozpisanego na dekady przez Kimitakę Hiraokę, który, definiując się w młodym wieku jako poeta, pisał: „W porównaniu ze zwykłymi ludźmi poeta jest wywrócony na lewą stronę. Jego skóra skierowana jest do wewnątrz, podczas gdy wnętrzności i krew - na zewnątrz. Wewnątrz utula sam siebie, na zewnątrz jest skrajnie samotny. Wystawia się na świat zewnętrzny z dyspozycją do odczuwania nadmiarowego, żądlącego bólu i przetwarza te doznania, by stworzyć bezlitosną, pełną pogardy przestrzeń nieczułości”.
Po drugie natomiast dlatego, że raczej nie każdy i każda z nas - mam nadzieję - doświadczy końca świata. A Kimitake Hiraoka końca świata doświadczył. Tak wiele bowiem zależy od tego, gdzie i kiedy się rodzimy. Václav Havel zwykł mawiać żartem, że łaska późnego urodzenia (czyli w 1936 r.) uniemożliwiła mu karierę cudownego dziecka stalinizmu - co stało się, przykładowo, udziałem Milana Kundery (rocznik 1929) czy Pavla Kohouta (1928). Z kolei przeznaczeniem pokolenia równolatków Hiraoki było zginąć za cesarza w japońskiej wojnie imperialnej. Zginąć, dodajmy, w atmosferze podniosłej zachęty do samobójczej śmierci. „Japońscy chłopcy z generacji Mishimy nie mieli wyboru i musieli rozmyślać o tym, w jaki sposób umrą - pisze Rankin. - Większość z nich przyjmowała za pewnik, że po ukończeniu dwudziestu lat długo nie pożyje. Japońskie wojsko promowało ideologię gloryfikującą śmierć, instruując żołnierzy, by nigdy się nie poddawali i zamiast tego »roztrzaskali się jak kryształ« na polu bitwy. Podręczniki szkolne, popularne piosenki, sztuki teatralne i filmy wywyższały cnotę »opadania jak płatki kwiatu wiśni« dla cesarza”.
Rankin przywołuje powojenną wypowiedź politologa Bunzō Hashikawy, jednego z najuważniejszych czytelników Mishimy: „Ci z nas (...), których wiek nastoletni i młodość przypadły na czas wojny, nie mogą wspominać tego okresu bez czystej przyjemności i specyficznego poczucia winy. Jest to wspomnienie pogańskiej orgii, upojenia konsekrowaną zbrodnią. Kształt tamtej epoki obejmował zadziwiającą ilość wolności, cudowną samowolę i niewinność (...). Cały świat wydawał się przesiąknięty jednością przejrzystej niefrasobliwości i słodkiej przemocy. Dla nas (...) te dni były jak dni niekończącego się lata, wakacje, które miały trwać wiecznie. Bogowie zeszli na ziemię, by walczyć jako plemienne bóstwa. (...) Jeśli mogę zapożyczyć termin, którego Max Weber użył do opisania swoich doświadczeń z okresu I wojny światowej, to tym, co gwarantowało takie upojenie, była nasza Totengemeinschaft, nasza »wspólnota śmierci«. Wiedzieliśmy, że umrzemy młodo. Dlatego wszystko było dozwolone”.
Kimitake Hiraoka też przygotowywał się na śmierć. Ale ostatecznie odrzuciła go komisja lekarska: był cherlawy, blady, jeden z doktorów podejrzewał gruźlicę. Przyszła gwiazda literatury spokojnie dotrwała do końca wojny, służąc w rozmaitych oddziałach pomocniczych nieopodal Tokio (i zajmując się tam przede wszystkim pisaniem). 15 sierpnia 1945 r. cesarz przemówił przez radio do rodaków z prośbą, by się poddali - zrujnowany kraj płonął. Zaczęła się amerykańska okupacja. Jesienią ukochaną nastoletnią siostrę Kimitaki zabił nagle tyfus. Na początku następnego roku cesarz jeszcze raz odezwał się do narodu, tym razem ze stanowczą sugestią, że jest zwykłym człowiekiem, i nakazem, by przestano uznawać go za boga.
Należy przypuszczać, że ten okres - między 1944 r. a 1946 r. - stał się decydujący dla przyszłych wyborów autora „Wyznania maski” (w tym dla jego obsesyjnego zainteresowania estetyką śmierci, ku której frunął niczym ćma do płomyka świecy). Dla Japonii zresztą też. Nie tylko Mishimę trapiła fundamentalna tożsamościowa niepewność, trapiła ona także cały kraj, i to co najmniej od połowy XIX stulecia. Przegrana wojna (a przecież tej wojny nie można było przegrać, skoro się walczyło z realnym bogiem po swojej stronie - bogiem, który się jednak wycofał) znacząco wzmocniła te uczucia. „We wściekłym, pełnym przesady sposobie, w jaki Mishima usensacyjnił własny kryzys tożsamości, w jego poszukiwaniach autentyczności i więzi, w jego niespokojnym wahaniu między Wschodem a Zachodem, w jego skłonności do przemocy i melodramatyzmu, a nawet w jego poczuciu pustki, wielu Japończyków dostrzegło odbicie narodowych niepokojów, które nadal pozostają nierozwiązane. Stąd «duchowy ból», który Mishima wciąż (w Japonii) wywołuje” - zauważa Rankin.
Niedawno wydana u nas biografia Mishimy autorstwa Johna Nathana ma sporo zalet i parę wad. Zacznę od zalet: Nathan, zasłużony amerykański tłumacz literatury japońskiej, przekładał również Mishimę i znał go osobiście. Biografię pisał na świeżo, zbierając materiały i przeprowadzając rozmowy niedługo po śmierci pisarza - książka ukazała się oryginalnie w 1974 r., będąc pozycją na tyle solidną, że wyznaczyła pewien kanon interpretacyjny w odniesieniu do Mishimy. To dobrze wymyślona i napisana narracja biograficzna, pozwalająca prześledzić nie tylko konsekwencję, z jaką autor „Złotej pagody” budował swój publiczny wizerunek, lecz także zawierające się w owym „projekcie Mishima” zadziwiające wolty: najpierw od wycofanego mola książkowego do postaci światowca, bon vivanta i autora bestsellerów, potem zaś, od owego noszącego się po zachodniemu gwiazdora do tradycjonalisty, quasi-samuraja, kulturysty, militarysty i prawicowego bojówkarza.
/>
Problemy z książką Nathana są natomiast zasadniczo dwa: pierwszy to względnie naiwne interpretacje utworów literackich Mishimy w kontekście jego biografii - Mishima był w istocie dużo lepszym pisarzem, niżby mogło wynikać z tych sugestii. Drugi problem to zapędzanie Mishimy przez Nathana do freudowskiego narożnika i tłumaczenie licznych jego decyzji jako przejawów jakiegoś „erotycznego popędu śmierci”. Oczywiście, biografia pióra Nathana ma prawie pół wieku - sporo się od tego czasu zmieniło zarówno w sprawie obecności głupawego freudyzmu w interpretacyjnym przyborniku zawodowego biografia, jak i, przykładowo, w sądach na temat homoseksualizmu, które w tej książce rażą swoją reliktowością (choć nie są homofobiczne, zaznaczę).
To jednak nie zmienia faktu, że zwłaszcza skrupulatny opis dzieciństwa i młodości Hiraoki/Mishimy bywa w tym tekście wstrząsający - zwłaszcza że owo dziecko, żyjące w klinczu między konkurującymi o nie matką i babką, do wieku lat 12 praktycznie uwięzione w domu, okazało się obdarzone niesłychanym talentem pisarskim: nie chodzi nawet o wrażliwość, bo tę dzieci miewają same z siebie, ale o zdumiewającą umiejętność panowania nad językiem.
Tę umiejętność Mishima zachował przez całe życie - na marginesie wypada wspomnieć, że był, przy całej swojej ekstrawagancji, człowiekiem o nadzwyczajnie uregulowanym planie dnia. Nigdy się nie spóźniał, nigdy nie zawalił żadnego deadline’u, potrafił wyjść z każdej imprezy punktualnie o 11 wieczorem, żeby siąść do pisania. Czynił tak niezależnie od tego, czy był akurat idolem mas, paradującym w hawajskiej koszuli, czy koneserem smagłych nastolatków w Rio de Janeiro, czy faszyzującym watażką w opasce z symbolem wschodzącego słońca.
Tak się składa, że na dniach (premierę przewidziano na 3 listopada) ukaże się po polsku esej Mishimy „Słońce i stal” - pisany w latach 1965-1968 tekst starający się w kategoriach estetycznych wytłumaczyć, dlaczego japoński pisarz (oraz, dodajmy, także wybitny dramaturg) opowiedział się po stronie munduru i siły fizycznej. Przez twórczość Mishimy temat piękna przewija się od samego początku, „Słońce i stal” miało być swego rodzaju podsumowaniem kwestii jego osobistej estetyki. A jest ona oparta na przekonaniu, że prawdziwe, fizycznie odczuwalne piękno, nadające życiu sens i ciężar, tkwi w momencie krańcowego doznania bólu, bezpośrednio poprzedzającego śmierć. Ten ból i ta śmierć nie mogą być pozbawione znaczenia - cierpieć i umierać trzeba za coś i z kimś - nie samotnie, w anonimowym pokoju, lecz we wspólnocie, w walce, z oczywistą misją samopoświęcenia.
/>
„Nigdy nie zależało mi na odurzeniu zmysłów alkoholem lub narkotykami. Interesowało mnie tylko podążanie za niezmąconą świadomością aż do jej granic, do tego tajemniczego punktu, w którym przemienia się ona w siłę podświadomości. Czy w tej podróży do krańca świadomości znalazłby się świadek pewniejszy niż ból? Bez wątpienia pomiędzy świadomością i cierpieniem fizycznym istnieje współzależność, bo właśnie świadomość jest najpewniejszym świadkiem poznawania krańców fizycznego bólu. Ból jest być może jedyną gwarancją istnienia świadomości w ciele, jej jedynym fizycznym przejawem. (...) Osiągam tryumf nad przeciwnikiem, gdy dostosowuje on swój kształt do wytworzonego przeze mnie zagłębienia w przestrzeni - muszę wtedy utrzymać poprawną, piękną postawę. Jej forma musi kryć w sobie zwinność najwyższej próby i niezrównaną elastyczność, być niemal jak ciecz, która swym kształtem stwarza coraz to nowsze rzeźby. Nieustanne promieniowanie siły musi podtrzymywać swoją formę, tak jak robi to nieprzerwany strumień wody, ustanawiając to, co nazywamy fontanną. Moje długotrwałe hartowanie ciała słońcem i stalą było zatem takim właśnie tworzeniem ciekłych rzeźb, a ponieważ stworzone w ten sposób mięśnie przynależą ściśle do życia, to cała ich wartość musiała opierać się na blasku tych szczególnych momentów. To dlatego rzeźby przedstawiające człowieka upamiętniają w wiecznym marmurze ulotną esencję cielesności. Wynikało z tego, że po drugiej stronie, chwilę po momencie chwały, już napiera śmierć”.
Fascynująco byłoby przypatrzeć się, jak te Mishimowskie straceńcze marzenie o ostatecznym, fizycznym doznaniu istnienia w świecie koresponduje, przykładowo, z transgresywnym pisarstwem Roberta Bolano (poczytajcie choćby „Gwiazdę daleką”) bądź Chucka Palahniuka (weźmy taki „Fight Club”), jak odbija się w tych ideach Gombrowicz (Mishima wymieniał go jako jednego z najważniejszych dla siebie autorów europejskich), a jak Houellebecq. Zostawiając państwa z tymi myślami, zachęcam do czytania Mishimy: jest fascynujący nawet wtedy, gdy budzi odrazę. Porusza w nas empatię także wówczas, gdy sam pozostaje zimny jak głaz. ©℗
Reklama
Reklama