Lęk przynosi mądrość i cierpienie: nauczył nas planować, a zarazem dał nam świadomość absurdu istnienia.
Lęk przynosi mądrość i cierpienie: nauczył nas planować, a zarazem dał nam świadomość absurdu istnienia.
Daan Heerma van Voss (rocznik 1986) jest uważany w Holandii za jednego z najbardziej utalentowanych pisarzy młodszego pokolenia. Nie mieliśmy okazji zweryfikować tej opinii, bo żadna z powieści autora nie ukazała się dotąd w polskim przekładzie. Dostajemy za to książkę nietypową - połączenie autobiografii, reportażu i eseju, rzecz o depresji i prześladujących Heermę van Vossa chronicznych stanach lękowych.
„Człowiek zalękniony. Moja podróż do źródeł lęku” zaczyna się zresztą jak powieść: oto na naszych oczach rozpada się paroletni związek autora z D., która nie jest w stanie dłużej znieść jego ataków paniki, ciągłego niepokoju, fobii społecznych, depresyjnego stuporu. Autor, za namową D., postanawia dogłębnie zrozumieć, co mu dolega (i czy w ogóle coś mu dolega), oraz odbyć - symbolicznie i faktycznie - podróż „prowadzącą do filozofów, artystów, superbohaterów, do osób cierpiących na zaburzenia lękowe i lekarzy, do specjalistów i ekspertów, przez różne miejsca i czasy”.
Zwykle mam problem z książkami, za pomocą których - przy udziale czytelnika - autorzy sami się terapeutyzują. Nie dlatego mam problem, że uważam literacką (auto)terapię za coś zbędnego; nic z tych rzeczy. Kłopot w tym, że z tego materiału po prostu opornie robi się sensowną literaturę. Pod adresem „Człowieka zalęknionego” też można sformułować pewne zastrzeżenia: przede wszystkim wydaje się dogłębnie chaotyczny. Historia poszukiwań „źródeł lęku” jest u Heermy van Vossa pokawałkowana, pełna niedokończonych wątków i rozmaitych, sformułowanych ad hoc przeskoków z tematu na temat. Również autobiografizm wymaga trochę cierpliwości od odbiorcy - bywa łzawy, sentymentalny i mocno ekshibicjonistyczny, przybiera niejednokrotnie formę neurotycznej, ekspiacyjnej spowiedzi. Ujmę to tak: nie jestem pewien, czy chciałem się o samym Daanie Heermie van Vossie dowiedzieć aż tyle.
Zarazem - słabości tej książki są też w pewnym sensie jej siłą. Pisana była na gorąco, jej brak uporządkowania oddaje desperację poszukiwań drogi wyjścia (oraz pewną rozgorączkowaną maniakalność sposobu myślenia Heermy van Vossa), intymność autobiograficznej relacji ułatwia zaś czytelnikowi identyfikację z autorem/narratorem. Bo jest to wprawdzie tekst non-fiction, ale na odbiorcę działa w duchu powieściowej immersji.
Poza tym kwestia lęku (czy może: różnych rodzajów zaburzeń lękowych) jest współcześnie absolutnie kluczowa i dotyka potężnej rzeszy ludzi w społeczeństwach Zachodu. Przy czym nie chodzi tu o dyskomfort, z którym można sobie poradzić, dajmy na to, idąc na spacer, lecz o stany całkowicie wyłączające z normalnego funkcjonowania, niosące za sobą prócz psychicznego cierpienia także szereg dolegliwości somatycznych, o stany, które skutkują społecznym wykluczeniem, stygmatyzacją („Współczesna historia lęku (...) to historia wykluczenia - pisze Heerma van Voss. - I nie mówię tu o wykluczeniu fizycznym - większości osób doznających lęku nie zamyka się w szpitalu psychiatrycznym czy klinice (...). Wykluczenie, które mam na myśli, jest zarówno subtelniejsze, jak i bardziej masowe. Mówię bowiem o wykluczeniu mentalnym - osoby lękowe mają do czynienia z etykietkami i łatkami, z najróżniejszymi lekami, trafiają (...) do psychotropowego pinballa i żyją w przekonaniu, że być może nigdy już nie staną się w pełni częścią społeczności, że jest z nimi coś fundamentalnie nie tak i że powinny to sobie stłumić”) i jeszcze głębszą frustracją, gdy nie następuje oczekiwana przez wszystkich poprawa.
„Człowiek zalękniony” próbuje w istocie - na swój meandrujący, bałaganiarski sposób - odpowiedzieć na trzy podstawowe pytania. Po pierwsze: czy lęk jest produktem kultury, czy może dziedzictwem genetycznym. Po drugie: czy jest to powszechna dolegliwość właściwa naszej epoce i kręgowi cywilizacyjnemu, czy też towarzyszy ludzkości od zawsze. I po trzecie: czy lękowość jest chorobą, czy po prostu cechą osobowości. Kwestia tego, czy Heerma van Voss finalnie udziela owych odpowiedzi, jest w sumie drugorzędna. Unikatowa właściwość eseju jako gatunku polega na tym, że nie musi być konkluzywny. Kwestie nierozstrzygnięte niejednokrotnie są ciekawsze od jednoznacznie rozwiązanych. A prawda lubi leżeć pośrodku.
Weźmy choćby tradycyjny już w nauce spór o wyznaczenie granic między naturą a kulturą. Ewolucjonista zwykle przygląda się rozmaitym powtarzalnym wzorcom zachowania w obrębie gatunku pod kątem ich ewentualnych właściwości przystosowawczych - w odległej przeszłości, naturalnie. Innymi słowy, stawia hipotezę: odczuwamy lęk, ponieważ naszym przodkom, którzy odczuwali lęk, uratowało to życie. A czym właściwie byłaby w takim razie dyspozycja do odczuwania lęku? Pewną umiejętnością. Predyspozycją do układania czarnych scenariuszy, do przewidywania możliwych kryzysów i katastrof, do uzmysławiania sobie własnej śmiertelności. Człowiek jest prawdopodobnie jedyną istotą na Ziemi zdolną do tworzenia takich konstrukcji intelektualnych - i dlatego nie tylko się boi (strach to popularna emocja w świecie zwierzęcym), lecz także się lęka.
Równolegle jednak ludzie tworzą kulturę i każda ich cecha biologiczna staje się zarazem zagadnieniem kulturowym. Lęk, nie tylko ten przed byciem zjedzonym, lecz także ten przed byciem martwym, towarzyszy więc ludzkiej cywilizacji od samego początku jej trwania. Jest jednym z naczelnych źródeł artystycznej i metafizycznej kreatywności. Umożliwia filozoficzny wgląd w istotę bytu. Naczelny paradoks na tym właśnie polega: bez lęku bylibyśmy jednocześnie szczęśliwi i podatni na wszelkie niespodziewane klęski, bylibyśmy niczym napotkane przez Karola Darwina w Patagonii ptaki, które kompletnie nie bały się ludzi, w związku z czym można było je po prostu tłuc bez pardonu pałką w łeb. Lęk przynosi z kolei mądrość i cierpienie: nauczył nas planować, a zarazem dał nam świadomość absurdu istnienia. Biologiczne przystosowanie okazało się - kulturowo - w równej mierze darem i przekleństwem.
Heerma van Voss opisuje długą historię (najpewniej dziedzicznej) lękowej nadwrażliwości w rodzinie, pokazując, w jaki sposób w kolejnych pokoleniach zmieniały się społeczne definicje lęku oraz podejście do jego łagodzenia. Najciekawsze partie „Człowieka zalęknionego” dotyczą właśnie owego procesu stopniowej medykalizacji i farmakologizacji lęku. Nie można się przy tym oprzeć wrażeniu, że współczesny kapitalizm bohatersko rozwiązuje problemy, które sam stworzył. Najpierw - standaryzując członków społeczeństw Zachodu do ról idealnych pracowników i konsumentów - rozbił w drobny mak tradycyjne sieci społeczne, które w wypadku kryzysu lękowego mogły służyć jednostce wsparciem i opieką (oraz zapewniały jej poczucie uczestnictwa). Potem zaś, po pierwsze, wyprodukował milionowe rzesze cierpiących, zagubionych, wyalienowanych istot, którym wmówiono, że same są winne swoich problemów, po drugie zaś, wspomniane wsparcie i opiekę skomercjalizował w postaci leków psychotropowych oraz terapii na takich czy innych kozetkach.
Ludzi trapionych lękiem - w gruncie rzeczy całkowicie zrozumiałym, skoro przestał istnieć świat wyposażający życie w sens; cały Kafka jest o tym - nowoczesna biurokracja uznała za „chorych” (wedle oficjalnych klasyfikacji medycznych), których należy różnymi metodami „naprawiać”, by znów mogli zapieprzać i konsumować szczęście. „Czym uczestnik różni się od konsumenta? - pyta Heerma van Voss. - Konsument dba o własne interesy i płaci za to odpowiednią kwotę, a poza tym zasadniczo nie ma zobowiązań. Taka postawa ma jednak spore wady. Spójność społeczna - powiązanie między instytucjami, obowiązującymi normami i wartościami, a członkami grupy - może istnieć dopóty, dopóki ludzie nie będą się czuli wyłącznie konsumentami; grupa konsumentów to zaledwie zbiorowisko outsiderów”.
Ciekawe są momenty, w których „Człowiek zalękniony” zmienia się najpierw w drapieżną diatrybę wymierzoną w nowoczesność, potem zaś w niebezpośrednio sformułowany apel o rewizję relacji międzyludzkich, o jakiegoś rodzaju „nową”, wyrozumiałą opiekuńczość - już niebazującą, bo to niemożliwe, na stosunkach rodzinno-klanowych - i szacunek dla inności, która nie mieści się w biurokratycznych tabelkach i klasyfikacjach medycznych.
Brakowało mi jednak w książce Heermy van Vossa wyjścia poza kontekst kultury Zachodu, przyjrzenia się, jak radzą sobie (lub nie radzą) z lękiem społeczności z innych kręgów cywilizacyjnych. To mogłoby wiele powiedzieć o specyfice egzystencjalnej pułapki, w jaką się zapędziliśmy. Chyba że - to inna opcja - nie ma żadnej pułapki.©℗
/>
/>
Reklama
Reklama