Czy geograficzny zasięg buków może uzasadniać roszczenia terytorialne rozmaitych krajów?
Czy geograficzny zasięg buków może uzasadniać roszczenia terytorialne rozmaitych krajów?
Czy istnieje dobry nacjonalizm? W mojej, nazwijmy to, bańce odpowiedź do niedawna byłaby z różnych powodów jednoznacznie negatywna. Zbrojna napaść Rosji na Ukrainę wprowadziła jednak pewną dezorientację. Niesłychany heroizm Ukraińców, napędzany nie tylko (choć przede wszystkim) chęcią obrony domów i rodzin, lecz także w jakiejś mierze prężną narodową mitologią każe nam, ludziom epoki postheroicznej, zastanowić się raz jeszcze nad siłą wielkich idei w działaniu i przyjrzeć się uważniej rozróżnieniu, które czyni choćby Ewa Thompson w znakomitej pracy „Trubadurzy imperium. Literatura rosyjska i kolonializm” (przeł. Anna Sierszulska, Universitas 2000): „Książka ta podkreśla konieczność zachowania rozróżnienia między nacjonalizmem obronnym, mającym na celu obronę tożsamości, a nacjonalizmem agresywnym, który zmierza do narzucenia tożsamości i objęcia w posiadanie terenu zamieszkiwanego przez Innych”. Oczywiście nie znam odpowiedzi na zadane w pierwszym zdaniu pytanie - chodziło mi raczej o to, że świat wartości nie jest dany raz na zawsze, a systemy znaczeń, które wydają się pełne i zamknięte, ulegają erozji. Również te legitymizowane autorytetem nauki. Po szczególnie grząskim gruncie stąpają koncepcje konstruowane i konserwowane dwutorowo - naukowo oraz politycznie.
O tym mniej więcej traktuje niezmiernie ciekawa książka Macieja Górnego „Historia głupich idei albo duch narodu w świątyni nauki” - zbiór esejów o (przeważnie lukratywnych) związkach nauki z ideologią państwa i narodu w czasach, gdy chętnie spoglądano na kształt czaszek i krzywiznę nosów. Górny, łączący wiedzę na temat dziejów nauki z dogłębną erudycją w kwestii historii Europy Środkowej i Wschodniej, opisuje „teorie naukowe oraz idee społeczno-polityczne uznawane obecnie za zbrodnicze, błędne bądź niemądre, ale kiedyś cieszące się szerokim uznaniem”.
Dlaczego tytułowe idee są głupie? Nie chodzi tu bynajmniej o stereotyp szalonego profesora - przeciwnie. „Głupota (...) jest cechą zbiorowości - pisze Górny. - Nie sprzyja (...) pomysłom, które mogłyby zaburzyć komfort myślenia owej wspólnoty. Zmierza raczej ku wygładzaniu kantów, godzeniu nauki z normą społeczną i oczekiwaniami wspólnoty narodowej albo państwa. No i przede wszystkim z dyskursem naukowym danego czasu. (...) Ważnymi składnikami głupich idei pozostają konwencja i konformizm. Ostatecznie ich twórcom nie chodziło o to, aby udowodnić światu swoją oryginalność poprzez zakwestionowanie istniejących hierarchii w nauce, lecz raczej, aby wyszarpać dla siebie miejsce w owej hierarchii”. Innymi słowy - jest to książka o głupich ideach, które traktowano śmiertelnie poważnie i dzięki którym rozwinęło się błyskotliwie wiele karier akademickich.
Więcej nawet - były to idee mające moc przesuwania granic, usprawiedliwiania wojen i, zdarzało się, ludobójstwa. Tak się bowiem składa, że „Historia głupich idei” opowiada o rozmaitych obliczach rasizmu.
Rasizm, od zawsze przecież obecny w dziejach ludzkości (tylko my to ludzie - standard plemiennych autodefinicji), w połowie XIX w. nabrał wiatru w żagle, stając się na wiele dekad wyznacznikiem nowoczesnego myślenia. Stały za nim z jednej strony wywiedziony z dociekań genealogiczno-językoznawczych mit nadrasy aryjskiej, z drugiej zaś brutalna transpozycja teorii Darwina na grunt nauk społecznych. Przy czym jednostką doboru naturalnego stały się wedle tych wzorców myślenia nie tylko - rzekomo silniejsze i lepiej dostosowane - pojedyncze istoty ludzkie, lecz całe społeczeństwa.
„Do instytucjonalizacji nauki o rasie pozostawał już tylko krok - zauważa Górny. - Przełom zbiegł się z opisaną przez Detleva Peukerta zmianą paradygmatu nowoczesnych nauk o człowieku na początku XX w.: «w wieku XIX, gdy Bóg umarł, nauka uznała się za panią istnienia. A jednak doświadczenie graniczne indywidualnej śmierci za każdym razem unieważniało te ambicje. Nauka zaczęła zatem szukać szczęścia w fikcyjnej jedności rasowo pojętego narodu, dla której poświęcała realne i już choćby z tego względu niedoskonałe życie». W technokratycznej atmosferze wiary w moc sprawczą nauki w Wielkiej Brytanii, we Francji i w Niemczech ukonstytuowały się eugenika, higiena rasowa, biologia rasowa i społeczna, antropologia społeczna i antropologia rasowa, powstały specjalistyczne katedry uniwersyteckie, czasopisma i stowarzyszenia naukowe”.
Jednocześnie ów nowy, naukowy rasizm - pełen pomiarów, statystyk, wykresów i map - stał się paliwem rakietowym dla konkurujących ze sobą nacjonalistycznych historiozofii, szukających uzasadnień dla terytorialnych apetytów, podbojów, narodowej emancypacji czy obrony status quo. Ponieważ w Europie Środkowej odradzała się właśnie potęga polityczna i militarna Niemiec, „wpływ nauki o rasie w Niemczech był na przełomie XIX i XX w. prawdopodobnie większy niż w jakimkolwiek innym kraju. (...) Wątki rasowe, w tym naukowe fetysze, jak pomiary czaszek, stały się integralnym elementem kwitnącej wówczas ideologii volkistowskiej. Był to konglomerat idei, poglądów środowisk i jednostek połączonych dość mglistym wyznaniem wiary w rasę, niemiecki nacjonalizm i mistykę ziemi”.
W opowieści Górnego mamy wiele wymiarów tego prądu intelektualnego - dziś uważanego za aberrację (współczesne badania genetyczne w zasadzie nie posługują się w ogóle pojęciem rasy w odniesieniu do człowieka, a już na pewno nie postulują jakichkolwiek wrodzonych nierówności): rzecz w tym bowiem, że zagadnienie kształtu aryjskiej czaszki mieszało się w owym dyskursie z kwestią psychologii narodowej bądź charakteru narodowego, z orientalizmem europejskiego spojrzenia na „gorszych” ludzi z peryferii kontynentu, z „upłciowieniem” narodowego wartościowania (narody „męskiej Północy” - silne, wytrwałe, lojalne, porządne kontra narody „żeńskiego Południa” - histeryczne, porywcze, nielojalne, okrutne), czy wreszcie - z zagadnieniem imperializmu kulturowego. A i tego nie dość: dyskusja o tym, czy dany naród ma prawo do danego terytorium, obejmowała refleksje na temat pejzażu i roślinności (Górny przywołuje urocze rozważania na temat geograficznego zasięgu buków - Fagus sylvatica - jako uzasadnienia roszczeń terytorialnych rozmaitych krajów).
O niemieckim zaangażowaniu w te sprawy - które miało swój niesławny finisz w Zagładzie i hekatombie II wojny światowej - wiadomo sporo. Najciekawsza w książce Górnego jest opowieść o tym, jak z owym rasowo-kulturowym paradygmatem radzili sobie naukowcy z ziem uznawanych przez niemiecką ideologię za cywilizacyjnie zacofane i rasowo niepełnowartościowe.
„Czytając okropnie napuszone, agresywne i głupie tyrady niemieckich rasistów, trudno uwolnić się od pytania, dlaczego w ogóle ktoś chciał z nimi rozmawiać. Co sprawia, że mimo zalewu inwektyw i bzdur wciąż jeszcze znajdowali się ludzie gotowi przekonywać, że teoria nordycka jest (...) w porządku, tyle że wcale nie mamy zadartych nosów? - pyta Górny. - Odpowiedź może brzmieć zaskakująco: uczeni (jak również «uczeni») z «nienordyckich» krajów Europy w zasadzie zgadzali się z rasistowską argumentacją i niekiedy wręcz chłonęli idee niemieckich profesorów. Nawet jeśli nie byli w stanie zaakceptować nacjonalistycznej otoczki, absorbowali treść i logikę wywodu”.
Również nasi badacze podjęli całkiem udaną próbę przejęcia dyskursu rasowego - w szczególności najwybitniejszy polski antropolog fizyczny Jan Czekanowski (1882-1965), jeden z głównych bohaterów książki Górnego. Czekanowski zaproponował alternatywną interpretację danych pozyskanych z antropometrii - „tam, gdzie austriaccy i niemieccy koledzy skłonni byli widzieć wielką masę zmongolizowanej rasy wschodniej (Ostrasse), on dostrzegł trzy wyraźnie wyodrębnione typy”: dynarski, presłowiański i sarmacki (zwany też subnordycznym). Tylko typ presłowiański był w tej koncepcji nosicielem cech ewidentnie negatywnych - Czekanowski lokował go na białorusko-rosyjskich kresach Rzeczypospolitej - pozostałe dwa miały w sobie genetyczną szlachetność: dynarzy (rośli południowi Słowianie) i subnordycy (Słowianie północni) aspirowali do bycia rasowo równorzędnymi z niebieskookimi blondynami z niemieckich fantazji. Co ciekawe, idee Czekanowskiego znajdowały uznanie w świecie ówczesnej nauki, także niemieckiej.
Jeśli miałbym konkretne zastrzeżenie względem „Historii głupich idei”, dotyczyłoby one redakcji książki - ponieważ mamy do czynienia ze zbiorem esejów sklejonym przez autora w jednolitą narrację, można było uważniej przejrzeć tekst pod kątem powtórzeń pewnych myśli i sformułowań: jest ich stanowczo za dużo. Nie zmienia to mojej generalnej refleksji: to tekst, który wiele daje czytelnikowi, zmuszając go do zastanowienia, czy o naszej epoce też ktoś napisze w przyszłości historię głupich idei.
Reklama
Reklama